Rozdział 12

Po dwóch godzinach Vanessa i Hubert wyszli z domu. Skrzat był w swoim „wyjściowym” ubraniu – długim płaszczu z kapturem głęboko naciągniętym na twarz. W tym stroju można było go wziąć za zwykłe dziecko, ewentualnie karła.

Kreol, który do tej pory nie przyzwyczaił się do tego, że we współczesnym świecie mag musi się ukrywać, jeśli nie chce dostać się do gazet ani w ręce służb specjalnych, nie interesował się zupełnie skutkami swego pojedynku z yirem. Vanessa musiała więc sama zająć się sprzątaniem. Oczywiście z pomocą Huberta i Sługi.

Walka trwała najwyżej kwadrans, ale śladów zostało tyle, że nawet ślepy zauważyłby, że odbyło się tu coś nielegalnego. Większa część trawy była zwęglona, na ścianach i na ogrodzeniu także zostały ślady uderzeń piorunów, a przede wszystkim wszędzie walało się spalone mięso i kości. Znaczna część ciała Guya po prostu rozsypała się w pył, ale tego co zostało, w pełni wystarczyłoby do wzbudzenia podejrzeń. Na dodatek wszystko wokół było zalane wodą. Wykop przeznaczony na basen wypełnił się prawie do połowy i pływały nim różne paskudztwa.

– Mam nadzieję, że nikt nas nie widział… – warknęła Van, patrząc, jak Sługa wybiera wodę z dziury.

– Moim zdaniem sąsiedzi po prostu pomyśleli, że w nocy rozszalała się burza, madam – powiedział Hubert.

– A co z tymi, którzy mieszkają bliżej?

– O ile wiem, pan Foresmith ma nadzwyczaj mocny sen. Jeśli chodzi zaś o panią Foresmith… O ile się nie mylę, pan zadbał o to, żeby nie zwracała uwagi na nasze… dziwactwa? Ośmielę się zauważyć, że było to bardzo dalekowzroczne posunięcie z pani strony, ma’am.

– A ten drugi…? – Vanessa nie zwracając uwagi na pochlebstwo, z troską popatrzyła na dom stojący z drugiej strony. Jeszcze ani razu nie widziała jego mieszkańca i właściwie nie była nawet pewna, czy ktoś tam mieszka.

– Pan Rex? – upewnił się urisk z pogardą. – Nawet jeśli widział wszystko od początku do końca, zupełnie bym się tym nie przejmował.

– A to czemu?

– Bo widzi pani… Pan Rex jest z tych, czyim słowom nikt nie uwierzy. On… niezupełnie adekwatnie przyjmuje rzeczywistość, jeśli mogę się tak wyrazić.

– Wariat?

– Nie, ma’am, niezupełnie.

– Narkoman?

– No właśnie. – Hubert pokiwał głową z ubolewaniem. – Trafiła pani w dziesiątkę, ma’am. Już od kilku lat żyje w świecie własnych fantazji i, jak sądzę, całkiem go to zadowala.

Vanessa zachmurzyła się. Od dawna nienawidziła narkotyków, tych, którzy je biorą i tych, którzy sprzedają. Zaczęło się to jeszcze na balu na zakończenie szkoły, gdy jej ówczesny chłopak pojawił się na haju. Już wcześniej podejrzewała, że się kłuje, ale tego wieczoru podejrzenia zamieniły się w pewność. Oczywiście, rozstała się z nim. Trzy lata temu Van przypadkiem dowiedziała się, że umarł z przedawkowania.

– Co to, to nie…! – wymamrotała z oburzeniem. – Nie zamierzam mieszkać w sąsiedztwie narkomana…


Kreol wciąż jeszcze siedział przy stole w towarzystwie Mao, Butt-Krillacha i Hubaksisa. Mao był nieco obrażony, że wzgardzono jego pomocą i, jak się okazało, nawet przez myśl mu nie przeszło, aby iść spać. Nie tylko obserwował całą walkę, ale nawet nagrał ją kamerą. W tej chwili Kreol z zachwytem obserwował na ekranie samego siebie fechtującego się z yirem energetycznymi mieczami.

– Dobry jestem… – uśmiechnął się półgębkiem, niezmiernie z siebie zadowolony. – Bardzo dobry… Najpiękniejsza zrobiła dobry wybór…

– Nawiasem, Kreolu, co zamierzasz zrobić z naszym więźniem? – zainteresował się Mao.

– Jeszcze nie podjąłem decyzji. – Kreol z roztargnieniem popatrzył na pierścionek. – Pewnie zwiążę tego yira… Zrobię, na przykład, pierścień strzelający piorunami.

– Tak, zgromadził dużo energii – zgodził się Hubaksis z pełnymi ustami. – Dobra będzie z niego broń, potężna…

– Nikt cię nie pytał o zdanie – fuknął Kreol. – Mao, pokażesz mi jeszcze raz, jak się to otwiera?

Mao wziął od niego puszkę pepsi-coli, pociągnął za kółko. Kreol pociągnął łyk i pokiwał głową z szacunkiem.

– Sprytnie pomyślane. Do takiej puszki można wlać co dusza zapragnie, i będzie tam schowane nawet na wieczność…

– Tak, wiemy… – Mao uśmiechnął się lekko.

– Pe… psi… Psi? A, pepsi – przeczytał Kreol. – Nie znam takiego słowa… Co ono znaczy?

– Myślę, że nic – wzruszył ramionami Mao. – Po prostu nazwa napoju.

– Bardzo smacznego napoju – zabulgotał Hubaksis.

Kreol popatrzył w dół i z niemałą irytacją odkrył, że gdy on zachwycał się puszką, bezczelny do granic dżinn wsunął głowę przez aluminiowe denko i teraz łapczywie wysysa jego, Kreola, lemoniadę.

– Ach, ty draniu! – warknął oburzony mag, łapiąc Hubaksisa za skrzydła.

– Puść, panie, to boli! – zawył Hubaksis.

– Wiem! – wysapał Kreol, targając łobuza za lewe skrzydło. Oczywiście uważał przy tym, by go nie wyrwać – nie był mu potrzebny dżinn kaleka.

W samym środku egzekucji do jadalni weszła Vanessa w towarzystwie wiernego Huberta. Miała mokre włosy.

– Znowu pada deszcz – oznajmiła, nie patrząc na nikogo. – Wiesz, tato, okazało się, że nasz sąsiad jest narkomanem… – westchnęła ciężko, siadając obok Kreola.

– Mąż pani Foresmith? – zdziwił się Mao. – Cyryl? A może jej syn?

– To oni mają syna? – zdziwiła się z kolei Vanessa.

– Słyszałem, że jest teraz w college’u. – Ojciec zaprezentował zadziwiającą orientację. – Od tej jesieni. Zdaje się, że ma na imię Jerry… a może Gary… Nie pamiętam dokładnie.

– Nieważne – zmarszczyła się Van. – To nie on, tylko drugi sąsiad…

– A ja myślałem, że w tamtym domu nikt nie mieszka.

– Też tak myślałam… Kreolu, czy za twoich czasów byli narkomani?

– Kto? – zapytał mag nieuważnie. Wciąż jeszcze męczył swoją jednooką maskotkę.

– Byli, byli! – pisnął torturowany. – No ci tam, pamiętasz, panie…?

– Nie pamiętam.

– Ci, co palili haszysz! – Dżinna zirytował brak domyślności Kreola. – Albo trawkę faraona…!

– Aaaa! Tacy byli zawsze, nawet na Atlantydzie… – Mag wreszcie skojarzył.

– I co z nimi robiliście? – zapytała przygnębiona Van.

– A co z nimi można zrobić? – Wzruszył ramionami. – Głupich nigdzie nie brakuje… Przecież to bardzo szkodliwe – szybko się przyzwyczajasz, a potem chorujesz. Co najwyżej można zgłosić się do maga…

– Chwileczkę! – Vanessa natychmiast się ożywiła. – Chcesz powiedzieć, że umiesz leczyć uzależnienie od narkotyków?!

– To proste – oznajmił Kreol z zadowoleniem. – Krótkie zaklęcie, szczypta proszku i będzie jak nowo narodzony.

Vanessa przez chwilę patrzyła na niego, a potem przeraźliwie zapiszczała, dusząc go w objęciach. Kreol z niezadowoleniem pomyślał, że zaczyna jej to wchodzić w krew.

– TEGO – oznajmiła Van zdecydowanie – nauczysz mnie w pierwszej kolejności!

– Jak chcesz. – Mag nie sprzeczał się. – Ale najpierw i tak musisz przerobić podstawy magii. W tej chwili nie jesteś w stanie opanować nawet zaklęcia Światła.

– Nie poganiam cię – zapewniła Vanessa pospiesznie. – Jak będzie można. Ale może w takim razie ty sam wyleczysz naszego sąsiada?

– A dlaczego miałbym to zrobić?

– Bo w przeciwnym przypadku pani Lee bardzo się rozgniewa – cicho mruknął spod stołu Butt-Krillach.

Kreol zasępił się. Musiał przyznać, że jest to istotny powód…


Vanessa zadzwoniła do drzwi. Chwilę poczekała i zadzwoniła jeszcze raz. W środku panowała cisza, doszła więc do wniosku, że dzwonek może być popsuty i zaczęła stukać. Odpowiedzi nadał nie było.

– Nikogo nie ma w domu – wyraził przypuszczenie malutki dżinn. W gości do sąsiada wybrali się we trójkę: Kreol, Vanessa i Hubaksis.

Van nadal stukała – teraz nogą. Jednak w domu nie było słychać nawet lekkiego szmeru.

– Sprawdź, niewolniku – zwięźle rozkazał Kreol. Hubaksis, wbrew swym zwyczajom, ani jęknął, bez narzekania przeniknął przez drzwi. Kreol zamknął oczy, najwidoczniej przełączając się na wzrok swojego ducha-doradcy.

– Tak… tak… Skręć w lewo… Sprawdź w tym pokoju… Fuj, co za ohyda… Zajrzyj za róg… aha, tutaj jest, gołąbeczek! Wracaj!

– On cię słyszy? – upewniła się Vanessa.

– A jakże by inaczej…

Hubaksis wynurzył się z wizytówki na drzwiach i z oddaniem wpatrywał się w swego pana. Gdyby miał ogon, zacząłby nim merdać.

– Van, tam jest okropnie – podzielił się wrażeniami. – Do pana nic nie dociera, leży jak martwy…

– Coś ty powiedział, zarazo?! – rozzłościł się Kreol, natychmiast wyciągając laskę.

– Panie, ja nie o tobie, ja o panu tego domu! – Hubaksis oburzyło niesprawiedliwe oskarżenie.

– W takim razie dobrze, nie będę bić. – Kreol schował swoją ulubioną broń, cały czas jednak patrząc podejrzliwie na dżinna. – Czyli nie zamierza nam otworzyć…

Mag przykrył dłonią dziurkę od klucza, kilka sekund poruszał ustami i… voila! Zamek zgrzytnął, drzwi stanęły otworem.

– Do tego jeszcze jesteś włamywaczem… – Van z naganą pokiwała głową, przechodząc przez próg. Zresztą, gdy tylko weszła do środka, natychmiast zapomniała o umiejętnościach Kreola czyniących zeń potencjalnego przestępcę.

W środku było okropnie brudno. Nie po prostu nabałaganione – dom sprawiał wrażenie, jakby nikt tutaj nie sprzątał od pięćdziesięciu lat. Nawet w siedzibie Katzenjammera, gdy weszli tam po raz pierwszy, było czyściej. Co prawda, mieszkał tam pracowity Hubert, a tutaj, jeśli nawet kiedykolwiek mieszkał jakiś skrzat, to z pewnością dawno już uciekł.

Po meblach nie zostało nawet wspomnienie. Kiedyś pewnie mieszkańcy nie mogli narzekać na brak pieniędzy – sam dom nie był tani. Jednak teraz wątpliwe, czy obecny miał więcej gotówki niż na kolejną działkę – w żadnym z mijanych pokojów Vanessa nie zauważyła nic, co przedstawiałoby jakąkolwiek wartość.

Jedyny mebel, który jeszcze się ostał, znaleźli w ostatnim pokoju – była to na wpół rozwalona leżanka. Na niej właśnie leżał pan Rex.

Już na pierwszy rzut oka było jasne, że znajduje się w głębokiej nirwanie. Oczy miał otwarte, ale wywrócone tak, że źrenice celowały niemal we wnętrze czaszki, z ust kapała mu ślina. Obok na podłodze walała się strzykawka. Rex wyglądał na jakieś czterdzieści pięć lat, choć mógł mieć mniej, a do tego stopnia wyniszczyły go narkotyki. Włosy zwisały mu brudnymi pasmami po bokach twarzy, ubrany był w jakieś szmaty.

– Heroina – błyskawicznie oceniła Vanessa, rzuciwszy na nieszczęśnika tylko jedno spojrzenie. – No to, Hipokratesie, zaczynaj…

Kreol z obrzydzeniem trącił narkomana czubkiem buta i, burcząc z niezadowolenia, wyjął z torby magiczną czarę oraz buteleczkę z szarawym proszkiem. Wziął szczyptę, starając się nie rozsypać ani odrobiny i wrzucił ją do czary. Następnie naciął rytualnym nożem kciuk pacjenta i wydusił do naczynia kilka kropel krwi. Na zakończenie dwa razy pstryknął palcami i nad czarą zmaterializowała się niewielka kula zwyczajnej surowej wody. Powisiała tak przez chwilę, a następnie chlupnęła na pozostałe składniki. Kreol wymieszał wszystko pałeczką i wymamrotał nad miksturą:

– O Inanno, zwana Isztar, wygnaj zło z ciała śmiertelnego człowieka, aby naczynie było czyste, ciało łagodne, dusza z imieniem twym na ustach. W imię Isztar, niech tak się stanie, teraz i na wieki.

Hubaksis, który wcześniej pomagał panu przy leczeniu podobnych chorób, wbił pazur w podbródek narkomana, dzięki czemu półotwarte usta Rexa rozchyliły się tak, jakby ich posiadacz ziewał. Kreol przechylił czarę, z uśmiechem obserwując, jak czerwonawa ciecz wlewa się do gardła nieszczęśnika.

Rezultat był natychmiastowy. Pan Rex, dopiero co błogo wylegujący się na swej leżance, podskoczył jakby leżał na ogromnej sprężynie. Złapał się za gardło i zawył dziko, wytrzeszczając niewidzące oczy gdzieś w przestrzeń.

– Smak ma okropny – oznajmił Kreol ze złośliwą satysfakcją. – Ale to szybko minie.

Minęło już po kilku sekundach. Uzdrowiony zamrugał, zbierając myśli, z głupim wyrazem twarzy gapił się na nieoczekiwanych gości i niepewnie wymamrotał:

– Kim jesteście? Przysłał was Greg? Przecież powiedział, że poczeka… Zapłacę, słowo daję, potrzebuję tylko jednej działki, bo… Chociaż nie, chwilę… – Zamyślił się, analizując nowe doznania. – Dziwne, dawno się tak dobrze nie czułem…

– Posłuchaj mnie, głupku… – Vanessa przyjaźnie poklepała go po ramieniu. – Dopiero co cię wyleczyliśmy. Nie potrzebujesz już narkotyków, zrozumiałeś? Reszta to już twój problem. I nie waż się zacząć od nowa, bo cię zastrzelę! Chodźmy, mój drogi… – zwróciła się do Kreola.

Pan Rex stał nadal na środku pokoju, patrząc bezmyślnie na plecy swych dobroczyńców i starając się zrozumieć: co się tu, u licha, wydarzyło?

– Mój drogi? – Kreol spojrzał na Van ciężko, gdy tylko znaleźli się za drzwiami. – Wydaje mi się, uczennico, że za dużo sobie pozwalasz…

– Dobrze, nie złość się już. – Van delikatnie wzięła go pod rękę. – Powiedz mi lepiej, co będzie, jeśli on rzeczywiście znowu zacznie ćpać?

– Po raz drugi tego świństwa nie da się wyleczyć – uśmiechnął się Kreol smutnawo. – Cierpliwość Najpiękniejszej jest ograniczona. Pozostaje tylko modlitwa do Nergala…

– I co, to pomaga?

– Oj, Van! – roześmiał się Hubaksis piskliwie. – Coś ty! Do Nergala modlą się o lekką śmierć! Przecież to władca Królestwa Zmarłych, nie wiesz tego?!

– Pierwszy raz słyszę.

– Dzikusy…


– No i co, wszystko w porządku? – przywitał ich na progu Mao.

– W jak najlepszym! – odpowiedziała Van. – Załatwione, tato, nie mamy już sąsiada narkomana!

– Mówiłem, że pan Kreol go zabije. – Zza drzwi wyjrzał Butt-Krillach. – Przegrał pan, Mao.

– Co za bzdury! – rozzłościła się dziewczyna. – Chodziło mi o to, że mamy teraz całkiem normalnego sąsiada! Kreol go wyleczył!

– Tak, bezpłatnie, i dwie złote monety przeszły mu koło nosa – wymamrotał Hubaksis z goryczą. – Och, panie, zbankrutujemy, pójdziemy na żebry…

– Milcz, niewolniku!

– W pewnym sensie ma rację – powiedział Mao w zadumie. – Kreolu, nie zastanawiałeś się nad ponownym otwarciem praktyki? Mógłbyś ratować tych, wobec których medycyna jest bezradna…

– Tato, co za bzdury! – Zmarszczyła się Vanessa. – Chcesz dać ogłoszenie „Mag zawodowiec uzdrowi beznadziejnie chorych”?

– A co w tym dziwnego? Córeczko, poczytaj gazety, tam aż roi się od wszelkich czarowników. Tyle że nasz jest prawdziwy, ot i cała różnica.

Vanessa zamyśliła się. W zasadzie pomysł nie był wcale taki zły… Oczywiście, mogli nadal sprzedawać magicznie stworzone złoto, ale ostatnio taki sposób zdobywania pieniędzy przestał jej się podobać. Było w nim coś takiego… czuła się jak fałszerz. Sumienie to straszna rzecz.

– Nie! – momentalnie rozwiał jej plany sam Kreol. – Co za głupota! Dorabiałem w ten sposób, gdy byłem młodym magiem, ale potem zostałem osobistym magiem imperatora, a potem Pierwszym Magiem całego Sumeru! A wy proponujecie mi znowu zająć się uzdrawianiem za pieniądze?! Na Marduka, jeszcze tak nisko nie upadłem! Już lepiej wyczyszczę skarbiec waszego króla!

– Tak, lepiej! – wyszczerzył się uszczęśliwiony Hubaksis. – Pamiętasz, panie, jak ograbiliśmy grobowiec Mummy?

– Po pierwsze, nie mamy króla, tylko prezydenta – przypomniała Vanessa lodowato. – Po drugie, nikogo nie będziecie grabić!

– Nie będziemy grabić, tylko ukradniemy! – pisnął dżinn.

– Kraść też nie będziecie! – jeszcze bardziej oburzyła się Van. – To jest zakazane!

– Przez kogo? – zainteresował się Hubaksis.

– Przez prawo!

– A kto ustanowił to prawo? Bogowie? Imperator?

– Nie… – zastanowiła się Vanessa. – Po prostu ludzie… Senat.

– To niech te twoje senaty żyją zgodnie ze swoim prawem – wyciągnął wniosek Hubaksis. – A my nie będziemy.

– I w ogóle, to magowie stoją ponad prawem – burknął Kreol.

– Nikt nie stoi ponad prawem! – oburzyła się Van.

– Uczennico… – westchnął Kreol. – Za moich czasów istniało prawo, zgodnie z którym kobieta nie mogła pierwsza odezwać się do mężczyzny. Jakoś nie bardzo go przestrzegasz!

– Ale to wasze prawo! – zaoponowała Van jeszcze energiczniej. – Nie mam żadnego obowiązku…

– W takim razie ja nie mam obowiązku podporządkowywać się twojemu – zakończył Kreol.

Vanessa znowu się obraziła. Ostatnimi czasy zaczęła podejrzewać, że Kreol specjalnie się z nią drażni – wyglądał przy tym na zbyt zadowolonego.

Nieoczekiwanie zabrzęczał dzwonek i kłótnia natychmiast zamarła. Wszyscy ze zdumieniem spojrzeli na siebie.

– Kto to może być…? Hubercie, nie otwieraj! – pospiesznie krzyknęła Van.

– Tak jest, ma’am. – Urisk ukłonił się sztywno.

Drzwi otworzył Mao. Vanessa i Kreol stali z tyłu, a nieludzcy mieszkańcy domu pochowali się gdzie popadło. Hubert zrobił się niewidzialny, Hubaksis wlazł na żyrandol, Butt-Krillach po prostu wyszedł do drugiego pokoju, sir George… jego w ogóle mało kto widział. Vanessa prawie z nim nie rozmawiała. Na dźwięk dzwonka zjawiły się zaciekawione kocięta Alicja, Nadine, Czarnul oraz Fluffi. Płomyczek i Dymek pewnie bawili się gdzieś dalej.

– Dzień dobry… – nieśmiało przywitał wszystkich nieoczekiwany gość. Ku wielkiemu zdumieniu Vanessy, był nim dopiero co wyleczony narkoman!

– Co za spotkanie! – ucieszyła się. – Pan Rex?

– Albert Augustyn Rex – przedstawił się gość.

– Augustyn? – Dziewczyna uniosła lekko brwi.

– Mama się uparła… Proszę mnie nazywać po prostu Albert.

– A więc, w czym mogę pomóc… Albercie? – zagaił Mao delikatnie. Kreol zachowywał lodowate milczenie, ściskając rękojeść laski.

– Pomyślałem sobie, że… – nieskładnie zaczął Albert. – Ja… widzicie… jestem bardzo wdzięczny za to, co zrobiliście… chociaż nie wiem, jak wam się udało. Jeśli jakoś mógłbym…

– Przejdźmy do rzeczy – poprosiła Vanessa.

– A więc ja… w ogóle… no…

Albert schylił się i podniósł coś z ziemi. Coś okazało się młodą i, prawdopodobnie, ładną dziewczyną. Prawdopodobnie, bo w obecnym stanie mogła spodobać się tylko zboczeńcowi – w naszych czasach niektóre trupy wyglądają lepiej.

– Cz…czeeeeeść! – wybełkotała panienka.

– Co to? – Vanessa cofnęła się z obrzydzeniem. – To znaczy, kto to? Boże, Albercie, co z nią zrobiłeś?!

– Wygląda jak ja zaraz po zmartwychwstaniu – oznajmił Kreol zimno. Na szczęście Albert nie zwrócił uwagi na jego słowa albo po prostu ich nie zrozumiał.

– To prawda… – zgodziła się Vanessa.

– To… moja dziewczyna… – nieśmiało przyznał się Albert. – Widzicie, zaczęła ćpać jeszcze wcześniej i mnie wciągnęła… ale mimo wszystko… Proszę… bardzo proszę…

– Przepraszam, ma’am, nie wiedziałem, że pan Rex nie mieszka sam – wyszeptał Van do ucha niewidoczny Hubert.

– A dlaczego nie widzieliśmy jej eee… tam… w domu? – Vanessa podejrzliwie zmrużyła oczy.

– Była w łazience… ona przez cały czas… rozumiecie? Pomożecie?

– Jego zapytaj. – Vanessa pokazała ręką Kreola. – To on leczy…

Albert wbił w maga tak błagalne spojrzenie, że ten nie wytrzymał.

– Dobrze! – warknął. – Posadź ją gdzieś…

Nową pacjentkę dość długo próbowano usadowić na kanapie, a potem bezskutecznie namówić, by z niej nie schodziła i wytarła usta. Vanessa patrzyła na to wszystko z obrzydzeniem, myśląc, że z wielką przyjemnością wystrzelałaby wszystkich dilerów narkotyków.

– Kiedyś – Kreol bez pośpiechu wyjął magiczną czarę – do Wielkiego Ur przyszedł święty pielgrzym z północy. Był bardzo dobry i umiał leczyć wszystkie choroby, oznajmił więc, że będzie bezpłatnie pomagał wszystkim potrzebującym. I rzeczywiście, nigdy nie odmawiał i nikt nie wracał od niego chory. Wieści o nim rozeszły się bardzo szybko… – mag nasypał do czary szarego proszku -…i z każdym dniem przychodziło coraz więcej, i więcej chorych. Z czasem święty mąż okazał się tak potrzebny, że wokół jego siedziby dniem i nocą tłoczyli się ludzie. Błagał, by pozwolili mu się chociaż przespać, ale chorzy odpowiadali przekleństwami i pogróżkami. – Kreol przejechał nożem po palcu dziewczyny. Albert rzucił się w jego stronę, ale spojrzał na własny palec ze świeżą raną i uspokoił się. – A potem jeden z chorych umarł w trakcie uzdrawiania. Był bardzo stary i cierpiał na niezliczone słabości, tak że cała wiedza świętego nie mogła mu pomóc. Jednak miał wielu krewnych, którzy go kochali… – tym razem Kreol nie tracił many na stworzenie wody z niczego, a po prostu skorzystał ze stojącej na stole karafki -…dlatego od razu oskarżyli uzdrawiacza o spowodowanie śmierci i zapragnęli zemsty. Jak już mówiłem, święty pielgrzym był bardzo dobry. Umiał nie tylko uzdrawiać, ale i ranić, jednakże nie chciał czynić szkody żywym stworzeniom, dlatego po prostu uciekł. Tej samej nocy opuścił nasze miasto, ale przedtem odwiedził moją skromną siedzibę i przyznał się, że obszedł pół ekumeny, ale nigdy i nigdzie nie spotkał się z taką czarną niewdzięcznością.

– Pouczająca historia… – powiedział Albert z wahaniem, obserwując, jak Kreol mamrocze zaklęcia nad cudowną mieszaniną.

– Pouczająca… – zgodził się mag. – A jaki z niej płynie morał?

– Morał? Nie wiem…

– Morał jest taki, że jeśli przyprowadzisz do mnie jeszcze kogoś takiego jak ona, to wsadzę ci nóż w brzuch. – Kreol rzucił mu lodowate spojrzenie, wlewając przy pomocy Vanessy eliksir do gardła pacjentki.

Przestraszony Albert głośno przełknął ślinę, patrząc na zakrwawione ostrze rytualnego noża. Z pewnością nie wyróżniał się nadmierną odwagą.

W tym czasie jego dziewczyna podskoczyła jak oparzona, otwarła oczy i dziko wrzasnęła. Zachowywała się dokładnie tak samo, jak wcześniej Albert. Kreol obserwował to z nadzwyczaj zadowolonym wyrazem twarzy.

– Działa, jak zawsze – mruknął. – Możesz zabrać swoją kobietę, robaku, jest całkiem wyleczona. I pamiętaj, o czym cię uprzedzałem.

– Dziękuję! Dziękuję! Dziękuję! – powtarzał uszczęśliwiony Albert, wypchnięty za próg wspólnymi siłami Vanessy i Kreola. W oczach dziewczyny, której imię pozostało nieznane, powoli zaczynały odbijać się myśli, a otaczająca jej umysł mgła po prostu rozpływała się.

– Jutro idę do pracy… – ze smutkiem w głosie powiedziała Vanessa, gdy już za gośćmi zamknęły się drzwi.

– Ach tak! – fuknął Kreol. – W takim razie ja też pójdę popracować. Leng sam z siebie nie padnie… Niewolniku, za mną!

Загрузка...