Mao stał na balkonie i przyglądał się, jak z sąsiedniego domku wychodzi zniechęcona pani Anderson i panna Wilson. Gdy Kreol i Vanessa robili porządek z uprzykrzoną sąsiadką, też był tutaj – w swoim ulubionym punkcie obserwacyjnym, skąd widział całą scenę od początku do końca, dlatego bez trudu odgadł, dlaczego te dwie wyglądają na tak rozczarowane. Prawdopodobnie pani Foresmith oznajmiła im, że sama nie zamierza więcej zajmować się głupotami i im też nie radzi. Taka radykalna zmiana poglądów nie mogła ich nie zdziwić.
Po obiedzie Kreol znowu zajął się budowaniem magicznych barykad. Z pomocą Sługi przygotował długachną żerdź i ustawił ją na dachu jak maszt. Następnie zamknął się na kilka godzin w laboratorium i zrobił… oko. Tak, tak, najprawdziwsze oko, dokładną kopię ludzkiego, tyle że wielkości pięści. Kreol stworzył je z gałki ocznej jednego z leżących w lodówce nieboszczyków, powiększając je za pomocą magii. Pokrył je też czymś na podobieństwo kryształowej powłoki.
Ten niezwykły przedmiot przymocował na wierzchołku masztu. Dla postronnych oko było niewidoczne – półprzezroczyste i znajdowało się zbyt wysoko, by można je było dostrzec z ziemi, ale samo widziało na bardzo dużą odległość, a do tego obracało się płynnie wokół własnej osi.
– Gdy zobaczy yira, da mi znać… – z ochotą wyjaśnił mag depczącej mu po piętach Vanessie. – Pożyteczna rzecz, można na niej polegać…
– Ja też mógłbym posiedzieć na wieżyczce… – oznajmił obrażony Hubaksis.
– Raz już się zagapiłeś… – wytknął mu Kreol. – Nie, Oko Ureja jest pewniejsze.
– Oko Ureja? – powtórzyła Van.
– Tak właśnie się nazywa. – Mag zadarł głowę, sprawdzając, czy jego dzieło nadal tkwi na maszcie. – Jeśli się bardziej postarać, może nie tylko wypatrywać wrogów, ale także palić ich Słonecznym Promieniem, ale to i tak nie działa na yira… Niech tam, bić z nim będę się osobiście.
Po przygotowaniu systemu obrony i systemu obserwacji, Kreol zaczął się nudzić. Do przybycia wroga zostało jeszcze dużo czasu, a wszystko już było zrobione. Oczywiście, można było nadal szykować bojowe i obronne zaklęcia, ale byłaby to już paranoja. Nie namyślając się długo, wyruszył na poszukiwanie Vanessy.
Znalazł ją w ogrodzie, gdzie policjantka bardzo podejrzliwie oglądała drapieżny kwiat. Kwiat patrzył na nią nie mniej podejrzliwie.
– Skąd TO się tutaj wzięło? – spytała Van. – Zresztą, nie odpowiadaj, sama zgadnę…
– Twoja propozycja jest nadal aktualna? – upewnił się Kreol, ignorując jej słowa.
– Jaka moja propozycja? – burknęła Vanessa, rysując czubkiem buta linię, do której mógł dosięgnąć roślinny potwór.
– Żeby pójść do restauracji – wyjaśnił Kreol, bezczelnie przechodząc nad kreską i drapiąc mięsożerną roślinę u nasady płatków. Stwór zaszeleścił i wydał z siebie dziwny mruczący dźwięk. Najwyraźniej roślina była zadowolona. – Chodźmy teraz.
– Teraz? – zdziwiła się Van. – Dlaczego tak nagle?
– Nudzę się.
Dziewczyna obraziła się. Wyszło na to, że jest dla sumeryjskiego maga jedynie środkiem do walki z nudą. Z drugiej strony… ona sama zaprosiła go z innego powodu?
– Dobrze już, ty wężu, skusiłeś mnie. – Vanessa zdobyła się na blady uśmiech. – Poczekaj, przebiorę się… A propos, w czym ty pójdziesz.
– W tym co mam na sobie. – Mag wzruszył ramionami. – A co za różnica?
Vanessa sceptycznie zlustrowała go od stóp do głów. Tydzień temu, gdy znudziło jej się to, że Kreol cały czas chodzi w tych samych rzeczach, kupiła mu dwa zapasowe komplety ubrań i kilka innych drobnych części garderoby, ale mag nawet tego nie zauważył. Spał nago, jak prawdopodobnie było przyjęte w jego rodzimym Babilonie, a rano zakładał to, co mu pierwsze wpadło w rękę. Do współczesnego ubrania przyzwyczaił się bardzo szybko i już nie uważał, że jest niewygodne, ale do tej pory nie zorientował się, że ludzie ubierają się rozmaicie w zależności od okoliczności.
Teraz był ubrany w sportową koszulkę z logo „Adidas” na piersi, spodnie od dresu z napisami NBA wzdłuż szwów i parę sportowych butów z rozwiązanymi sznurówkami. Skarpetek Kreol nie nosił. Nie pocił się, nie bał się więc, że poobciera nogi – pewne cechy, związane z długim przebywaniem w stanie śmierci, pozostały mu na zawsze. No i, oczywiście, nie rozstawał się z torbą z narzędziami. Vanessa podejrzewała, że nawet śpi przytulony do niej.
– A co ci się nie podoba w moim stroju? – zażądał odpowiedzi Kreol.
– Nie, jak dla mnie jest w porządku… – powiedziała Van trochę niepewnym tonem. – Ale do ludzi tak się nie wychodzi.
– Ona ma rację, panie – wtrącił Hubaksis, wynurzając się ze ściany domu. Vanessa już przyzwyczaiła się do tego, że malutki dżinn co chwila wyskakuje nie wiadomo skąd, jak diabeł z pudełka, przy czym zazwyczaj w zadziwiająco nieodpowiednich momentach, ale tym razem ucieszyła się z jego poparcia. – Nie spacerowałeś przecież po Babilonie w domowej szacie?
– To logiczne – przyznał Kreol. – No cóż, uczennico, niech będzie po twojemu… Przebiorę się. Ale musisz mi pomóc – nie wiem, w co należy się odziać.
– Ja pomogę, panie! – Hubaksis pospiesznie zaproponował swoje usługi. – Już się wszystkiego nauczyłem!
– Może lepiej ja to zrobię? – delikatnie zaproponował Mao, wyglądając zza drzwi. – Nie masz nic przeciwko temu, córeczko?
Vanessa w roztargnieniu pokiwała głową, dziwiąc się w duchu, jak bardzo w porę pojawił się tata. Z Hubaksisem sprawa była jasna, ale ojciec…? Czyżby podsłuchiwał?
Rzeczywiście, podsłuchiwał. Mao, nauczony przez życie, uważnie obserwował stosunki Kreola i Vanessy, i wszelkimi sposobami starał się sprzyjać ich rozwojowi. Gdyby tych dwoje rzeczywiście oznajmiło o zbliżającym się ślubie, szanowny Mao byłby obiema rękami za. W końcu jedyną wadą Kreola jako zięcia był jego wiek, ale czy to rzeczywiście jest takie ważne? Jeśli człowiek wygląda na trzydzieści lat z hakiem i nie zamierza się starzeć, co za różnica, ile ma naprawdę? Niestety, wyglądało na to, że biedny ojciec nie może za bardzo na to liczyć… Przynajmniej w ciągu najbliższego dwudziestolecia.
– Hubercie, bądź tak dobry, zamów nam stolik w Astorii! – krzyknęła w biegu Van.
– Tak jest, ma’am. – Skrzat ceremonialnie kiwnął głową, wybierając numer restauracji.
Kreol zszedł na dół po dziesięciu minutach. Wśród jego nowo nabytej odzieży znalazł się szary garnitur, jakby specjalnie uszyty na wielkie wyjścia. Do tego Mao udało się go przekonać, że grzebień jest bardzo przydatną rzeczą. Mag zdecydowanie nie zgodził się rozpuścić włosów, ale udało się je przynajmniej doprowadzić do porządku. Na krawat też się nie zgodził.
Vanessa dołączyła do niego po kilku minutach. Ubrana była w swoją najlepszą wieczorową suknię. Krytycznie obejrzała kawalera i niechętnie pokiwała głową.
– Może być – zgodziła się z oporami. – Szary pasuje ci do oczu. Ale to trzeba będzie zostawić w domu!
Vanessa miała na myśli torbę z narzędziami, wiszącą, jak zwykle, na ramieniu Kreola. Spróbowała nawet zabrać mu ten od dawna już denerwujący ją przedmiot, ale Kreol bronił go jak ukochanego syna i ryczał ze złością. Van zrozumiała, że z tym elementem stroju będzie musiała się pogodzić.
– Wszystko w porządku, ma’am, stolik będzie gotowy na wasze przybycie – oznajmił urisk.
– Wspaniale, jedziemy.
Samochód stał na podwórzu. Jako że dom Katzenjammera zbudowano w odległej przeszłości, samo się przez się rozumie, że garażu tam nie było. Kolejni właściciele przebywali tu zbyt krótko, by zbudować coś większego niż psia buda. Najdłużej mieszkał tu ostatni, który doprowadził elektryczność i telefon, ale on akurat z jakichś powodów nie miał samochodu. Vanessa musiała zaprząc Sługę do roboty i zbudować tymczasową wiatę, dopóki nie znajdzie czasu, by wznieść coś lepszego. A Kreol zmajstrował jakąś magiczną ochronę przed złodziejami.
Kreol mruczał niezadowolony, gramoląc się na przednie siedzenie toyoty, w międzyczasie wyrzucił za okno Hubaksisa, który zdążył już schować się pod fotelem. Vanessa usiadła za kierownicą.
– Powinieneś też nauczyć się prowadzić samochód – zauważyła wesoło, wyprowadzając samochód za bramę. – Chcesz, nauczę cię. Dwa, trzy tygodnie praktyki i…
– Mogę się tego nauczyć w dwie, trzy godziny, uczennico – uśmiechnął się Kreol. – Słyszałaś o Zaklęciu Poznania Mechanizmu?
– No popatrz… – obraziła się Van. – Czy jest coś, czego nie umiesz?
– Śpiewać. Grać na instrumentach muzycznych. Tańczyć. Fechtować. Walczyć bez broni. Strzelać z łuku i samostrzału. Pisać wiersze. Prawić wyszukane komplementy…
– Starczy, starczy! – zaśmiała się Vanessa. – Żartowałam.
– A ja mówiłem poważnie. – Kreol zacisnął wargi.
– Niech ci będzie… Powiedz lepiej, co będzie, jeśli potwór zjawi się, gdy nas nie będzie?
– Człowiek-Skorpion powiedział, że yir wróci dopiero rano. – Kreol próbował rozwiać jej obawy.
– A jeśli się pomylił?
– Człowiek-Skorpion się nie myli.
– A jeśli?
– Nawet jeśli coś takiego się zdarzy – mag popatrzył na swą uczennicę ze zniecierpliwieniem – chociaż jest to absolutnie niemożliwe, nie stanie się nic złego. Nie pamiętasz? Przyszedł już raz, gdy byliśmy w Lengu i nie zrobił nic złego twojemu ojcu. Potrzebny mu jestem ja, nikogo więcej nie ruszy… A sam Troy na razie o mnie nie wie.
– Hmmm… – Vanessa nadal miała pewne wątpliwości, ale przecież absolutną gwarancję może dać tylko Pan Bóg.
Samochód podjechał do drzwi restauracji, gdy słońce chyliło się już ku zachodowi. Vanessa wypuściła Kreola, podała kluczyki parkingowemu i zdecydowanym krokiem ruszyła w stronę drzwi.
– Czegoś nie rozumiem… – zwrócił się do niej zdziwiony mag, patrząc, jak chłopak wsiada do toyoty. – Przecież to twój rydwan!
Vanessa westchnęła ciężko i jak mogła najlepiej wyjaśniła, na czym rzecz polega. Kreol ze zrozumieniem pokiwał głową, ale i tak patrzył podejrzliwie na oddalający się samochód.
– Vanessa Lee. – Van przedstawiła się kierownikowi sali, patrzącemu na nią chłodnym wzrokiem karasia. – Zamawialiśmy stolik.
Kierownik sali, malutki człowieczek z rzadkimi wąsikami, obrzucił ją i Kreola wzrokiem pełnym pogardy, niechętnie przekartkował swój notes i jeszcze bardziej niechętnie przyznał:
– Tak, zgadza się… Niestety, te miejsca są teraz zajęte. Musicie państwo poczekać jakieś dziesięć – dwadzieścia minut.
Vanessa była oburzona do głębi duszy, już miała ochotę zademonstrować swoją odznakę policyjną i zażądać, aby natychmiast posadzono ją na najlepszym miejscu, ale w ostatniej chwili przypomniała sobie, że przedmiot ten leży teraz na wystawie u jubilera albo jeszcze gdzie indziej. A nawet gdyby go miała przy sobie, żeton z czystego złota w najlepszym wypadku wywołałby zdumienie.
Trzeba było zastosować ogólnie dostępny sposób rozwiązywania problemów.
– Byłabym bardzo wdzięczna, gdyby znalazł pan nam od razu wolny stolik – z uprzejmym uśmiechem poprosiła Van, ściskając jednocześnie rękę kierownika sali.
Kierownik niezauważalnie włożył rękę do kieszeni i odwzajemnił uśmiech Vanessy. Na jego twarzy nie został ani ślad pogardy, spojrzenie było cieplejsze, a twarz dobra jak u Świętego Mikołaja.
– Macie państwo szczęście, właśnie zwolnił się jeden z naszych najlepszych stolików – oznajmił z radosnym uśmiechem. – Bardzo panią proszę…
Kreol, który nic nie zrozumiał z krótkiej sceny, milcząc podążył za towarzyszką. Bardzo uważnie obserwował otoczenie, zapamiętując drobne elementy miejscowej etykiety i obyczajów.
– Czy mogę wziąć pana torbę? – zaproponował kierownik sali.
– Po moim trupie! – zaryczał natychmiast rozjuszony Kreol. Biedny facecik, nie rozumiejąc, co się dzieje otworzył usta, wstrząśnięty taką niestandardową reakcją na drobną uprzejmość.
Kelner, zdążywszy wymienić kilka słów z kierownikiem sali, podskoczył do Vanessy, gdy tylko usiadła przy stole. Podał menu Kreolowi, ale ten ze zdziwieniem wpatrywał się w kartę, nic nie mówiąc. Kelner postanowił więc przyjąć zamówienie od damy.
– Tak… – powiedziała w zadumie. – Dla mnie bulion, wołowy befsztyk… tak, i czerwone wino. Beaujolais, rocznik osiemdziesiąty czwarty.
– Wspaniały wybór – ocenił kelner. – A dla pana?
– Wszystko to samo. – Mag bez emocji machnął ręką.
Garson skinął głową i oddalił się zrealizować zamówienie.
– Ładnie… – lakonicznie oznajmił Kreol, oglądając salę. – Czy będą występy?
– Występy?
– No tak, muzycy, bajarze, sztukmistrze… U nas nawet w najpodlejszej karczmie pokazywali coś takiego.
– To nie kabaret… – ze złością syknęła Vanessa. – Tu się przychodzi, żeby coś zjeść w romantycznej atmosferze.
– Romantycznej? A co to znaczy?
Van zamyśliła się. Po raz pierwszy przyszło jej do głowy, że sama nie ma pojęcia, co to znaczy „romantyzm”. Z wysiłkiem przypomniała sobie wszystko, co wiedziała na ten temat i wyłożyła wszystko Kreolowi. Z jej wersji wynikało, że romantyczna atmosfera, to taka atmosfera, w której odczuwa się nietypowe emocje. Na przykład, ich podróż do Lengu była bardzo romantyczna.
– I za coś takiego ludzie jeszcze płacą? – uniósł brwi Kreol. – Jesteście szaleni…
Vanessa znowu się obraziła. Na szczęście kelner przyniósł akurat zamówione dania i można było skoncentrować się na nich.
Na przekór obawom Vanessy pamiętającej, jak Kreol nazwał widelec „małym trójzębem”, dość dobrze poradził sobie ze sztućcami. Cztery tygodnie treningu pod jej osobistą kontrolą nie poszły na marne.
Zupa nie przypadła Kreolowi do gustu. Zjadł wszystko, ale z takim wyrazem twarzy, jakby za chwilę miał zwymiotować. Za to befsztyk pochwalił, a wino pił z miną prawdziwego konesera, wystawiając na zewnątrz mały palec i uważnie obserwując grę światła w butelce.
Przy sąsiednim stoliku jadła kolację leciwa para – szacowny staruszek w okularach i pulchna dama z dużą ilością bransoletek na przegubach. Nieoczekiwanie starszy pan złapał się za pierś i zaczął się trząść. Dama ze strachem wpatrywała się w swego towarzysza.
– Aha, a jednak będzie rozrywka – zauważył Kreol z zadowoleniem, z wyraźnym zainteresowaniem obserwując cierpienia staruszka.
– Co masz na myśli? – zaniepokoiła się Van.
– Zawał serca – oznajmił mag. – Umrze za dwie, trzy minuty.
– I ty… i ty tak po prostu będziesz na to patrzeć?! – Oczy Vanessy zrobiły się okrągłe z oburzenia. – I do tego traktujesz to jako rozrywkę?!
– I co z tego? – wzruszył ramionami Kreol. – Przecież nie ja go zabiłem…
Van milczała, patrząc na wskroś Kreola, jakby był przezroczysty.
– Czego ty znowu ode mnie chcesz?! – nie wytrzymał mag.
– Pomocy! – Dama przy sąsiednim stoliku w końcu wpadła na pomysł, żeby krzyknąć. – Mój mąż źle się czuje! Czy jest tu lekarz?!
– Mój mąż jest lekarzem! – natychmiast odezwała się Vanessa, patrząc ze złością na maga. – Zaraz pomoże! Prawda…?
– Dobrze, dobrze… – wysyczał Kreol wstając od stołu. – Przytrzymaj mu głowę…
Vanessa posłusznie uniosła staruszka. Wokół zaczęli zbierać się gapie, żona umierającego histerycznie płakała. Okazało się, że Kreol ma rację – dla znacznej części gości okazało się to bezpłatną rozrywką.
– Nie żyje – skonstatował Kreol, badając puls. – Zabierzcie ode mnie tę idiotkę!
Ostatnie zdanie odnosiło się do starszej damy. Usłyszawszy, że jej mąż nie żyje, wpadła w histerię, wrzeszcząc Kreolowi prosto do ucha.
– Nic się nie da zrobić? – wyszeptała Vanessa.
– Dlaczego nie? – Uśmiechnął się mag. – Patrz uważnie, uczennico…
Kreol wyjął z torby swój ulubiony, ostry jak brzytwa, rytualny nóż, i zdecydowanym ruchem przeciągnął nim po piersi staruszka, rozcinając przy tym marynarkę, koszulę, skórę i żebra.
Przez tłum przetoczyło się ciche westchnienie grozy, jakaś kobieta zemdlała.
– Trzymaj go! – warknął Kreol, widząc, że Vanessa przestała się starać. – I nie dopuszczaj do mnie nikogo…
Odciągnął żebra na boki, poszerzając rozcięcie i wsunął rękę do środka. Krzyki przerażenia umilkły, żona chorego (a może należy powiedzieć: martwego?) już nie rzucała się w histerii, a tylko otwierała usta jak ryba wyrzucona na brzeg.
Wydawało się, że Kreol nic nie robi, po prostu trzyma dłoń w piersi pacjenta. Jednak Vanessa, nasłuchując, zrozumiała, że cichutko wymawia jakieś zaklęcia. Na czoło Kreola wystąpił zabarwiony na czerwono pot, więc starła go rękawem swej pięknej sukni. Zresztą marynarka maga też była pochlapana i to nie potem, a krwią, jakby brał udział w bitwie.
Kreol wymamrotał ostatnie słowo i Vanessa poczuła, jak ciało, spoczywające w jej rękach bez czucia, drgnęło. Staruszek westchnął, otworzył oczy, dysząc ochryple. Kreol wyjął dłoń z rany i przeciągnął po niej ręką, szepcząc słowo Uzdrowienia. Van migiem zasłoniła go przed oczami napierających gapiów. Widok, jak świeża rana błyskawicznie się zrasta, z pewnością wywołałby lawinę zbędnych pytań. Pozostała tylko cieniutka szrama, która według zapewnień Kreola także powinna zniknąć po kilku tygodniach.
– Na łono Tiamat! – zaklął przez zęby mag, patrząc na pobrudzoną odzież. – Nienawidzę leczyć ataki serca…!
– Moja droga, co to było? – odezwał się uratowany. Jego żona znowu zapłakała, ale tym razem z ulgi.
Mag wstał i zaczął kłaniać się teatralnie. Goście i personel restauracji bili brawo. A jakże by inaczej – nie co dzień zdarza się widzieć, jak ktoś wskrzesza umarłego, mając do dyspozycji tylko nóż.
Rozległo się pstryknięcie aparatu fotograficznego. Kreol drgnął, ale natychmiast zorientował się, że nie ma żadnego niebezpieczeństwa, więc zaczął czyścić marynarkę.
– Proszę mnie przepuścić! Proszę mnie przepuścić! Jestem jego lekarzem prowadzącym! – rozległ się głos z tłumu. Z trudem łapiąc oddech, do staruszka zbliżył się leciwy mężczyzna z torbą lekarską. – Alec, co z tobą? Wszystko w porządku?
– Wiesz, John, czuję się tak, jakbym dopiero co zmartwychwstał… – słabym głosem odpowiedział pacjent Kreola.
Doktor, tym razem prawdziwy, zbadał go sprawnie, osłuchał serce stetoskopem, przeciągnął palcem po świeżej bliźnie, a potem powoli zapytał:
– Alec, miałeś przeszczep…?
– Co? – zdumiał się pacjent.
– Jesteś całkiem zdrowy, Alec – stwierdził lekarz, sam sobie nie wierząc. – Serce masz jak dzwon! Ani śladu choroby!
– Matko Przenajświętsza, to cud! – krzyknęła żona Aleca, rzucając się Kreolowi na szyję. Ten odsunął się z obrzydzeniem.
– Jak pan to zrobił? – zapytał doktor, zorientowawszy się w przebiegu zdarzeń. – Na Boga, jak?!
– Mój mąż jest genialnym chirurgiem! – odpowiedziała z dumą Vanessa, ujmując Kreola pod rękę. Tym razem się nie odsunął, chociaż popatrzył na nią nieco podejrzliwie.
– Ale to niemożliwe! – obstawał przy swoim zdaniu doktor. – Niemożliwe! I rana… Rany nie goją się tak szybko!
– Proszę nas przepuścić, spieszymy się – wykręciła się od odpowiedzi Vanessa, odpychając doktora na bok.
– Nie, nie puszczę pana! Nie wiem, jak to się panu udało, ale ta metoda może uratować tysiące… nie, dziesiątki, setki tysięcy istnień ludzkich! Pan nie ma prawa milczeć!
– Słyszałeś?! – wrzasnął wyprowadzony z równowagi Kreol, wyciągając zza paska laskę. – Precz z drogi, robaku, jeśli nie chcesz zmienić się w popiół!
Doktor cofnął się ze strachem. Kreol w przypływie wściekłości mógł wystraszyć każdego, a do tego z wyglądu magiczna laska wydawała się bardzo ciężka.
– Mój mąż i tak robi wszystko, co w jego mocy – powiedziała Van z godnością na pożegnanie. – Nie ma w tym żadnej tajemnicy, po prostu ma złote ręce!
Taka odpowiedź wyraźnie nie zadowoliła lekarza, ale na więcej nie mógł liczyć.
– Zapomnieliśmy zapłacić rachunek… – z wyraźnym zadowoleniem zauważyła Vanessa, gdy już zbliżali się do domu.
– Niech płaci wyleczony – sucho powiedział Kreol. – W Sumerze takie uzdrowienie kosztowało dwanaście złotych monet!
Z opowiadań Kreola i Hubaksisa Vanessa mniej więcej dowiedziała się, jaki był kurs złotej sumeryjskiej monety, szybko obliczyła, ile byłoby to w dolarach amerykańskich i gwizdnęła ze zdziwienia.
– Moja dwumiesięczna pensja… – Pokiwała głową. – Ale mieliście ceny…
– Wyleczyć zawał serca PO tym, jak już się zdarzył, w całym Imperium Sumeryjskim umiało tylko pięciu magów – wyjaśnił Kreol z dumą. – Jednym z nich byłem ja. Magowie niższej rangi babrali się, łatali po kawałku, a i to nie zawsze im się udawało.
– W takim razie rozumiem… U nas takie operacje kosztują jeszcze drożej. A propos, ilu was było wszystkich… magów?
– Zależy kiedy… Tego roku, gdy umarłem, było nas trochę ponad cztery setki. W pełni wykształconych, oczywiście – wyjaśnił Kreol. – Z tego piętnastu arcymistrzów, pół setki mistrzów, a pozostali – czeladnicy. I oczywiście czterech arcymagów…
– Oprócz ciebie?
– Razem ze mną.
– Ale przecież mówiłeś…
– Mówiłem, że uzdrawiaczy najwyższego stopnia było pięciu – poprawił ją mag. – Nie wszyscy byli jeszcze arcymagami. Tylko dwóch.
– A w ogóle, dlaczego tak trudno jest wyleczyć serce? Według mnie, robiłeś trudniejsze sztuczki…
– Uczennico! – oburzył się Kreol. – Czy kiedykolwiek widziałaś serce, które na przykład przeszyła strzała? Czy wiesz, jak trudno doprowadzić je do poprzedniej postaci, zmusić, by znowu biło i zdążyć z tym wszystkim w ciągu kilku minut?! Najgorszemu wrogowi czegoś takiego się nie życzy… Łatwiej już wyhodować nową nogę! I w ogóle, ze wszystkich chorób trudniejsza jest tylko słabość rozumu. Za mojej pamięci był tylko jeden mag, zdolny dokonać takiego uzdrowienia…
– Ty? – Vanessa figlarnie trąciła go łokciem.
– Nie, nie ja – zaprzeczył Kreol niechętnie. – Dlatego, jeśli zobaczysz kogoś poszkodowanego na umyśle, nie proś mnie, żebym go wyleczył! Nie potrafię…