Rozdział 14

Przyznaj się, przyznaj się, bydlaku!

Vanessa i Shep stosowali starą sztuczkę z dobrym i złym policjantem. Van wrzeszczała na podejrzanego, a Shep szeptem namawiał go, aby się przyznał, zanim „ta wariatka całkiem nie oszaleje”. Ale nie dawało to żadnego efektu.

– Słuchajcie, nie wiem, o czym mówicie! – odpowiadał zdenerwowany Fletcher. – Tak, znałem Carla, i bardzo mi żal, że go zabili, ale to nie ja, rozumiecie? I w ogóle będę rozmawiał tylko w obecności adwokata!

Van zostawiła go w pokoju przesłuchań i wyszła za drzwi. Po chwili przyłączył się do niej Shep.

– Nie puszcza farby… – zauważyła, nie patrząc na partnera.

– Właśnie – zgodził się Shep. – Pistoletu nie znaleźliśmy, alibi ma żelazne… Zupełnie nie ma się do czego przyczepić! Ale czuję przez skórę, że to on! Słuchaj, a ten twój ekspert nie może dać nam jakichś dowodów?

– Móc to może, tylko że żaden sąd ich nie uzna – przyznała Van ze smutkiem. – Chociaż nie, poczekaj chwilę… Zaraz wracam.

Vanessa odeszła na kilka kroków, wyjęła puderniczkę i szeptem naświetliła Kreolowi sytuację.

– Nic nie umiesz sama zrobić… – stwierdził Kreol z satysfakcją. Nie wiadomo dlaczego miał na głowie kucharską czapkę. – Za moich czasów zeznania zdobywało się za pomocą dwóch rzeczy: metalu i ognia stosowanych razem lub osobno. Więc tak, słuchaj instrukcji: na początek weź kilka igieł i wbij mu pod paznokcie. Najlepiej zacznij od małego palca, tam boli najbardziej…

– Ostatni raz powtarzam: tortury są u nas zakazane! – wysyczała Vanessa.

– W takim razie nie ma się co dziwić, że nikt się nie przyznaje! Na jego miejscu też bym milczał jak głaz! W takim razie przywieź go do mnie. Potrafię odróżnić prawdę od kłamstwa.

– Tak oczywiście można, ale… – zawahała się Van -…może jeszcze coś wymyślisz?

– Można jeszcze zastosować proszek prawdy. – Kreol nie podjął dyskusji. Wyglądało na to, że nie chciało mu się wysilać. – Nie jest zbyt efektowny, ale też działa. Masz?

– Zasadniczo to też nie jest dozwolone… – męczyła się Vanessa. – Jeśli ekspertyza wykaże, że podejrzanego naszpikowano jakiś świństwem nieźle mi się oberwie… A poza tym nie mam takiego środka…

– Już dobrze, pomogę. – Kreol uśmiechnął się pod nosem. – Mój proszek jest magiczny, nieszkodliwy dla zdrowia, wasi specjaliści za nic na świecie go nie wykryją. Czekaj, przyślę niewolnika z przesyłką.

– Wspaniale!

Vanessa przerwała połączenie i z radosnym wyrazem twarzy wróciła się Shepa. Ten popatrzył na nią uważnie, ale natychmiast odwrócił wzrok. Na pewno coś podejrzewał, lecz jakie mógł snuć teorie?

Vanessa poleciła partnerowi kontynuować próby wydobycia zeznań z podejrzanego, a sama wyszła do sąsiedniego pomieszczenia, usiadła przy biurku i próbowała podnieść zszywacz. Oczywiście, nie rękami, ale siłą woli. Nic z tego nie wyszło. Westchnęła i spróbowała zrobić to samo z długopisem. Rezultat pozostał niezmienny. Nawet spinacz nie zareagował na wysiłki początkującej magini, nawet malutka zszywka ze wspomnianego zszywacza, nawet kawałeczek papieru niewiele większy od płatka stokrotki.

Porzuciwszy bezowocne wysiłki, Vanessa ze smutkiem pomyślała, że z każdą minutą coraz trudniej będzie przetrzymywać tego całego Fletchera – wszystkie dopuszczalne terminy dawno już minęły, należało go wypuścić jak najszybciej, inaczej mógł oskarżyć ich o niezgodne z prawem ograniczenie wolności. Van znała takich typów – stać go na to. Chociaż nie, oczywiście, że nie zaryzykuje – jeśli rzeczywiście jest zabójcą, byłoby to skrajną bezczelnością… A jest zabójcą – duch Toscaniego wyraźnie go wskazał. Niby po co duch miałby kłamać? Zresztą nie mógłby, jeśli wierzyć Kreolowi…

Rozmyślania Vanessy przerwał słaby, ledwie dosłyszalny pisk dochodzący z szuflady biurka. Vanessa wysunęła ją i z trudem powstrzymała okrzyk zdziwienia. Wewnątrz siedział Hubaksis.

– Cześć, Van! – pisnął cichutko. – Nie spóźniłem się?

– Nie, zdążyłeś. – Vanessa odwróciła się mimowolnie w stronę okna z weneckim lustrem. Shep i Fletcher przeszywali się nawzajem pełnymi złości spojrzeniami.

– Jak mnie tu znalazłeś?

– Dzięki lusterku. Pan wbudował w nie nadajnik. A więc to tutaj pracujesz?

– Tak, tak – przytaknęła dziewczyna niecierpliwie. – Gdzie serum?

– Co takiego? – zdziwił się dżinn.

– Serum prawdy! Kreol mi obiecał!

Hubaksis fuknął, zdejmując z grzbietu ogromny plecak. Ogromny jak na jego filigranowe rozmiary, oczywiście. Vanessa szczerze się zdziwiła, że nie zauważyła go w pierwszym momencie.

– Serum… – wymamrotał posłaniec, przekazując ładunek. – Nie ma tu żadnego sera, do czego mógłby się przydać? A więc tak: proszek prawdy jest bezbarwny i nie ma zapachu. Można go podać w jedzeniu, w piciu albo podpalić i dać dym do powąchania. Osoba, która zje proszek lub wchłonie dym, nie może kłamać ani przemilczeć niczego, co wie i wygada wszystko. To wszystko? – zapytał sam siebie Hubaksis, niepewny, czy wystarczająco dokładnie przekazał instrukcję.

– Dziękuję. – Van uśmiechnęła się, oglądając proszek. Z wyglądu przypominał najzwyklejszą drobnoziarnistą sól kuchenną, tyle że trochę ciemniejszą.

– Van, mogę zostać tu trochę? – poprosił Hubaksis. – Jestem zmęczony, chce mi się spać, a w domu pan znowu mnie gdzieś pośle…

– Zostań, tylko nie wyłaź z szuflady, bo nie daj Boże, ktoś cię zobaczy! – pozwoliła Vanessa i zaczęła majstrować przy ekspresie do kawy, który na szczęście stał w zasięgu ręki. – A ile tego dać? – zaniepokoiła się, szykując swoją ulubioną kawę bez cukru.

– Wystarczy szczypta – oznajmił dżinn, oceniając wielkość styropianowego kubeczka. – Nie musi działać długo?

– Nawet lepiej jeśli się szybko ulotni. Najważniejsze, żeby zdążył się przyznać, a potem niech się dzieje co chce…


– Słuchajcie, to już przechodzi wszelkie granice! – Podejrzany z oburzeniem podniósł głos, gdy Vanessa weszła do pokoju przesłuchań. – Albo mnie wypuścicie, albo przynajmniej wezwijcie mojego adwokata! Zdaje się, że mam prawo do jednego telefonu, a może demokracja już nic nie znaczy w naszym kraju?!

– Nie ma co się denerwować bez powodu. – Vanessa uśmiechnęła się przymilnie. – Lepiej napijmy się kawy.

– Dziękuję – burknął Fletcher ze złością, biorąc kubek. – Wydaje mi się, że wypadła pani z roli.

– To znaczy?

– O ile zrozumiałem, pan – wskazał na Shepa – jest dobrym gliną, a pani – przesunął palec w kierunku Vanessy – złym. Jeśli wcześniej podzieliliście role, to przynajmniej trzymajcie się ich konsekwentnie…

– Dobrze, dobrze… – Van nie kontynuowała sporu, z radością obserwując, jak pochłania napój z niespodzianką. – A teraz proszę powiedzieć, czy to pan zabił Toscaniego?

– Tak, to ja. – Fletcher pokiwał głową. Rozległ się trzask włącznika dyktafonu. – Przecież uprzedzałem, żeby trzymał się z daleka od Dorothy! Mówiłem, że ten kozioł jest dla niej za stary! Ale nie chciał mnie słuchać – czyli sam jest sobie winien… Co tu się wyrabia, do diabła?

– Proszę nie zmieniać tematu – zażądała Van tonem ostrym jak brzytwa. – Proszę opowiedzieć wszystko szczegółowo.

Fletcher zaczął mleć językiem. Wypaplał wszystko: jak obmyślił cały plan, jak kupił u jakiegoś czarnoskórego nastolatka pistolet – gówniany, sklecony byle jak gdzieś w Tajlandii, ale wystarczający dla jego celów, jak zorganizował sobie alibi – bardzo sprytnie, trzeba przyznać, jak zabił Toscaniego i zadbał o to, by nikt go nie zauważył, jak pozbył się pistoletu, i tak dalej, i tak dalej… Przez cały czas miał przy tym oczy pełne strachu i zdziwienia, a Shep patrzył na Vanessę z niemym zachwytem.

– Policja San Francisco dziękuje za współpracę i życzy miłego dnia – przyjaźnie uśmiechnęła się Van. – Szczere przyznanie się do winy zostanie uwzględnione przez sąd. Ej, chłopaki, zaprowadźcie go do celi! Myślę, że nie będzie się pan nadal upierał przy natychmiastowym zwolnieniu.


Vanessa już zbierała się do domu, gdy wezwano ją do gabinetu szefowej. Dziewczyna zmełła w ustach przekleństwo, wpychając Hubaksisa do kieszeni. Malutki dżinn uparł się, że nie opuści pomieszczenia inaczej, jak tylko z nią, i przez cały czas siedział w szufladzie. Najwyraźniej coś tam palił – Van doskonale czuła zapach dymu.

– Wzywała mnie pani? – zapytała Vanessa wsuwając głowę przez uchylone drzwi.

– Tak, Van, wejdź – kiwnęła głową Florence. Na biurku leżały dokumenty sprawy Fletchera. – Siadaj.

Vanessa usiadła. Komendantka uparcie nie odrywała wzroku od papierów i napięcie w gabinecie powoli rosło.

– Taaa… – westchnęła w końcu. – Wiesz, dzwoniła dziś do mnie moja daleka kuzynka, zdaje się, że szwagierka krewnego mojego teścia, czy coś w tym rodzaju… nieważne. Skarżyła się, że jej przyjaciółkę zahipnotyzował jakiś podstępny kosmita i od tego czasu nie jest już sobą. A przejawia się to tym, że nie chce się zadawać z nią – swoją najlepszą przyjaciółką. Według mnie, ta jej przyjaciółką, wręcz przeciwnie, wyzdrowiała, ale… co o tym sądzisz?

– A co mogę o tym sądzić? – Van wzruszyła ramionami. – Co to ma wspólnego z policją?

– Nie, oczywiście… – Zmarszczyła się Florence. – W ogóle to już się przyzwyczaiłam, bo ta wróżka co tydzień wyskakuje z czymś… takim. A to UFO jej ląduje w ogródku z tyłu domu, a to Yeti grzebie w śmietniku, a to wampir ofiaruje rękę i serce, a to leprechaun podrzuci garnek ze złotem… Ale chodzi o to, że tym razem wskazała konkretny adres, pod którym zamieszkuje „kosmita”. Twój adres! To ty wprowadziłaś się niedawno do domu Katzenjammera? Już kiedyś przyszła do nas w tej sprawie…

Vanessa szybko zamknęła usta, które już zaczęła otwierać, by wygłosić kolejną replikę. Paniusia-medium okazała się kuzynką jej szefowej. Jaki ten świat mały…

– Co zamierzasz z tym zrobić? – zapytała ostrożnie.

– Oczywiście, nic… – wzruszyła ramionami Florence. – Kto zwraca uwagi na takie skargi? Absolutnie nic, ale… Van, nie chcesz mi czegoś powiedzieć?

Vanessa powoli pokręciła głową.

– Dobrze… – Florence pokiwała głową, cały czas patrząc jej podejrzliwie w oczy. – W takim razie przejdźmy do bardziej namacalnych zagadnień. Jak ci się to udało?

– Ale co? – Van niewinnie zamrugała oczętami.

– Fletcher złożył na ciebie skargę. Utrzymuje, że naszpikowano go jakimś świństwem i zmuszono do złożenia obciążających zeznań. Możesz mieć kłopoty.

– Więc to tak? – Wargi Vanessy ścisnęły się w cieniutką kreskę. – A co wykazały badania?

– Kompletnie nic. Żadnych psychotropów. Znaleźli nawet szklankę whisky, którą wypił wczoraj, ale…

– Ale?

– Sama słyszałam jego przyznanie się do winy. Van, powiedz szczerze, jak ci się to udało? Hipnoza? Pranie mózgu? Według mnie ustanowiłaś rekord – przestępstwo bez żadnego punktu zaczepienia, sprawca wykryty w ciągu dwóch i pół godziny… Niczego takiego nie pamiętam, jak długo tu pracuję.

– Nie rozumiem, o co chodzi – odparła Vanessa sztywno.

– Dobrze. – Florence wzruszyła ramionami. – Ale musisz wiedzieć, że taśma z nagraniem nie jest dowodem w sądzie i każdy adwokat natychmiast udowodni, że to podróbka. Dlatego mam do ciebie tylko jedno pytanie.

– Tak?

– Czy możesz zmusić tego bydlaka, żeby jeszcze raz to powtórzył? Przed ławą przysięgłych?

– Jeśli to konieczne… – Van zrobiła buzię w ciup. – Przyzna się, aż miło.

Florence po raz pierwszy podniosła głowę i popatrzyła prosto na rozmówczynię. W oczach igrały jej wesołe iskierki.

– Może jednak powiesz? – zapytała z nadzieją w głosie. – Chociaż tyle: hipnoza czy serum?

– Serum… – westchnęła Van. – Ale jest zupełnie nieszkodliwe! Po prostu zmusza do mówienia prawdy.

– Zupełnie nieszkodliwe… – rozmarzyła się szefowa. – I badanie nic nie wykazało… Tak, widziałam takie rzeczy, ale potem nie trzeba było ich nawet szukać – na kilometr było widać, że gościa czymś nafaszerowano… A gdzie można zdobyć takie cudo?

Vanessa milczała.

– Dobrze, nie chcesz – nie mów, proszę bardzo! – rozzłościła się Florence. – Mogłabyś chociaż dać jakąś wskazówkę. Mnie by się też przydało parę funtów…

– Wystarczy szczypta – nie wytrzymała Van.

– No to parę funtów wystarczyłoby na długo… – uśmiechnęła się rozmarzona Florence. – No cóż… Dobrze, Van, możesz iść, ale gdybyś miała ochotę się podzielić jakimiś informacjami, to wiesz, gdzie mnie znaleźć.

– Zapamiętam. – Van poważnie kiwnęła głową, wstając od stołu. Miała szczerą nadzieję, że szefowa nie słyszała, jak w kieszeni chichocze dżinn. Hubaksis zdecydowanie nie umiał siedzieć cicho.

Wychodząc z gabinetu Van żałowała, że nie odgryzła sobie języka. Przez cały czas krzyczała na przybyszów z przeszłości za to, że nie przestrzegają konspiracji, a teraz masz ci los! Sama wszystko wypaplała! Zachciało jej się pochwalić – wykryć przestępstwo w rekordowym czasie! A teraz na pewno rozejdą się plotki na jej temat, i nie wiadomo, do czego może to w końcu doprowadzić.

– Głupia, głupia, głupia… – mamrotała Vanessa, zła na siebie.

Ku wielkiemu zaskoczeniu Van, w drodze z gabinetu szefowej do wyjścia, aż trzy razy zatrzymywali ją koledzy. Powód za każdym razem był ten sam – wszyscy strasznie chcieli poznać tajemnicę napoju odkrywającego prawdę, i jeśli to możliwe, zdobyć dla siebie chociaż odrobinę. Tak, plotki rozchodzą się po komisariacie bardzo szybko.

– Kreol…? – Vanessa otwarła puderniczkę, sadowiąc się za kierownicą.

– Co znowu, uczennico? – odburknął mag. – Co tym razem? Może jeszcze mam popracować jako kat, czy jednak sami wykonacie wyrok?!

– Na kim? – przestraszyła się Van.

– No, na tym… Dla którego zamawiałaś proszek prawdy. A propos, jak go zabiją? Ogień? Sznur? Topór? Wbiją na pal?

– W ogóle go nie zabiją, panie! – wtrącił się do rozmowy obrażony Hubaksis. – Wyobraź sobie, że po prostu wsadzą go do lochu na kilka lat!

– Ciekawe, dlaczego mnie to nie dziwi? – westchnął Kreol. – Szalony świat, szaleni ludzie…

– Dość! – wybuchnęła Vanessa, przekręcając kluczyk w stacyjce. – Powiedz lepiej, czy możesz przygotować mi jeszcze trochę takiego proszku?

– Jeszcze trochę? – zmrużył oczy Kreol. Vanessie wydawało się, że za chwilę wyskoczy z lusterka. – A ile konkretnie?

– No… kilka funtów. Na zapas.

– Nie mąć mi w głowie, uczennico – zmarszczył się mag. – Ile to jest funta?

– Nie funta, tylko funt. Mniej więcej tyle.

Vanessa na sekundę oderwała ręce od kierownicy i pokazała, jaką objętość miałby worek z dwoma funtami proszku. Kreol aż zakaszlał ze zdumienia.

– Żartujesz? – wychrypiał. – Po co ci tyle? Zamierzasz przesłuchać całą armię imperium?!

– Chce nim handlować, panie! – pisnął dżinn.

– Aaaa… To co innego! – Kreol momentalnie się uspokoił. – Za moich czasów też nim handlowali, to przydatny środek… Tylko nie sprzedawaj za tanio, to droga rzecz!

– Jak droga? – z niewinną miną zapytała Van.

– To zależy, kto go robił! – Z dumną miną uniósł palec Kreol. – Im silniejszy mag, tym lepszy proszek mu wychodzi. Nie jestem Mistrzem Eliksirów, ale wychodzi mi nieźle, myślę, że półtora miarki złota będzie w sam raz…

– Jak to?

– Przypomnij mi, jak się nazywa ta wasza miara?

– Funt, panie! – życzliwie oznajmił Hubaksis.

– Właśnie. Czyli, jeśli będzie go potrzebował – chociaż komu może być potrzebne aż tyle?! – funta proszku prawdy, będzie musiał zapłacić półtora funta złota.

– Ale masz wymagania! – fuknęła Van. – Zamierzasz handlować z arabskimi szejkami?

– Nikt nie będzie potrzebował aż tyle! – Wzruszył ramionami Kreol. – W Sumerze ten proszek zawsze podawano w małych dozach. Woreczek, taki jak ten, który ci posłałem, kosztuje dwie złote monety. Szczyptę można było kupić za srebrnika…

– Słuchaj, a czy nie masz nic przeciwko temu, że stosuję magię na oczach wszystkich? – próbowała uspokoić sama siebie Van. – Rozumiesz, u nas z tym nieco…

– Mam to w nosie! – rozzłościł się Kreol. – Magia to największa ze sztuk, uczennico! Nigdy nie powinnaś wstydzić się swoich umiejętności!

– A jeśli rozejdą się plotki? – Vanessa cały czas nie mogła pozbyć się wątpliwości. – FBI, na przykład…

– Jeśli ktoś spróbuje… – twardo przerwał Kreol – chociażby spróbuje zabronić mi praktykowania magii… lub choćby nakaże robić to w tajemnicy! Oooo… Czy macie prawo, które tego zabrania?

– Nie, to nie jest zakazane…

– W takim razie mam to w nosie! Imperator Hettia, rządzący jeszcze przed moim narodzeniem, spróbował kiedyś ograniczyć prawa magów… Wiesz, co z tego wynikło?

– Co?

– Jeden bardzo martwy imperator, ot co! – warknął Kreol. – Jeśli wasz król… jak ty go tam nazywasz? Zydent… prodent…?

– Prezydent.

– Jeśli ten twój prezydent spróbuje wydać takie prawo, waszą stolicę nawiedzi dżuma, szarańcza, huragany i trzęsienia ziemi! – pieklił się mag. – Jestem arcymagiem, nie pozwolę…

– A skąd wziąłeś taki zgrabny plecaczek? – przerwała dziewczyna mocno już znudzona jego groźbami. – Obrabowałeś lalę Barbie?

– Woreczek? Sługa uszył… chwilę… jaki znowu lalos?! – najeżył się Kreol z niewiadomego powodu. – To one jeszcze istnieją?

– Kto? Lalki? A co niby się z nimi mogło stać?

– Skąd tu się wzięły, panie?! – zaniepokoił się Hubaksis. – Wszystkie wytępiono, nieprawdaż?!

– Tak sądziłem… – zazgrzytał zębami mag. – Gdzie mieszkają, uczennico? Szykuj się niewolniku, czeka nas nowa bitwa… O Potężny Toporze, czyżby nie starczyło ci, że zaczynam wojnę z Lengiem?! Nie starczy, że napuściłeś na mnie Troya?! Na łono Tiamat, dlaczego jeszcze i to?!

– O czym wy mówicie? – Vanessa z trudem powstrzymała się od śmiechu. – Co macie przeciwko lalkom?!

Kreol i Hubaksis zaczęli mówić jednocześnie, ze wzburzeniem gapiąc się na Vanessę – jeden z kieszeni, drugi z lusterka. Już po pięciu minutach Van zrozumiała, że zaszło banalne nieporozumienie między przedstawicielami różnych kultur. Po kolejnych pięciu minutach wyjaśniła to Kreolowi i wytłumaczyła, jakie lalki miała na myśli.

Okazało się, że w starożytnym Sumerze, istniały lalki, kukiełki i inne zabawki, ale słowo „lalka” dla przedstawicieli różnych cywilizacji oznaczało coś zupełnie innego: „Lala”, a dokładniej, „lalos” było w starożytnej Grecji i Mezopotamii określeniem przedstawicieli siły nieczystej: pół demonów pół ludzi, którzy w swoim czasie bardzo dali się we znaki sławnemu Babilonowi. Stworzenia te rozpełzły się po całej ówczesnej Mezopotamii, bez ustanku zmieniając ludzi w sobie podobne stwory. Były czymś w rodzaju wampirów, tylko o znacznie bardziej odpychającym wyglądzie i nieco innych obyczajach. Nie piły krwi, wolały wysysać duszę. Jej miejsce zajmował jakiś eteryczny surogat, a człowiek zmieniał się w okropne stworzenie – lalosa. Zewnętrznie lalosy przypominały trędowatych w ostatnim stadium choroby. Skołowanej Vanessie mimowolnie przyszedł do głowy Laos, jako kraj zapełniony po brzegi lalosami.

Kreol był jeszcze całkiem młodym magiem, gdy krucjata przeciwko lalosom zakończyła się całkowitym zwycięstwem ludzi, lecz mimo to wziął udział w tej legendarnej wojnie i wyniósł z niej ogromną nienawiść do lalosów i tych, którzy nimi rządzili – związku potężnych nekromantów oraz Dagona, arcydemona Lengu, stojącego na czele tego stowarzyszenia. Hubaksis też widział kilka lalosów – niewielkiej grupie udało się uniknąć zagłady.

– Nieśli śmierć i zniszczenie – ponuro zakończył opowieść Kreol. – Dwanaście miast zostało doszczętnie zniszczonych, a ich mieszkańcy zamienili się w stwory duszożerców. Wszyscy wojownicy i wszyscy magowie Sumeru walczyli z nimi, i w końcu zwyciężyliśmy, ale jakże drogo zapłaciliśmy za to zwycięstwo! Ostatni z tych stworów ukrywał się w katakumbach Babilonu – wyławialiśmy je po jednej sztuce…

– Najważniejsze podczas spotkania z lalosem – modlić się ze wszystkich sił – podzielił się swym doświadczeniem Hubaksis. – Lalos nie może zrobić krzywdy komuś, kto szczerze wierzy…

– Dlatego to dziesięciolecie było okresem swoistego oczyszczenia – skrzywił się mag. – W czasie wojny wiara w bogów bardzo się umocniła – tylko ona mogła uratować przed losem gorszym od śmierci.

– A to ci dopiero… – z trudem wykrztusiła Vanessa.

Niczego sobie – a ona myślała, że takie koszmary zdarzają się tylko w okropnych horrorach typu „Noc żywych trupów”. Co prawda, jeśli wierzyć Kreolowi, na długo przedtem miała miejsce krwawa wojna z wojskami Lengu, w porównaniu z którą potyczki z lalosami wyglądały jak konflikt izraelsko-palestyński przy drugiej wojnie światowej. A jeszcze wcześniej była wojna z jaszczuroludźmi. A jeszcze wcześniej… W końcu Van doszła do wniosku, że trafiła się jej wcale nie najgorsza epoka, bo przez ostatnie wieki ludzie bili się tylko z sobie podobnymi. Ze swoimi.

Obcy się skończyli.

Загрузка...