Rozdział 3

Vanessa z obawą weszła do łaźni. Ile by Kreol i Hubaksis nie przekonywali jej, że w Lengu zaproszonym gościom nie grozi większe niebezpieczeństwo niż w podmiejskim parku, jak by nie podnosiła jej na duchu obecność magicznego łańcucha i tak bała się zostać sama. A jak wy byście czuli się na jej miejscu?

Dobrze chociaż, że w łaźni były osobne przebieralnie. Nie zauważyła żadnych zamków, co zresztą jej nie zdziwiło – wyobraziła sobie, co mógł zrobić z takimi drzwiczkami na przykład Poganiacz Niewolników. Przed tutejszymi mieszkańcami trzeba bronić się nie zamkami, lecz magią, a tą Van nie władała w najmniejszym stopniu. Zresztą komu mogło się przydać tutaj jej ubranie?

Stworzona przez Kreola tkanina nie przypominała niczego znanego w naszych czasach. Miękka, delikatna i bardzo lekka, pieściła skórę jak łabędzi puch. Sługa też dobrze się postarał – skrojony przez niego kostium raczej nie trafiłby na okładki żurnali, ale świetnie leżał i wyglądał całkiem nieźle.

– Jeśli w starożytnym Babilonie robili takie tkaniny, to pod wieloma względami nas wyprzedzali… – wymamrotała Van, bezskutecznie starając się wyobrazić, czy w nowym stroju jest jej do twarzy, czy nie bardzo? Ku jej wielkiemu rozczarowaniu, do tej pory nie udało się jej znaleźć w Zamku Kadath ani jednego lustra. Czyżby miejscowe potwory nie lubiły patrzeć na swoje pyski?

Tutejszy basen przypominał nieco senat rzymski – był średniej wielkości pomieszczeniem ze ścianami z białego kamienia, stopniami do siedzenia pnącymi się aż pod sufit. Tyle tylko, że w środku znajdowała się jama z wodą. Zresztą w tej wodzie Vanessa za nic by się nie zanurzyła – w tym świecie najwyraźniej nigdy nie słyszeli o higienie, a być może ich higiena zbytnio różniła się od ziemskiej. W każdym razie, basen kojarzył się z niewielkim bagienkiem, do którego wrzucono puszkę czerwonej farby – woda była zielona z czerwonymi rozpływającymi się plamami.

Nieco uspokoiło Vanessę to, że większość siedzących na schodach znudzonych gości należała do rasy ludzkiej. Przynajmniej zewnętrznie. Oczywiście, to nic nie znaczyło – przecież Eligor bardzo niewiele różnił się od zwykłego człowieka, ale mimo wszystko Van wolała mieć do czynienia z człekokształtnymi demonami, niż z wielogłowymi stworami z kłami do pępka.


W pomieszczeniu było około dwudziestu osób. Sami mężczyźni – Van nie dostrzegła żadnej kobiety. Niektórzy byli nadzy, ale większość okrywała lędźwie czymś w rodzaju prześcieradeł. Wolnego miejsca było w bród, więc Van, namyśliwszy się chwilę, usiadła niedaleko jednego z mężczyzn w prześcieradłach. Wybrała go z dwóch powodów: po pierwsze – siedział najbliżej drzwi, a po drugie – nosił lustrzane okulary. Jako że nikt inny w tym świecie nie nosił takiej ozdoby, można było śmiało założyć, że, podobnie jak ona, przybył z Ziemi. Bezsprzecznie przemawiało to na jego korzyść.

A mimo to wyglądał nieco dziwnie. Po pierwsze, w oczy rzucał się kontrast między twarzą i ciałem. Twarz należała do starca – całkiem siwe włosy, zwisające nieprzyjemnymi strąkami, aż do ramion, dwie dziurki zamiast nosa jak u syfilityka i łysa czaszka. Tylko zęby miał niezłe, a oczu Vanessa nie mogła dostrzec zza lustrzanych okularów. Jednakże wszystko, co znajdowało się poniżej szyi, mogłoby należeć do mężczyzny koło czterdziestki i wyglądałoby całkiem nieźle, gdyby nie chorobliwa chudość. Van mimowolnie zapatrzyła się, ale potem znowu przeniosła spojrzenie na twarz i aż wzdrygnęła się ze wstrętem, tak nieprzyjemny był ten kontrast.

– Mogę…

– Oczywiście, proszę siadać, gdzie pani chce – obojętnie odpowiedział nieznajomy, nie odwracając nawet głowy w jej stronę.

– Mam na imię…

– Bardzo mi miło, Vanesso, cieszę się, że się poznaliśmy – odpowiedział mężczyzna, znów nie słuchając do końca.

– A jak…?

– Mam wiele imion. Może pani zwracać się do mnie: Jonatanie.

– Pan także…?

– Tak, też jestem ze świata, który zna pani pod nazwą Ziemia.

– Co pan…

– Nie, nie czytam pani myśli, po prostu zawczasu wiem, co pani chce powiedzieć – pokiwał głową Jonatan.

– Więc pan…

– Tak, jestem magiem, jak i pozostali, inaczej nie zaproszono by mnie na to święto.

– Proszę posłuchać, może…

– Dobrze, będę słuchał pani odpowiedzi do końca. – Jonatan w końcu raczył na nią spojrzeć. – Ma pani rację, to niezbyt grzecznie z mojej strony.

– Dziękuję. – Rozzłoszczona Van kiwnęła głową. – Jonatanie, widzi pan przyszłość, tak? Jak Nostradamus?

– Jeśli zechcę. – Jonatan obojętnie wzruszył ramionami. – Najbliższą przyszłość widzę dokładnie, dalszą – mgliście.

– Nieźle! – oceniła Van. – A może mi pan powiedzieć, kogo wybiorą na prezydenta w najbliższych wyborach?

– Jednoznacznie – nie. – Pokręcił głową. – Chodzi o to, że, wbrew temu co wielu sądzi, przyszłość nie jest prostą drogą, a raczej siecią skrzyżowań. Istnieją punkty węzłowe, od których zależy dalszy rozwój wypadków. Bardzo często są to drobne zdarzenia, ale wiele od nich zależy.

– Nie… niezupełnie rozumiem. Może pan podać jakiś przykład?

– Bardzo chętnie. Jednym z takich węzłowych punktów był 13 lipca 324 przed narodzinami Chrystusa. Tego dnia Aleksander Macedoński przez nieostrożność napił się wody z zatrutej studni. W rezultacie następnego dnia zachorował i niedługo potem umarł. A przecież wcale nie chciało mu się tak bardzo pić i spokojnie mógł się powstrzymać. Ot, drobny wybór – wypić kubek wody czy nie wypić – określił bieg historii. Gdyby Aleksander przeżył, Ziemia wyglądałaby teraz całkiem inaczej.

Prawdę mówiąc, Vanessa prawie go nie słuchała. Historię znała dość słabo i dość mętnie pamiętała, kim był Aleksander Macedoński. Słyszała tylko, że był to jakiś wielki władca, i to wszystko. Nie wiadomo dlaczego, wydawało jej się nawet, że był Rosjaninem. Do tego zajmował ją teraz inny problem.

– Jonatanie – spytała z wahaniem – a po co ci te okulary? Moim zdaniem nie ma tu nadmiaru światła…

– Te okulary są nie dla mnie, ale dla was – odpowiedział Jonatan ze smutkiem, zdejmując okulary.

Vanessa z trudem złapała powietrze, zobaczywszy to, co dotąd skrywały. A mówiąc dokładniej, czego nie skrywały. Jonatan nie miał oczu. Wcale. Tylko parę pustych oczodołów. Nawet powieki miał równiutko odcięte, bo teraz tylko by mu przeszkadzały. Po zdjęciu okularów ostatecznie upodobnił się do szkieletu.

– Pan… więc jest pan niewidomy? – wymamrotała, nie będąc w stanie oderwać wzroku od wstrętnych dziur.

– Sądzę, że można mnie nazwać ślepym – zgodził się Jonatan. – A jednak nie cierpię z tego powodu, bo mam inny wzrok.

– Jak to się stało…?

– To kara… – niewesoło odrzekł Jonatan. – Kara za mój grzech…

– Ależ co takiego zrobiłeś?

– Zabiłem swego brata – krótko odpowiedział Jonatan. – Więcej nie ma pani ochoty ze mną rozmawiać.

Ostatnie zdanie było stwierdzeniem, nie pytaniem, a Van natychmiast zrozumiała, że Jonatan jak zwykle ma rację. Nie miała ochoty z nim rozmawiać, chciała za to uderzyć go magicznym łańcuchem, żeby przekonać się, czy rzeczywiście jest człowiekiem. Był bardzo dziwnym typem, nawet jak na czarnoksiężnika.

– Do widzenia, Van. – Jonatan wstał. – Nie mówię „żegnaj”, bo jeszcze raz się spotkamy. Ale nieprędko… Nieprędko…

Zagadkowy ślepiec cicho klasnął w dłonie i znikł. Jakby przekręcił wyłącznik – dopiero co tu był i już go nie ma.

– Chciałabym wiedzieć, jak się naprawdę nazywa… – wyszeptała Van, patrząc tam, gdzie dopiero co stał.

– Wybacz, Van, nie usłyszałem – dotarł do niej wesoły głosik. No, ten pisk rozpoznałaby wśród tysiąca innych!

– Hubi! – odwróciła się w stronę dżinna. – Już wróciłeś od przyjaciół?

– Jakich znowu przyjaciół? – fuknął dżinn. – Wszyscy moi starzy przyjaciele dawno wyzdychali! Nie miałem ich zbyt wielu… Raz – dwa i po krzyku…

– Przykro mi… – powiedziała Van niezdecydowanie, bo na twarzy malutkiego dżinna nie było ani śladu smutku.

– Nie warto! – potwierdził jej wątpliwości dżinn. – Dobrze im tak, śmierdzącym szczurom! A wiesz co jest najlepsze…? Wielki Chan też umarł! Ha, wstrętne bydlę! A ja mam się świetnie i będę żyć wiecznie! Wiecznie!

– Czyli teraz możesz skończyć z niewolnictwem? – ucieszyła się Vanessa.

– Za dobrze by było! – zasępił się Hubaksis. – Moje przestępstwo nie ulega przedawnieniu, nadal jestem traktowany jako wróg korony… Jeśli pan mnie wyzwoli, nowy Wielki Chan natychmiast rozkaże ugotować mnie w oleju. A propos, wiesz, czego się jeszcze dowiedziałem?

Vanessa uznała to za pytanie retoryczne, postanowiła więc nie odpowiadać, ale dżinn milczał, a wyglądał przy tym tak intrygująco, że w końcu nie wytrzymała.

– Co?! – wykrzyknęła w końcu.

– Między starym, a obecnym Wielkim Chanem, chanatem dżinnów rządził człowiek! Wyobrażasz sobie? Coś takiego nie zdarzyło się nigdy przedtem! Niedługo – tylko z pół wieku – ale zawsze!

– I kto to był? – zapytała Van wyłącznie z uprzejmości.

– Jakiś Salomon… – Hubaksis stracił już zainteresowanie własną sensacją. – Co za różnica, tak czy siak, umarł dawno temu…

Vanessa w żaden sposób nie zareagowała na tę rewelacyjną wiadomość – po prostu nie wiedziała, kim był Salomon. Prawie wcale nie czytała Biblii, przeglądała tylko kilka fragmentów, a choć samo imię słyszała niejednokrotnie, nie zostawiło jednak śladu w jej pamięci.

Kreol zjawił się po kwadransie. Na jego twarzy malowało się ogromne zdziwienie, a w rękach obracał ołowiany dysk, na którym wyrzeźbiono gwiazdę wpisaną w koło.

– Co ci jest? – zagadnęła go Van z zainteresowaniem. Kreol zdążył odziać się w coś w rodzaju tuniki, wyraźnie uszytej w tej samej fabryce, co i kostium kąpielowy, ale nie porzucił torby z magicznymi narzędziami. Na piersi nadal wisiał mu pęk amuletów. – Jakieś kłopoty?

– Wręcz przeciwnie… – Pokiwał głową zdumiony Kreol. – Powitali mnie jak samego imperatora, starali się przypochlebić, nawet podarowali prezent! I to jaki! Sami sobie grób kopią…

– To ten tutaj?! – Vanessa wyrwała mu dysk z ręki. – A co to za bzdet?

– Kamień Wrót! – krzyknął Hubaksis, otwierając szeroko swe jedyne oko. – Poszczęściło ci się, panie!

– Do czego to służy? – dopytywała się Van.

– Do przemieszczania się między światami – powiedział Kreol, opanowując powoli zdumienie. – Za pomocą Kamienia Wrót można bardzo szybko przeskoczyć do dowolnego wymiaru, pomijając wszystkie skomplikowane rytuały.

– Sprytne – zgodziła się Vanessa. – A jak to działa?

– Zwyczajnie. Najpierw trzeba go okadzić aromatycznym dymem. Mirra, kadzidło, zioła, choćby papieros! Byleby tylko dym miał zapach. Jednocześnie trzeba wymówić zaklęcie.

– Jakie?

– Za każdym razem inne! – odburknął Kreol, niezadowolony, że mu przerwano. – Zależy od tego, gdzie się znajdujesz i dokąd chcesz się udać. Im dłuższy skok, tym dłuższe zaklęcie. Ale nie dalej niż o trzy wymiary – aby przemieścić się na większy dystans, trzeba wykonać kilka skoków. Potem kamień jest gotowy do pracy. Wystarczy tylko wymówić zdanie-klucz, a otworzy się okno między wymiarami.

– A co to za zdanie? – dalej dociekała Van.

– Zdanie jest proste: „Portalu, otwórz się!”

– Tak jak „Sezamie, otwórz się!”, tak? – Vanessa przypomniała sobie bajkę.

– A co ma do rzeczy sezam? Może jeszcze i konopie? Nie, zdanie-klucz jest proste. Jednak za każdym razem trzeba tworzyć specjalne zaklęcie, nowe… Ale to potrafię.

– Potrafi! – potwierdził Hubaksis, ze śmiechem spoglądając spod oka na swego pana.

– Milcz, niewolniku – leniwie rozkazał Kreol. – A co tobie się przytrafiło ciekawego, kobieto?

– A może przestałbyś mnie tak nazywać? – Van spojrzała na niego lodowato, ale po chwili mimo wszystko gniew z niej opadł i łaskawie opowiedziała o ślepym wróżbicie w lustrzanych okularach.

Kreol słuchał bardzo uważnie, w zadumie kiwając głową w takt jej słów. Siedzący mu na ramieniu Hubaksis słuchał nie mniej uważnie, kiwając razem z panem. Wyglądało to bardzo śmiesznie.

– Czarny Ślepiec – z przekonaniem powiedział Hubaksis, gdy wysłuchał opowieści do końca. – Bez wątpienia!

– Masz rację, niewolniku… – powiedział Kreol w roztargnieniu. – To Czarny Ślepiec…

– On też… jest jednym z tych stworów?

– Nie, on jest z naszego świata – zaprzeczył Kreol. – Czarny Ślepiec to Czarny Ślepiec. Jest sobą. A więc powiedział, że się jeszcze spotkacie? Za mojej pamięci nigdy się nie pomylił.

– Ale kim on jest?

– Gdybym to ja wiedział… Jest bardzo stary i rzeczywiście wie wszystko o przeszłości i teraźniejszości i bardzo dużo o przyszłości – to wszystko, co mogę powiedzieć. W porównaniu z nim, jestem… on jest Najwyższym Magiem, a ja tylko arcymagiem… mam piąty stopień, a on szósty… to taka różnica…

– Zaczekaj! – Van wyciągnęła ręce w geście protestu. – Stop! Chwilę! Time out! Czy dobrze rozumiem – znałeś go jeszcze wtedy… no, w poprzednim życiu?

– Przecież mówię. Jest bardzo stary. – Kreol uśmiechnął się z zadowoleniem. – Ślepy prorok, wiecznie tułający się po światach, niemogący nigdzie znaleźć spokoju… Za moich czasów krążyło o nim tyle opowieści, że nie dało się ich wszystkich spamiętać. Teraz pewnie już je zapomniano…

– Bywał w świecie dżinnów, panie – odezwał się Hubaksis. – Sam Wielki Chan traktował go z szacunkiem. A tak przy okazji, panie, pamiętasz syna imperatora? Byliśmy przy jego narodzinach? Pamiętasz? Tydzień przed tym, jak my… no…

– Pamiętam – obojętnie wzruszył ramionami mag. – Gilgamesz, syn Lugalbandy…

– Pamiętasz, jaką mu przepowiedziałeś przyszłość? – z zainteresowaniem dopytywał się dżinn.

– Oczywiście, pamiętam – fuknął Kreol. – Długie życie, dobre rządy, wiele wojennych zwycięstw… Wszystkim to przepowiadałem.

Vanessa zdziwiła się. Kiepsko znała historię, ale domyślała się, że zdecydowanie nie wszyscy władcy mogli pochwalić się takim szacownym życiorysem, jak ten, który nakreślił Kreol.

– Pan nie umie przepowiadać przyszłości! – złośliwie wyszeptał Hubaksis. – Ani trochę!

– Milcz, niewolniku – burknął Kreol kwaśno. – No i co przytrafiło się temu Gilgameszowi? Dlaczego nagle sobie o nim przypomniałeś?

– O, panie, on… on… no, tego… – Dżinn zaciął się, wykonując rękami niezbyt zrozumiałe gesty. – Zabił Humbabę, panie!

– Humbabę? – ożywił się mag natychmiast. – To jest nam bardzo na rękę… Jeden arcydemon niczego nie przesądza, ale mimo wszystko to miłe… To wszystko, czy jeszcze czymś się wsławił?

– Tak, i to jeszcze jak, panie! Gilgamesz…

Nieoczekiwanie rozległ się głuchy dźwięk, podobny do bicia dzwonu pokrytego grubą warstwą waty. Vanessa aż się wzdrygnęła, ale pozostali podeszli do tego spokojnie. Liczni „kąpiący się” zaczęli niespiesznie wstawać z miejsc i przemieszczać się w stronę drzwi.

– Co się dzieje?

– Sygnał, kobieto – wyjaśnił Kreol, także wstając z miejsca. – Sygnał rozpoczęcia święta. Niewolniku, potem opowiesz o Gilgameszu! Teraz musimy iść – w dużej sali będzie witał gości sam Azatoth.

– Czy to nie ten, który umarł? – Vanessa podejrzliwie zmrużyła oczy. – Pamiętam, że coś takiego mówiłeś.

– Nie umarł, Van, po prostu pozbył się ciała – wyjaśnił Hubaksis życzliwie.

– Dotychczas myślałam, że to jedno i to samo… – burknęła Vanessa.

– Jak widzisz, nie zawsze. – Kreol wzruszył ramionami.


W głównej komnacie Zamku Kadath bez trudu zmieściłoby się z dziesięć Białych Domów. A zebrany tam tłum poczwar doprowadziłby do ataku zazdrości każdą paradę straszydeł – można było pomyśleć, że trafiło się do Piekła. Zresztą, w pewnym sensie, była to prawda.

Ogromny tron, wznoszący się w oddalonym końcu sali, na razie był pusty, ale stała już wokół niego straż honorowa – trzynaście różnych potworów. Pierwszy od lewej stał potężny garbus z głową wielbłąda, za nim – nie mniej garbaty minotaur. Trzeci wyglądał jak zwykły człowiek, tyle że nienaturalnie blady, i nosił na głowie hełm z jelenimi rogami. Jako czwartego Vanessa dojrzała znanego już Eligora. Piątym był ogromny czarny kruk z okrwawionym dziobem. Szósty – obłok mgły ze świecącymi oczami, siódmy – wielki, biały wąż. Ósmy najbardziej przypominał gigantyczną muchę, dziewiąty był człowiekiem z zieloną skórą i czymś jakby kłębami dymu zamiast włosów. Dziesiąty – ogromny gryf, jedenasty – łysy mężczyzna z płonącymi rękami. Dwunasty – garbaty wielkolud przewyższający wzrostem wszystkich pozostałych razem wziętych, trzynasta – duża żółta żaba.

– To są Emblematy? – zainteresowała się Vanessa.

– Świetnie – ocenił jej domyślność Kreol. – Tak, to jest trzynaście Emblematów Yog-Sothotha.

– A pozostali? – zapytała Van, z widocznym obrzydzeniem przenosząc wzrok z jednego stworzenia na drugie.

– O, ten podobny do czarnego kozła, to Shub-Niggurath, pułkownik armii Lengu – ochoczo wyjaśnił Kreol. – Tamten, w czarnym płaszczu, to Noszący Żółtą Maskę, Najwyższy Kapłan Świątyni Nocy.

Van przyjrzała się wskazanemu typowi. Noszący Żółtą Maskę rzeczywiście nosił żółtą maskę, podobną do tej, jaką zakładają bramkarze podczas meczu hokeja. Bardzo przypominał w niej ożywionego trupa z filmu „Piątek 13”

– A to kto? – Van pokazała na najbardziej chyba odpychającego potwora. Długo starała się zgadnąć, do czego jest podobny, ale nie udało się jej – był jakąś niewyobrażalną mieszanką, bez choćby jednego znajomego organu. Nawet twarzy nie było widać.

– To Nyarlathotep, jedyny, oprócz Yog-Sothotha, który może swobodnie poruszać się między światami, gdyż jest Posłańcem Przedwiecznych. Nawiasem, to on dostarcza zaproszenia na święto.

– Ee, listonosz? – powiedziała Van z pewnym rozczarowaniem. – Ale brzydactwo…

– Cicho, panie! – zasyczał Hubaksis. – Yog-Sothoth!

Van zamilkła, starając się jak najdokładniej obejrzeć największą szychę na tej imprezce.

Yog-Sothoth był podobny do długiego robaka albo węża. Czarny jak węgiel, pełzł w stronę tronu w grobowej ciszy, pozostawiając śliski ślad na podłodze. Nikt nie wydał z siebie najcichszego dźwięku, wszyscy jak zaczarowani patrzyli na Strażnika Wrót. Van zrozumiała, że przedwcześnie nazwała go robakiem – z robaka miał tylko odwłok, a tam, gdzie powinna być głowa, w rzeczywistości zaczynał się korpus – bardzo mały w porównaniu z ogonem, ale jednak istniał. Tułów, przy odrobinie dobrej woli, można było nazwać ludzkim, ale miał ten sam czarny kolor co reszta. W miejscu nóg wyrastały mu dwie pary łap modliszki, a zamiast rąk – coś w rodzaju romboidalnych płyt kostnych, jak u niektórych dinozaurów. Z każdej wystawały trzy długie pazury, cicho postukujące podczas ruchu. Głowa nieco tylko przypominała ludzką – były w niej osadzone fasetowe owadzie oczy, brakowało nosa i włosów, a do tego z łysej czaszki sterczało coś w rodzaju mrówczych czułków. Oto jak wyglądał Yog-Sothoth.

Potwór wpełzł na tron i powoli skinął na swe Emblematy. W sali nadal panowała cisza.

– Co teraz będzie? – zaryzykowała szept Van.

– Cicho! – syknął Kreol. – Azatoth!

Ściana za tronem zachwiała się, zafalowała, a potem wychynęła z niej gigantyczna kamienna twarz, przypominająca gipsową maskę. Martwe kamienne oczy spojrzały na obecnych, a następnie otwarły się kamienne usta, z których wydostał się okropny głos, świszczący i wyjący, wyraźnie akcentujący syczące spółgłoski. Każde słowo wymawiał jakby dużą literą. Azatoth, pozbawiony ciała, ale nie życia, wygłaszał przemowę do swych poddanych:

Ia! Ia! Ia! Io! Io! Io!

Jestem Bogiem Bogów!

Jestem Panem Mroku I Władcą Czarnoksiężników!

Jestem Siłą I Wiedzą!

Przewyższam Wszystko!

Przewyższam Anu I lgigi!

Przewyższam Anu I Annunnaki!

Przewyższam Siedmiu Shuruppaki!

Przewyższam Wszystko!

Przewyższam Enki i Szamasza!

Przewyższam Wszystko!

Przewyższam Ninnursak i Testament Lenki!

Przewyższam Wszystko!

Przewyższam Inannę I Isztar!

Przewyższam Nannę I Uddu!

Przewyższam Endukugga I Nindukugga!

Przewyższam Wszystko!

Nic Nie Było Stworzone Przede Mną!

Przewyższam Wszystkich Bogów!

Przewyższam Wszystkie Dni!

Przewyższam Wszystkich Ludzi I Legendy O Nich!

Jestem Przedwieczny!

Nikt Nie Znajdzie Mojego Miejsca Spoczynku!

Widzę Słońce Nocą I Księżyc Za Dnia!

To Ja Przyjmuję Ofiarę Tułaczy!

Skrywają Mnie Góry Zachodu!

Skrywają Mnie Góry Magii!

Jestem Przedwiecznym Wśród Przedwiecznych!

Przewyższam Absu!

Przewyższam Nar Marratu!

Przewyższam Anu!

Przewyższam Kia!

Przewyższam Wszystko!

Ia! Ia! Ia! Ia Sakkakth! lak Sakkakh! Ia Sha Hul!

Ia! Ia! Ia! Utukku Hul!

Ia! Ia Zihul! Ia Zihul!

Ia Kingu! Ia Azbul! Ia Azabua! Ia Haztur!

Ia Hubbur!

Ia! Ia! Ia!

Bahabahahahahabahahahaha!

Kakhtakhtamon Ias!

Van nie zrozumiała, czy ostatnia linijka była częścią rytuału, czy Azatoth po prostu się roześmiał, ale nie interesowało jej to zbytnio. Nie tylko tego zdania nie zrozumiała. Pocieszało ją tylko jedno – po wymówieniu ostatniej zgłoski Azatoth znikł, przywracając ścianie poprzedni wygląd. Napięcie w sali powoli opadało.

– On rzeczywiście jest takim wielkoludem, czy po prostu cierpi na manię wielkości? – wyszeptała Vanessa nieprzychylnie. – Nawet jeśli rzeczywiście jest taki, nie zaszkodziłoby mu trochę skromności…

– Eeee, Van, nie słyszałaś jak wrzeszczał na nas Wielki Chan – cichutko zachichotał Hubaksis. – Bywało, że tak dawał, aż chciało się rzygać…

– Zresztą raz ci się przytrafiło coś w tym rodzaju – chłodno podsumował Kreol. – Zatkaj się, niewolniku, nie przeszkadzaj mi!

– A czym jesteś zajęty, panie?

– Myślę! – warknął mag, z pogróżką w głosie wyciągając z torby laskę. – A przy okazji, kobieto, oddaj no mój łańcuch.

Загрузка...