Po przybyciu do wielkiej doliny Inkwanok Vanessa natychmiast pożałowała, że tak bez zastanowienia uparła się towarzyszyć Kreolowi. Ale było już za późno, żeby się wycofać – nawet gdyby mag mógł wysłać ją samą do domu, w co Vanessa szczerze wątpiła, bez wątpienia straciłaby dużo w jego oczach. A tego, nie wiadomo dlaczego, strasznie nie chciała, więc grała bohaterkę, chociaż kolana zdradziecko uginały się pod nią. Otaczający ich krajobraz u każdego wywołałby takie same odczucia.
Przybyszom ukazało się niebo Lengu: martwo czarne, bez gwiazd, od czasu do czasu przecinały je tylko jakieś szkarłatne błyski. Nie wiadomo skąd, Van od razu zrozumiała, że to wcale nie jest noc – tutaj niebo zawsze tak wygląda. Nie było ani śladu Słońca. Był za to księżyc – i to niejeden, a dwa. Duże, krwawoczerwone i dziwnie symetrycznie rozmieszczone na nieboskłonie, wyglądały jak złe oczy spoglądające z wysoka na martwą, pustą przestrzeń.
Oprócz księżyców, bladego światła dostarczało także mnóstwo głucho pomrukujących wulkanów, zajmujących całą widoczną aż po horyzont przestrzeń. Van od razu naliczyła siedem, a za nimi widać było następne i następne – nie było im końca. Nie wykazywały najmniejszej ochoty do erupcji, ale wygasnąć też najwyraźniej nie miały zamiaru – tliły się jak węgle w ognisku. Van spróbowała wyobrazić sobie, co by się stało, gdyby wszystkie jednocześnie zaczęły pluć ogniem i zrobiło jej się trochę niedobrze.
Ziemię pokrywała gęsta warstwa śniegu zmieszanego z popiołem. Ta niezwykła mieszanina wyglądała fatalnie, a w dotyku była równie nieprzyjemna. Najwyraźniej początkowo w Lengu było zimniej niż na Antarktydzie, ale nie było to odczuwalne z powodu wulkanów. W efekcie temperatura przywodziła na myśl wczesną wiosnę lub późną jesień. Raczej jesień – ukoronowaniem wszystkich uroków Lengu był padający co chwilę drobny deszczyk. Ogólnie atmosfera panowała tam obrzydliwa – wpędziłaby w trwałą depresję każdego, kto pomieszkałby w tym świecie dłużej. Sprzyjały temu szczególnie ludzkie kości, które w ogromnych ilościach walały się pod nogami. Gdzieniegdzie całkiem zakrywały tak zwany popiołośnieg czy też śniegopopiół.
– I oni jeszcze organizują święto? – Vanessa z niedowierzaniem wytrzeszczyła oczy. – Z jakiej racji, pytam?
– Uwierz, Van, nie ma tam ani krzty radości – głośno roześmiał się Hubaksis. – Mój ojczysty świat trudno nazwać mlekiem i miodem płynącym, ale w porównaniu z Lengiem to po prostu ziemia obiecana…
– I gdzie odbywa się ta… impreza? – spytała Van, podejrzliwie patrząc na niego spod oka. – Tylko nie mów, że tutaj!
– Odbywa się tam, gdzie zawsze: w Onyksowym Zamku Kadath – wyjaśnił Kreol posępnie.
– A gdzie on jest?
– Tam, za tą ogniową górą.
Van podążyła wzrokiem za palcem Kreola. Mag wskazywał na najdalszy wulkan – ten, który ledwie było widać na horyzoncie.
– Chcesz powiedzieć, że pójdziemy tam pieszo? Może byś trochę poczarował? Latający dywan albo coś takiego?
– Wyjdą po nas i odstawią na miejsce. – Mag machnął ręką.
– Lepiej już poszlibyśmy na piechotę – niewesoło zachichotał dżinn. – Patrz, panie, już nas zauważyli!
– Widzę! – odburknął Kreol.
Van podążyła za ich wzrokiem i z trudem złapała oddech – dosłownie tuż nad jej głową machało skrzydłami okropne stworzenie, podobne do wstrętnej zniekształconej małpy z niewiarygodnie długimi pazurami. Na całym ciele potwora nie było nawet jednego włoska, pokrywała je skóra barwy atramentu.
– Ptak Lengu – oznajmił Kreol. – Zwiadowca. Zaraz po nas przybędą.
– Kto?
– Mizerni Jeźdźcy Nocy – oznajmił Hubaksis z przekonaniem. – Jeden albo dwóch… Lepiej, żeby jeden – nie lubię ich.
Mizerny Jeździec Nocy pojawił się po około dziesięciu minutach. Był sam, ale jednego i tak starczyło aż nadto. Nie wiadomo, dlaczego stworzenie to nazwano „mizernym”. Przypominał zwykłego, chociaż niezbyt wysokiego człowieka, ale za to dość mocnej budowy, barczystego i krępego. Oprócz tego miał garb, wybrzuszający się trzydzieści centymetrów nad głową. Od człowieka stwór różnił się zielonym kolorem skóry i parą długich, zagiętych rogów wyrastających na plecach z obu stron garbu. Był odziany w coś w rodzaju bezrękawnika z tkaniny, pozostawiającego odkryte ręce i nogi, za to jego głowę skrywała dopasowana maska zasłaniająca całą twarz, szyję i kark. Przez szczelinę widać było tylko oczy – jasnoczerwone, bez śladu źrenicy. Przybysz w ręce trzymał bat.
Bez względu na to, jak przerażający był sam jeździec, wierzchowiec prześcignął go pod tym względem o dwie długości. Zwierz ten przypominał ogromnego pająka kosarza o skórze w odcieniu delikatnego różu. Miał tylko sześć nóg, za to każdą zakończoną długim, ostrym pazurem, przypominającym bardziej stal niż kość. Stwór nie miał oczu ni wyodrębnionej głowy – w przedniej części tułowia otwierała się poczwarna paszcza. W odróżnieniu od większości zwierząt, zęby sterczały nie z góry i z dołu, ale po bokach, pysk otwierał się nie pionowo, a poziomo.
– To nie jest Jeździec Nocy – rzekł z zaskoczeniem Hubaksis. – To Poganiacz Niewolników. Pewnie dlatego, że jest nas troje.
Poganiacz Niewolników obojętnie popatrzył na Van i Kreola, a następnie rzucił:
– Wsiadajcie. Czekają na was.
Vanessa po raz koleiny zauważyła dziwne zjawisko – rozumiała usłyszane słowa, chociaż doskonale wiedziała, że dotąd nie znała tego języka. Hubaksis najwyraźniej zauważył jej zmieszanie, bo szepnął jej do ucha:
– Podczas magicznego przejścia znajomość języka otrzymuje się automatycznie. Prawo przyrody.
Wsiąść na pająkowatego potwora było dla Vanessy czynem bohaterskim. Kreol musiał dosłownie wrzucić ją na grzbiet stwora, przy czym Poganiacz Niewolników nawet palcem nie kiwnął, żeby mu pomóc – siedział w milczeniu, odwrócony do nich plecami.
Vanessa jechała z zamkniętymi oczami, przekonując samą siebie, że jedzie na zwykłym koniu, tyle że bez sierści i… z ogromną paszczą. W żaden sposób nie mogła jej zapomnieć – ten „mustang” zbytnio wyglądał jej na drapieżnika. Aż dziw, że pozwolił się osiodłać!
Jechało się niewygodnie. Poczwara była wystarczająco duża, by zmieściły się na niej trzy osoby (Hubaksis się nie liczył), ale kształt grzbietu niezbyt nadawał się do jazdy wierzchem. Trzeba było rozłożyć nogi szeroko jak do szpagatu. Była to najwidoczniej naturalna pozycja Poganiacza Niewolników, ale Vanessa zmęczyła się w mgnieniu oka. Do tego wyrastające z jego pleców rogi majaczyły jej nad głową, nie czyniąc żadnej krzywdy, ale porządnie denerwując.
Skądś z daleka dobiegło okropne mrożące krew w żyłach wycie. Dźwięk był tak głośny, jakby gdzieś w mroku siedział głodny wilk wielkości góry.
– Na-Hag… – posępnie wyjaśnił Kreol, nie zwracając się do nikogo konkretnego. – Pięć tysięcy lat temu tak samo wył w swojej jamie.
– Nigdy nie przestawał wyć – nieoczekiwanie odezwał się Poganiacz Niewolników. – I Cthulhu jak dawniej śpi w podwodnym mieście R’lyeh…
– A Azatoth ciągle jeszcze nie ma ciała? – Hubaksis zainteresował się nowinami.
– Niestety, nie – odpowiedział Poganiacz Niewolników. – Ale w końcu to nastąpi, i wtedy… Wtedy obudzi się Cthulhu, uwolni się Na-Hag, a Yog-Sothoth wyprowadzi nas stąd! I wtedy…! Wtedy…!
Prawdopodobnie uśmiechał się teraz, ale nic nie było widać spod maski.
– Co wtedy będzie? – niepewnie wyszeptała Van, starając się, by nie usłyszał jej straszny przewodnik.
– Wtedy spełni się ich odwieczne marzenie – tak samo szeptem odpowiedział Kreol. – Prawdę mówiąc, po przebudzeniu bałem się, że już się spełniło w ciągu tylu tysiącleci…
– A co to za marzenie?
– Oczywiście, podbić wasz świat… – cichutko zachichotał dżinn. – Kiedyś wygnano ich stamtąd, więc teraz śnią o powrocie. A wtedy wam, ludziom, będzie niewesoło… Na nas także napadali, ale szybko ich wygnaliśmy.
– Mój Boże! – cicho zawołała Van, z nienawiścią patrząc na garbate plecy Poganiacza Niewolników.
– Na szczęście, wielki Marduk dobrze ich zamknął – uspokoił ją mag. – Jeśli uda mi się zakończyć to, co zacząłem, ich marzenie pozostanie tylko marzeniem.
– A dlaczego nazywają go Poganiaczem Niewolników? – jeszcze ciszej zapytała Van, spoglądając ukradkiem na zniekształcone plecy siedzącego przed nią osobnika. Nie wsłuchiwała się w słowa Kreola.
– Możesz mówić normalnie, on i tak nie rozumie po angielsku. Po sumeryjsku też nie. Gdyby to jego wezwano do naszego świata, wtedy by rozumiał… A nazywają go Poganiaczem Niewolników, bo to jego zawód.
– To tu są niewolnicy?! – przeraziła się Van.
– I to ilu! – roześmiał się Hubaksis. – Co w tym takiego strasznego? Jest ich tu mnóstwo! Prawie wszyscy tutejsi mieszkańcy, zresztą…
– Leng, w przeciwieństwie do naszego świata, prawie wcale nie zmienił się przez wieki – powiedział w zadumie Kreol. – Minęły tysiące lat, a tutaj tego nawet nie zauważono. Panuje tu ściśle określony system kast – niewolnicy, nadzorcy i panowie. Najwięcej jest niewolników, ale są słabi i głupi. Wielu nie umie nawet mówić… szczególnie shoggothy. Nienawidzę shoggothów! Kilka razy buntowały się przeciwko swym panom, ale za każdym razem przegrywały, niestety… Nadzorców jest mniej i też są podzieleni na grupy. Najniższą warstwą są ptaki, które widziałaś. Pamiętasz?
– Wolałabym zapomnieć.
– Potem idą Mizerni Jeźdźcy, potem Poganiacze Niewolników. Najwyżej stoją Stwory – są sługami Panów, mieszkają w zamkach i nigdy nie wychodzą na zewnątrz. Nadzorcy – to niższe demony, prawie nie władające magią. Panowie dzielą się na cztery warstwy i tylko oni mają porządne magiczne umiejętności. Najniższa warstwa to demony środkowej ręki. Słudzy najwyższej rangi, duchy piekielne, eg-mumie… Pamiętasz te demony, które wzywałem? Należą do najniższej warstwy panów, do legionu Eligora. Stopień wyżej w hierarchii stoją Emblematy, generałowie legionów, Kapłani Przedwiecznych, Duchy Przestrzeni, najpotężniejsze diabły… Jeszcze wyżej znajdują się arcydemony. Jest ich niewiele, można je wszystkie wymienić z imienia. Azatoth i Cthulhu, Yog-Sothoth i Hastur, Nyarlathotep i Shub-Niggurath, Na-Hag i Noszący Żółtą Maskę, Humabab i Pazuzu, Lallasu i Lalartu, Akhkharu i jeszcze z piątka pomniejszych.
– A najwyżsi? – cicho zapytała Van.
– S’gnac. Najwyżej znajduje się tylko on. Widzisz, Van, tę najwyższą górę?
Kolosalny szczyt, który wskazywał Kreol, wyróżniał się spośród pozostałych niby wielkolud pośród karłów. Wyglądał jak zrobiony z przezroczystego lodu i słabo pobłyskiwał w krwawym świetle dwóch księżyców.
– To… tam? – wzdrygnęła się Vanessa.
– Na samym szczycie… – ledwie dosłyszalnie wyszeptał Kreol. – Widziałem go raz, i tego razu nigdy nie zapomnę…
Van usiłowała wyobrazić sobie jak ohydny musi być ten S’gnac, skoro nawet według przyzwyczajonego do wszelkich paskudztw maga, jest w stanie zaćmić cały ten świat z chmarami potworów, ale nie starczyło jej wyobraźni. Nie odważyła się zapytać o szczegóły.
– Czy ten S… jak mu tam, jest kimś w rodzaju Szatana? – zapytała nieśmiało.
– Mniej więcej. – Kreol nie zdziwił się ani trochę. – Myślisz, że istnieje tylko jeden Świat Zmroku? Tylko z naszym światem sąsiadują aż cztery! Jednym z nich rządzi ten, którego nazwałaś…
– A Butt też jest z tego świata?
– Nie. – Kreol energicznie pokręcił głową. – Butt-Krillach-Mecckoj-Nekchre-Tajllin-Mo pochodzi z innego świata. Ale też Ciemnego.
– A czy w ogóle istnieją Jasne Światy?
– Oczywiście! – Kreol aż się zdziwił. – A jakże by inaczej? Jest ich mniej więcej tyle samo co Ciemnych.
– A nasz jaki jest?
– Nasz jest zwyczajny. Na dziesięć światów przypada jeden Jasny, jeden Ciemny i osiem Neutralnych, stosunek jest mniej więcej właśnie taki.
– Zamek Kadath – ogłosił Poganiacz Niewolników, przerywając dyskusję na temat struktury wszechświatów.
Van nawet nie zauważyła, kiedy wstrętny pająk dowiózł ich do celu – jeszcze jednej lodowej góry, chociaż nie tak wysokiej, jak pierwsza. Na samym wierzchołku wznosił się zamek – okropna budowla z czarnego onyksu. Niebo nad nim wyglądało jak gigantyczny wir wodny, a dookoła zamkowych wież fruwały chmary Ptaków Lengu. Wycie Na-Haga było tu słychać znacznie lepiej.
– Hastur… – powiedział Kreol półgłosem, patrząc gdzieś na bok. Tam, obok jednego z pomniejszych wulkanów, powoli szedł olbrzym sylwetką przypominający Poganiacza Niewolników, z tym że sto razy większego. Szedł w dziwnej pozycji, jakby zamierzał tańczyć w przysiadzie, szeroko rozkładając ręce zakończone trzema długimi pazurami. Z otwartej paszczy sączyła mu się ślina – widać było to nawet z daleka. Zamaszystym krokiem podążał w ich kierunku.
Jeszcze nigdy w życiu Vanessa nie była tak bliska omdlenia. A przecież kiedyś sądziła, że ma mocne nerwy! Prawdopodobnie, mimo wszystko, straciłaby przytomność, gdyby Kreol w porę nie zauważył, co się dzieje i nie pstryknął jej palcami przed oczami, mamrocząc jednocześnie coś pod nosem. Słabość ustąpiła niemal momentalnie.
– Wszystko w porządku, kobieto? – zapytał niemal serdecznie. – Przyzwyczajaj się, są tutaj gorsi od Hastura.
– Ciesz się, Van, że nie zobaczysz ani Cthulhu, ani Azatotha – chciał ją pocieszyć Hubaksis.
– Przecież sam ich nie widziałeś… – burknął Kreol.
– Ty też, panie. – Dżinn nie chciał się poddać.
– Milcz, niewolniku! – po raz pierwszy od chwili przybycia do tego świata Kreol się rozzłościł. A Van pomyślała, że zaczęły mu puszczać nerwy…
Onyksowy Zamek Kadath… Już od progu na gości czekały nowe okropności. Przede wszystkim Stwory, o których wspominał Kreol – wielogłowe bestie wielkości niedźwiedzia najbardziej kojarzyły się z posklejanymi w jedną całość kilkoma potworami rodem z horroru – dziwaczne, potworne bliźnięta syjamskie. Dziesiątki łap, wszystkie bez wyjątku wyposażone w ostre pazury, nie mniej niż dziesięć długich ogonów, nieforemne ciała, głowy wyrastające w najdziwniejszych miejscach. Van czuła się zagubiona – osobiście nie powierzyłaby takiej kolekcji organów nawet mycia brudnych naczyń. W zamku było także kilka eg-mumii – krzepkich chłopów obdartych ze skóry. Niektórym z karków zwisały kłaki siwych włosów, inni byli całkiem łysi. Nosili coś w rodzaju przezroczystych worków, które chroniły otoczenie przed zapaćkaniem wszystkiego krwią, pozwalające jednak wszystkim chętnym zapoznać się szczegółowo z widokiem ich odrażających ciał.
– Kreolu! – dał się słyszeć okrzyk, w którym pobrzmiewała nawet pewna dobroduszność.
Vanessa odwróciła się szybko w stronę, z której dobiegał głos. Mężczyzna wołający jej towarzysza pozytywnie odróżniał się od otoczenia. Wysoki, barczysty, ubrany w coś w rodzaju czerwonego płaszcza bez rękawów. Długie czarne włosy sięgały mu sporo za ramiona, a jego głowę zdobiła żelazna korona z jedenastoma czubami. W ręku ściskał coś przypominającego dwustronną kosę z krótką rękojeścią.
– Eligor… – Mag posępnie kiwnął głową na powitanie. – Wciąż żyjesz…
– Rozczarowałeś się? – odparł z uśmiechem osobnik zwany Eligorem. – Tracisz umiejętność logicznego myślenia, Kreolu – czyż to nie mój podpis widniał na zaproszeniu?
– Jak się dowiedzieliście?
– O tym, że zmartwychwstałeś? To nie było zbyt trudne. Chociaż, muszę przyznać, zdziwiłeś nas niezmiernie… Zdarzało się od czasu do czasu, że nasi śmiertelni przyjaciele wracali z królestwa zmarłych, ale zazwyczaj nie zwlekali z tym tak długo… Chciałeś uwolnić się od naszej umowy, czy po prostu postanowiłeś zyskać nieśmiertelność?
– A jeśli i jedno, i drugie? – Kreol spojrzał na niego wyzywająco. – A jeszcze lepiej: uwolnić się od was wszystkich?
– Umowa, ku mojej ogromnej rozpaczy, nie obowiązuje – wycedził Eligor przez zęby. – Pięć tysięcy lat minęło. No cóż, magu, gratuluję, uratowałeś duszę. W ogóle, do czego nam teraz potrzebna twoja dusza? Co innego dusza Pierwszego Maga Sumeru, a co innego – szeregowego maga.
– Nie jestem szeregowym magiem! – wybuchnął Kreol natychmiast.
– Kim w takim razie jesteś? – złośliwie prychnął Eligor. – Teraz jesteś nikim! Robakiem. Pleśnią. Wydmuszką. Lepiej było ci zostać w starożytnym Sumerze. A tam, gdzie jesteś teraz, magia nie jest niczym więcej jak tylko nieistotnym kaprysem przyrody. Tak, przesądem…
– Nie na długo – groźnie obiecał mag. – Niech no tylko stanę na nogi, a znowu będę Pierwszym Magiem! I to nie Sumeru, ale całego świata!
– Myślał indyk o niedzieli, a w sobotę łeb ucięli. – Demon lekceważąco machnął ręką. – To tylko słowa. W zasadzie mogłeś umknąć naszej uwadze, gdybyś…
– Gdybym co?
– Gdybyś powstrzymał się od wzywania moich sług! – wyszczerzył się w uśmiechu Eligor. – Gdy tylko Andromalis wrócił do zamku Kadath, natychmiast doniósł mi o wszystkim.
– Na łono Tiamat! – zazgrzytał zębami Kreol. – Nie pomyślałem o tym…
– Bardzo cię proszę, nie wspominaj tutaj… o niej – skrzywił się Eligor z rozdrażnieniem. – Lepiej nie… Widzę, że Hubaksis wciąż jest z tobą.
Maleńki dżinn wydał z siebie jakieś nieartykułowane dźwięki, chowając się za ramieniem Kreola.
– Ale kobiety nie znam – zauważył Eligor, uważnie przyglądając się Vanessie. – Nowa nałożnica czy po prostu znajoma?
– Nie twoja sprawa – odgryzł się Kreol.
– Śmierć nie zmieniła twojego charakteru. Całej reszty też nie – jesteś tym samym nekromantą z odpychającym charakterem. Chociaż… Po co przefarbowałeś włosy? Oczywiście, to nie moja sprawa, ale w czarnym kolorze bardziej ci do twarzy…
– Możemy dać temu spokój? – Mag spojrzał na niego spode łba.
– Czemu? – Eligor zrobił zdziwioną minę.
– Daj spokój, Eligorze! Nasza umowa jest nieważna, nieprawdaż? Nie masz już żadnej władzy nade mną! Czy może chcesz, byśmy znowu się zmierzyli?
– Nie, dziękuję… – Eligor powoli pokręcił głową, uważnie patrząc w oczy maga. – Pewnie, że bym chciał, ale… Muszę się szczerze przyznać, Kreolu, że te pięć tysięcy lat wpłynęło na mnie znacznie bardziej niż na ciebie. To szmat czasu, nawet dla nieśmiertelnego…
– Na to liczyłem… – Kreol uśmiechnął się wrednie. – Jeszcze zobaczymy, który z nas jest indykiem… Rytuał Prezentacji nie zmienił się?
– Tylko kilka drobiazgów – wzruszył ramionami Eligor. – Sam się zorientujesz.
– O której wyznaczono czas dla mnie?
– Z tobą – podkreślił Eligor – Yog-Sothoth chce się spotkać jak najszybciej. Bardzo go zainteresowałeś, Kreolu. Dawno nie oszukano nas tak… bezczelnie.
Uśmiechając się cały czas, Eligor ukłonił się grzecznie całej trójce i ruszył z powrotem, stawiając kroki powoli jakby szedł po cienkim lodzie.
– Chodźmy – rzekł mag, rzucając w stronę oddalającego się demona podejrzliwe spojrzenie.
Vanessa milczała przez kilka minut, gdyż Kreol wyglądał na wściekłego. Ale w końcu ciekawość zwyciężyła.
– Kto to taki? – zapytała.
– Nazywa się Eligor – wymamrotał mag pod nosem z niechęcią.
– Tego sama się domyśliłam. Ale kim on jest? To twój znajomy?
– Eligor jest Emblematem. Mieliśmy… wspólne interesy – powiedział Kreol wymijająco. – Kontrakt. Wszystkie podległe mi demony są sługami Eligora. Kupiłem prawo do wywołania każdego z nich raz co jedenaście lat.
– A czym zapłaciłeś? – podejrzliwie zapytała Van.
– Standardową ceną jest dusza. Ale w moim przypadku wszystko było bardziej skomplikowane…
– Chciałem cię wtedy odwieść od tej decyzji, panie! – wtrącił się dżinn. – Mówiłem: nie wchodź w to.
– Milcz, niewolniku!
– To samo mówiłeś wtedy! – poskarżył się Hubaksis. – Gdybym nie był taki maleńki, bardziej by się ze mną liczono!
– Biedny… – powiedziała Vanessa ze współczuciem. – No więc co to była za umowa?
– Warunki były niezwykle proste. – Kreol uśmiechnął się. – Korzystam z demonów Eligora dowolną ilość razy, aż do śmierci. Przy czym nie mogę odwlec swej śmierci za pomocą magii więcej, niż o tysiąc lat. No, a po śmierci… po śmierci miałem zostać jego niewolnikiem. Na pięć tysięcy lat. Zazwyczaj w takich umowach pisze się „na wieczność”, ale na szczęście miałem tyle rozsądku, żeby upierać się przy określonym terminie.
– I… jak się wykręciłeś? – wyszeptała Van, wstrząśnięta.
– Van, jeszcze pytasz? – wmieszał się dżinn. – Czy nie rozumiesz, po co pan w ogóle rozpętał całą tą aferę ze zmartwychwstaniem?
– Sam nie wiem, jak mi się udało – wymamrotał mag. – Mała luka prawna, mała niejednoznaczność w interpretacji umowy… Podpowiedziała mi to pewna znajoma. Umarłem, ale dusza nadal przebywała w ciele. Bardzo mocno się go trzymała – tak mocno, że wszystkie demony Lengu nie mogły jej wydobyć! A nawet gdyby zdołały, nałożyłem na mogiłę takie zaklęcie, że żadna siła nie mogła jej odkryć… oprócz, jak się okazało, waszych ochre… jak ich nazwałaś?
– Archeologów. Ale po co w ogóle zawierałeś tę umowę?
– Jak zwykle w takich przypadkach… Chciałem być potężny, nie męcząc się zbytnio. Byłem młody, głupi, nie wiedziałem jeszcze co do czego…
– Ile miałeś wtedy lat?
– Pięćdziesiąt cztery – burknął Kreol. – Dla maga to młodość… Ale teraz to nieważne; pięć tysięcy lat minęło, i przez całe pięć tysięcy lat Eligor miał pełne prawo przechwycić moją duszę. Nie zrobił tego – to jego problem. Minęło pięć tysięcy lat, zachowałem duszę, więc teraz jestem wolny. I nie tylko wolny, ale co więcej, zachowałem prawo do Eligorowych demonów – umowa nic nie mówi o tym, że tracę to prawo po śmierci. Ha! Oto co znaczy umieć czytać między wierszami! Chociaż na szczyt muszę się wspinać od początku. To nic, wlezę… Eligor jeszcze pożałuje, że miał ze mną do czynienia.
Van umilkła, myśląc nad tym, co usłyszała. Wyglądało na to, że Kreol mógł się pochwalić burzliwą biografią, nie mniej ciekawą niż niejeden bohater legend. Co prawda, to i owo nadal było niezrozumiałe.
– Co to takiego Emblemat? – zapytała wprost.
– Nie wiesz, kobieto? Czego was uczą kapłani?!
– Wybacz! Czy mógłbyś po prostu odpowiedzieć?
– Emblemat to Odbicie Boga – wyjaśnił wciąż jeszcze zdziwiony mag. – Naprawdę potężny bóg może podzielić się na kilka niezależnych osobowości, przy czym jest ich tym więcej, im jest potężniejszy.
– A jaki bóg zrodził tego… Eligora? – zapytała Vanessa oszołomiona tym, co usłyszała.
– Oczywiście, Yog-Sothoth. Zrodził trzynaście Emblematów – tyle, ile służy mu legionów. Każdemu poruczył jeden. Co prawda, od tego czasu liczba legionów wzrosła wielokrotnie…
– Czyli Yog-Sothoth jest bogiem? – upewniła się Van.
– Ciemnym. – Kreol potwierdził kiwnięciem głową. – Ale Jaśni też czasem tak robią. Kiedy Wielki Marduk został bogiem, zrodził pięćdziesiąt Emblematów i poprowadził tę armię przeciwko pułkom Lengu. I ta wasza księga, pamiętasz? Biblia? Ten, którego nazywacie Jezusem Chrystusem, najprawdopodobniej też jest Emblematem waszego boga.
– Co ty, całkiem zwariowałeś?! – takie bluźnierstwo oburzyło Vanessę. – Chrystus jest Synem Bożym!
– Oczywiście. – Spokojnie pokiwał głową mag. – A nawet więcej. Emblemat to znacznie więcej niż dziecko, ale w skali ludzkiej „syn” jest najbliższym słowem. Sądząc po tym, co napisano w księdze, Jezus Chrystus był godną szacunku osobą… dlatego w żadnym wypadku nie mógł być Emblematem Jahwe! W wymiarze Raj włada Jasny bóg Sawaov i jest on rzeczywiście bardzo podobny do tego twojego Chrystusa… A władca Judejczyków, Jahwe, to Ciemny Bóg! Pożeracz dzieci, niszczyciel miast, oto, kim jest! To przez niego nasz świat o mało co nie przepadł w Wielkim Potopie! Zawsze chciał, żeby zginęli wszyscy oprócz Judejczyków!
– A więc to tak… – westchnęła Vanessa. Jej przekonania religijne szybko się zmieniały. Wiara nie zmniejszała się, ani nie zwiększała, a po prostu zmieniała formę.
– Nie jestem pewien! – szybko zastrzegł Kreol. – Być może Chrystus wcale nie był Emblematem, a na przykład… na przykład, nowym awatarem Ebela.
– Kim jest Ebel?
– Innym razem ci opowiem, za długo by to trwało. – Kreol zatrzymał się przed wielkimi drzwiami. – Muszę spotkać się z Yog-Sothothem… Rytuał Prezentacji to najbardziej nieprzyjemna część, więc lepiej mieć ją za sobą jak najszybciej.
– To tutaj? – najeżyła się Van, z jawną wrogością patrząc na drzwi.
– Panie, a może polecę do innych dżinnów? – żałośnie poprosił Hubaksis. – Tak dawno nie widziałem nikogo z naszych…
– Milczeć, niewolniku! – Pogroził mu laską Kreol. – Pomyśl, zanim coś powiesz! Mam tu zostawić kobietę samą, tak?
– Przecież nikt jej nie ruszy! – zajęczał dżinn.
– Dobrze, niech leci. – Vanessa pospieszyła z pomocą Hubaksisowi. – Nie jestem przecież dzieckiem.
– Dziękuję, Van! – rozpromienił się dżinn, szybko znikając w ścianie.
– Jak chcesz – burknął mag. – Zostań tutaj i czekaj na mnie. A to weź na wszelki wypadek.
Podał jej swój magiczny łańcuch. Vanessa wzięła go, tępo obejrzała ze wszystkich stron i zdziwiona zapytała:
– Po co mi on?
– Przecież mówię: na wszelki wypadek, kobieto! – zniecierpliwiony Kreol podniósł głos. – Nie wiadomo, co może się zdarzyć. Każdy niewolnik lub nadzorca uderzony tym łańcuchem rozsypuje się w proch. Równych mi panów łańcuch paraliżuje. Eligorowi i jemu podobnym sprawia silny ból. Może przydać się nawet przeciwko Yog-Sothothowi…
– Dobrze… – zgodziła się Vanessa, z szacunkiem patrząc na łańcuch. Dotychczas nie przywiązywała do niego dużej wagi, ale teraz zaczynała rozumieć, po co Kreol taszczy go zawsze ze sobą. – A co jest tam, za drzwiami?
– Łaźnia – szybko odpowiedział mag. – Zasadniczo są tam tacy sami goście jak ty czy ja.
– Chwileczkę! – wytrzeszczyła oczy Van. – Nie mogłeś mnie wcześniej uprzedzić?!
– A co?
– Nie wzięłam kostiumu!
– Czego? Co ty znowu chcesz, kobieto?
– Kostium kąpielowy! Którego słowa nie rozumiesz?
– Za moich czasów ludzie kąpali się nago… – wymamrotał Kreol, ale widząc minę Vanessy, z pośpiechem poprawił się: – Dobrze, uspokój się, kobieto! Zaraz coś wymyślimy…
Wyjął z torby magiczny foliał, przekartkował go, szukając odpowiedniego zaklęcia, a potem zaczął coś pomrukiwać.
Po jakichś piętnastu sekundach powietrze zgęstniało i pojawił się szarawy, prostokątny tłumoczek. Przyjrzawszy się bliżej Vanessa zauważyła, że jest to tkanina, do tego bardzo dobrej jakości.
– Sprytnie – oceniła. – Ale to nie jest kostium.
– A jak mam ci stworzyć ten cały kostium, jeśli nawet nie wiem, jak ma wyglądać? – burknął Kreol.
– I co, mam tego użyć zamiast ręcznika?!
– Głupkom nie ma co tłumaczyć… – uśmiechnął się mag, szukając na piersi amuletu Sługi. – Sługo, uszyj tej kobiecie kostium kąpielowy w odpowiednim rozmiarze!
Tkanina zawirowała w powietrzu i zaczęła szybko zmieniać formę. Niewidzialny Sługa niezwykle zręcznie operował niewidzialną igłą i niewidzialnymi nożycami. Po kilku minutach tkanina zmieniła się w całkiem znośny kostium. Nie całkiem taki, jakie zazwyczaj nosiła Van, ale można go było założyć bez wstydu, nie ryzykując przy tym wytykania palcami.
– Jesteś zadowolona, kobieto? – burknął Kreol, patrząc ze skrywanym uśmiechem jak Vanessa krytycznie ogląda swój nowy strój.
– Sprytnie – pochwaliła jeszcze raz. – A… nie mógłbyś zrobić czegoś do jedzenia?
– Przecież… a gdzie twoja torba?
Kreol dopiero teraz zauważył, że plecak Vanessy gdzieś przepadł.
– Zapomniałam go, gdy wsiadaliśmy na tego pająka… – przyznała się ze skruchą, spoglądając na maga smętnie.
– Dobrze, kobieto, wytrzymaj trochę. – Kreol przewrócił oczami. – Wrócę od Yog-Sothotha, przygotuję co zechcesz.