Dalej… – Kreol łaskawie pokiwał głową.
– Kamos, ketos, mekkos, tenos, rabos… – pokornie kontynuowała Vanessa. – Pinos, zegos, awos, enogos, teros…
– Dalej.
– Do czego mi to potrzebne!? – zbuntowała się. – To jakieś brednie!
– To nie brednie, uczennico. – Kreol z poważną miną podniósł palec. – Tak, te słowa niczego nie znaczą…
– No właśnie!
– Ale! – Zmarszczył się mag, nienawidzący, gdy mu ktoś przerywał. – To ćwiczenie ma na celu rozwinąć i poprawić twoją pamięć. Dobra pamięć to jedna z najważniejszych cech dobrego maga. Jeśli chcesz zostać maginią, musisz wypracować sobie idealną pamięć.
– A co rozumiesz przez „idealną pamięć”?
– Widzisz moją księgę zaklęć? Kiedy nauczysz się całej, możesz przyjąć, że masz idealną pamięć.
– A ile ty pamiętasz? – zjadliwie zapytała Vanessa.
– Mniej więcej jedną piątą… – z żalem przyznał Kreol. – Dlatego moja pamięć jest co najwyżej zadowalająca… Ale ćwiczę! Dalej!
Obrażona Vanessa sapnęła, ale zaczęła wypowiadać od początku dziwne słowa. Rzeczywiście, nie miały żadnego sensu. Kreol zapisał na kartce pierwsze, co mu przyszło do głowy. Wyjaśnił, że tekst do nauki nie powinien nic znaczyć. Bardzo często magowie mają do czynienia z zaklęciami zapisanymi w martwych lub nieznanych językach, które wymawiającemu wydają się tylko bezsensownym zbiorem dźwięków.
W torbie Kreola znalazło się wszystko, co potrzebne do prowadzenia lekcji magii. Czysty papier, przybory do pisania, kilka przedmiotów, które można było wykorzystać jako pomoce naukowe i oczywiście niezastąpiony podręcznik. Święta księga zaklęć. Cudowny foliał. Skarbnica mądrości. Jednak Vanessa nie stosowała nazwy innej niż „historyczny papier toaletowy”. Zresztą Kreol i tak nie rozumiał tego określenia. Nie był do końca przekonany, że współczesny świat jest na tyle bogaty, że może stosować papier do tak przyziemnych celów.
Zapełniwszy do granic możliwości czas Vanessy, Kreol nie zapomniał także o sobie. To znaczy, zadbał o to, by nie musiał wstawać z posłania do samego końca święta w Zamku Kadath. Pościelił kamienne łoże świeżo stworzoną tkaniną, od nowa narysował kręgi służące do przywoływania magicznego jadła, po czym z westchnieniem zadowolenia ułożył się wygodnie i stamtąd dowodził wszystkim, co działo się w pieczarze. Równomiernie potakiwał głową w rytm słów, które wkuwała Vanessa, od czasu do czasu warczał na Hubaksisa i sporadycznie wyciągał rękę po coś jadalnego. Gdy nie mógł czegoś dosięgnąć, pomagał sobie telekinezą.
Vanessie przynajmniej udało się namówić Kreola, by pochował nieszczęsną Mey’Knoni. Oczywiście o żadnej mogile nie mogło być mowy. Skremowali ją. Wystarczyło, że magiczna laska popracowała przez kilka sekund jako miotacz ognia, by niepogrzebane kości zmieniły się w kupkę popiołu. Kreol raczył nawet zebrać prochy do jednego ze słoików i włożyć go na dno torby.
– Może się przydać… – powiedział w zadumie.
– Tak, niektórzy moi znajomi przechowują prochy swoich krewnych – sentymentalnie westchnęła Vanessa.
– Po co? – zdziwił się Kreol.
Van pytanie wydało się głupie, ale jednoznacznej odpowiedzi nie znalazła. W końcu udało się jej sprytnie wykręcić:
– A tobie po co one?
– Popiół z kości zmarłego wykorzystuje się w wielu rytuałach – wzruszył ramionami. – W domu mam już pełen dzbanek. Co więcej, będę mógł wezwać Mey’Knoni, gdybym tego potrzebował. Sztuka nekromancji…
– Rozumiem! – Vanessa ledwo utrzymała nerwy na wodzy. Zdążyła już pożałować, że zapytała. Jeszcze bardziej żałowała, że upierała się przy pogrzebie tych nieszczęsnych kości. Nie daj Boże, Kreol zakwateruje u nich w domu tę widmową ślicznotkę! Współczucie dla zmarłej tysiąc lat temu magini ustąpiło miejsca zazdrości rozbudzonej na nowo z potrójną siłą.
– A niech to diabli, bateria się wyczerpała – smutnie skonstatowała Vanessa, patrząc na zegarek. – Zawsze jak nie urok, to przemarsz wojsk…
– Co tam masz, Van? – zainteresował się Hubaksis. – Pokaż, pokaż!
– Zegarek, nie widzisz?
– Nie ma takich zegarków! – zdecydowanie oznajmił dżinn. – Zegary mogą być słoneczne, piaskowe, wodne, mechaniczne… A tutaj nawet nie ma strzałki!
– Daj no mi to… – leniwie zażądał Kreol. Dokładnie obejrzał zwyczajny tani zegarek na baterię i wygłosił werdykt: – Najzwyklejszy magiczny zegarek. Moc zaklęcia się wyczerpała, dlatego nie pracuje… Nawet nie czuć śladu magii, wyczerpała się do ostatniej kropli.
– To nie magia, to elektronika! – oburzyła się Vanessa. Zabrała Kreolowi swoją własność i, przypomniawszy sobie wszystko, co kiedykolwiek słyszała o elektronicznych zegarkach i o tym, jak działają, zaczęła tłumaczyć to magowi. W końcu nie tylko on może uczyć, ona też może udzielić kilku lekcji tej ożywionej mumii.
Trzeba oddać sprawiedliwość Kreolowi – słuchał nadzwyczaj uważnie, nie przerywał i szczerze starał się zrozumieć nowe pojęcia. Z natury mag miał żywy, otwarty umysł i zawsze starał się dowiedzieć czegoś nowego, rozszerzyć swą i tak ogromną wiedzę. W końcu pojął, jak działają przewodniki w ogóle i zegarek w szczególności. Za to Vanessa diabelnie się zmęczyła. Ku jej wielkiemu zdziwieniu nauczać było znacznie trudniej niż uczyć się.
Hubaksis także nie tracił czasu. Na pokrytej pyłem podłodze narysował duże koło, podzielił je na dwadzieścia cztery równe sektory, a w każdym z nich postawił po sześćdziesiąt kreseczek i z westchnieniem zadowolenia odleciał na bok.
– To jest zegar słoneczny! – oznajmił uroczyście. – Jeślibym w środku postawił kołeczek, a na niebie świeciłoby Oko Szamasza, pokazywałby, która jest godzina!
– Głuptas… – Vanessa dobrodusznie pogładziła malutkiego dżinna po głowie, uważając, aby nie skaleczyć się o jego ostry róg. Hubaksis rozpłynął się z zadowolenia. Jeszcze chwila i zacząłby mruczeć jak kociak!
– Zaraz zrobię jeszcze zegar piaskowy! – zawołał radośnie, szczęśliwy, że Vanessa doceniała jego starania.
– A ja zaraz zrobię z ciebie kotlet mielony – ponuro obiecał Kreol, który zupełnie owych starań nie docenił.
Już sięgał po laskę, gdy nagle zamarł w bezruchu. A potem straszliwie zbladł i zaczął trząść się na całym ciele.
– Słyszycie? – wyszeptał z przerażeniem. – Słyszycie?
– Nic nie słyszę – odparła natychmiast Vanessa. – A ty, Hubi?
– Ja też. Panie, co się stało? Już kiedyś tak…
Kreol gwałtownie wypuścił powietrze.
– Tym razem na pewno się nie przesłyszałem…
Vanessa niechcący dotknęła jego ręki i natychmiast odskoczyła – mag był zimny jak lód.
– Czy demony naprawdę tego nie słyszą?! Czy nie widzą, co się dzieje? – ciągnął.
– A co się dzieje? – Van o mało nie wyszła z siebie.
– Dzieje się to, że obudziłem się na czas, a nawet lepiej. – Kreol ponuro pokiwał głową. – Leng upadł na samo dno, a teraz zaczyna się podnosić. Lepszego momentu nie można było sobie wymarzyć. Wiesz, co usłyszałem, niewolniku? Wtedy, od razu po przebudzeniu i jeszcze raz, przed chwilą?
Hubaksis pokręcił głową.
– Usłyszałem coś, czego nie da się usłyszeć uszami, a jedynie tym zmysłem, który mamy tylko my, magowie! – uroczyście oznajmił Kreol. – Słyszałem dźwięki z samego dna lodowatego oceanu Lengu – z zatopionego miasta R’lyeh. To Cthulhu, niewolniku! Cthulhu się poruszył! Cthulhu się budzi… Trzeba natychmiast budować…
– Co? – Dżinn pochylił się do przodu, nie spuszczając oczu ze swego pana.
– To, co trzeba! – ofuknął go mag. – Koniec, odczep się, to nie na twój rozumek! I na twój też nie, uczennico! – dodał, gdy zauważył, że Vanessa przerwała czytanie. – Czy pozwoliłem ci skończyć?
Znudzona Vanessa pod czujnym okiem Kreola mieszała dwa proszki, gdy rozległ się okropny dźwięk.
– Buuuuum! Buuuuum! Buuuuum!
– A co to takiego? – zlękła się.
– Najpiękniejsza muzyka dla moich uszu! – zawołał radośnie Hubaksis. – Można wracać do domu!
Kreol już krzątał się koło Kamienia Wrót. Pospiesznie nasypał na niego garstkę mirry, podpalił płomyczkiem, który pojawił się na końcu jego palca, i szybko wymamrotał niezrozumiałe zdanie.
– Portalu, otwórz się! – wykrzyknął uroczyście, z drapieżnym uśmiechem patrząc, jak pośrodku pieczary otwiera się magiczny łuk, kształtem przypominający lekko wygiętą podkowę. Przejście było przysłonięte białą świecącą mgłą, więc Vanessa, jakby nie wytężała oczu, nie mogła dojrzeć, co znajduje się po drugiej stronie.
Zresztą, po kilku sekundach zobaczyła to na własne oczy. Kreol delikatnie popchnął ją w plecy i dosłownie przeleciała przez błyszczący woal. Znalazła się… w domu?
Właśnie tak. Magiczne przejście zaprowadziło Kreola, Vanessę i Hubaksisa w to samo miejsce, w którym trzy dni wcześniej Kreol odprawił rytuał Przemieszczenia. W salonie ich domu w San Francisco.
– Tato! – krzyknęła Van na cały głos. – Tato, wróciliśmy!
– Witamy w domu, ma’am. – Hubert zmaterializował się prawie natychmiast. – Witam w domu, sir!
– Cześć, Hubercie! – uśmiechnęła się Van. – A gdzie tata?
– Sądzę, że pan Lee schodzi już po schodach, ma’am – odpowiedział urisk, nie tracąc opanowania. – Prawdopodobnie…
– Van, córeczko! – Do salonu wbiegł Mao. W ślad za nim, podskakując jak piłka, podążał Butt-Krillach, szczerząc się jak biały rekin. Vanessa uśmiechnęła się do niego przyjaźnie. Co tu dużo gadać, po trzech dniach w Lengu nawet Butt-Krillach wydawał się jej sympatyczny.
Nie wiadomo dlaczego, wszyscy obejmowali i witali tylko Vanessę. Nawet Hubaksis aktywnie udawał, że dawno jej nie widział. Kreola przywitano znacznie mniej wylewnie, więc nieco się obraził.
– I jak tam było, bardzo strasznie? – zainteresował się Mao ze współczuciem, gdy przeminęła pierwsza euforia.
– Nie, tato, coś ty! – Machnęła ręką Vanessa, drugą ukradkiem grożąc pięścią Kreolowi i Hubaksisowi. – Takie tam gadanie! Posiedzieliśmy, porozmawialiśmy, trochę wypiliśmy… Imprezka jak imprezka, nic szczególnego…
Butt-Krillach uśmiechnął się ze zrozumieniem, za to Kreol podrapał się w głowę. Co znaczy słowo „takt”, wielki mag wiedział tylko teoretycznie. Wolał przekazywać informacje od razu i w całości.
– W ogóle to tak, zazwyczaj bywało gorzej – niechętnie przyznał Hubaksis. – Przez pięć tysięcy lat Leng ostatecznie zszedł na dziady.
– Do tego właśnie dążyłem – rozciągnął usta w uśmiechu Kreol. – A teraz odpocznę kilka dni i zacznę budować…
– Kolacja gotowa, sir – obwieścił skrzat, materializując się tuż obok.
Kreol i Vanessa opuścili salon jako ostatni.
– Takie tam gadanie? – Uniósł brwi, przedrzeźniając ją. – Poczekaj, uczennico, aż zaczniemy z nimi wojować, wtedy zobaczysz „gadanie”!
– Daj już spokój! – wysyczała Van. – Nikt nas nawet palcem nie dotknął! Nawet dali ci prezent…
Hubert dokładnie obliczył czas powrotu swoich państwa i naprawdę się postarał. Kolację, którą przygotował, można by bez wstydu podać nawet na uroczystym przyjęciu w Pałacu Buckingham.
Dziewięćdziesiąt procent słów, jakie padły przy kolacji, wypowiedziała Vanessa. Dziewczyna bombastycznie opowiadała o swojej pierwszej podróży do równoległego świata. Oczywiście, nieco tonując nieprzyjemne szczegóły. Nie opisała zbyt szczegółowo tubylców, ani słówkiem nie zająknęła się o urokach tamtejszych krajobrazów; przemilczała też, jakie dania preferują Władcy Lengu. Nie opowiedziała o tym, jak chciano ją kupić, ani o spotkaniu z duchem Mey’Knoni. Tego ostatniego po prostu nie miała ochoty wspominać. Nie pisnęła ani słowa o Wielkim Planie Kreola – nie wiadomo, co zrobiłby ojciec, gdyby dowiedział się, że jego potencjalny „zięć” zamyśla rozpętać prawdziwą wojnę światową (jeśli nawet w innym świecie). Za to górnolotnie opowiadała wiele innych historii. O tym, że została uczennicą Kreola, kandydatką na maginię. O tym, że ona i Kreol zostali ambasadorami Ziemi w Lengu. O rozmowie z tajemniczym Czarnym Ślepcem. O spotkaniu z najprawdziwszymi aniołami i jednym archaniołem. W ogóle, o wszystkich wspomnieniach, które można było nazwać przyjemnymi. Trochę naciągając prawdę, oczywiście.
– Mama by ci pozazdrościła… – powiedział Mao w zadumie. Mamuśka Vanessy lubiła chwalić się tym, że objechała prawie pół świata. Jednak jedna jedyna wyprawa do Lengu zaćmiła wszystkie jej podróże razem wzięte. – Ale mam nadzieję, że nie masz zamiaru znowu narażać się na takie niebezpieczeństwo?
– Pożyjemy, zobaczymy… – wykręciła się Van. W rzeczywistości jak najbardziej zamierzała! Podczas wycieczki do świata demonów praktycznie nie naraziła się na żadne niebezpieczeństwo, ale, jak wyjaśnił Kreol, zawdzięczała to wyłącznie immunitetowi dyplomatycznemu. Gdyby zjawili się w Lengu bez zaproszenia, wątpliwe, czy przeżyliby tam choćby trzy godziny, a co dopiero trzy dni. Dlatego właśnie Kreol planował najpierw utworzyć większą armię i zadbać o wsparcie z góry, a dopiero potem uderzać na okropny Leng. Tym niemniej… Do policji Vanessa wstąpiła właśnie dlatego, że ubóstwiała przygody. Twardo postanowiła namówić Kreola na kilka takich spacerków. Najbardziej chciała zwiedzić Raj.
– Oj, całkiem zapomniałem wam powiedzieć coś ważnego! – przypomniał sobie Mao. Pokrótce przekazał obecnym informację o zagadkowym nieznajomym poszukującym Kreola. – Co o tym sądzicie?
– Mówisz Guy? – mrocznie powiedział mag. – Jak wyglądał?
– Dość chudy, średniego wzrostu. Bardzo młody – prawie nastolatek. Włosy miał dziwne, całkiem białe.
– A oczy?
– Niestety, był w ciemnych okularach. Znasz go, Kreolu?
– Wątpię. Chociaż coś mi to przypomina… Dobrze zrobiłeś, że kazałeś mu przyjść później – podziękował Kreol w zamyśleniu, wstając od stołu.
– Ej, a ty dokąd? – zawołała Vanessa, szybko dojadając to, co zostało na talerzu.
– Na strych. Muszę się z kimś skonsultować.
Van zaczęła jeszcze szybciej machać nożem i widelcem. Hubaksis, który dawno już pożarł swoją porcję, poleciał w ślad za panem.
Gdy Vanessa dotarła na strych, przygotowania już się zakończyły. Tym razem Kreol nie cudował, ograniczył się do narysowania dużego, zajmującego pół strychu, koła i dziwnego znaku w środku, przypominającego stylizowaną błyskawicę.
– Gdzie jest wschód? – zapytał Kreol.
– Według mnie, tam… – pokazała Van z powątpiewaniem.
– Nie, tam – poprawił ją ojciec, który przyszedł za nią. – San Francisco leży na wchód od oceanu, a ocean jest z tamtej strony.
Otrzymawszy potrzebne informacje, Kreol stanął po zachodniej stronie narysowanego kręgu, podniósł ręce i zakrzyknął:
– Człowieku-Skorpionie, zjaw się!
– I to wszystko? – zdziwiła się Vanessa. Zazwyczaj zaklęcia były znacznie dłuższe.
Tym niemniej, rezultat był natychmiastowy. Powietrze zamigotało, rozległ się niezbyt głośny trzask i w środku kręgu zmaterializowało się dziwne stworzenie. Budową ciała przypominało centaura, lecz końską część zastąpiło cielsko skorpiona. Do pasa człowiek, niżej skorpion. Ze szczypcami, żądłem i wszystkim, co należy. Wielkości sporego byka.
Człowiek-Skorpion patrzył chłodno na Kreola, Vanessę, Mao, Hubaksisa i Butt-Krillacha, nie mówiąc ni słowa.
– Wiesz, kim jestem? – groźnie zapytał mag.
– Tak! – krzyknął demon. Głos miał chrypliwy, jakby odmroził migdałki. – Jesteś magiem Kreolem!
– Dobrze. Czy wiesz, kto przychodził do mojego domu, gdy nie było mnie w tym świecie?
– Tak.
– Kto?
– Wielu!
– Interesuje mnie stworzenie, które samo siebie zwie Guyem – cierpliwie wyjaśnił Kreol.
Człowiek-Skorpion dumnie milczał.
– Kim jest Guy? – Mag zaczął zdradzać pierwsze objawy zdenerwowania.
– Yir! – natychmiast odpowiedział demon.
– Yir? – zasępił się Kreol.
– Tak!
– To było pytanie retoryczne! – zazgrzytał zębami mag. – Yir… Wcale mi się to nie podoba… Czego chciał?
– Zabić!
– Kogo?
– Ciebie, magu Kreolu!
– Więc to tak… Wróci tutaj?
– Tak!
– Kiedy?
– Minie ta noc, i dzień, i jeszcze jedna noc, a on znowu przyjdzie do twego domu! – ochoczo odpowiedział Człowiek-Skorpion.
– Jak się go pozbyć?
– Jest wiele sposobów!
– Powiedz, jaki jest najprostszy! – warknął Kreol.
– Zabić!
– Jak go zabić?
– Jest wiele sposobów!
– Kpisz sobie? – zapytał mag cicho lecz groźnie.
– Nie!
– Głupek! Powiedz, jak najłatwiej można zabić yira!
Człowiek-Skorpion nie odpowiedział. Zatrząsł się nerwowo, poruszył uszami, jakby czemuś się przysłuchiwał, a potem zażądał:
– Wypuść mnie!
– Powiedz to, co chcę wiedzieć i cię wypuszczę.
– Puść mnie! – zażądał Człowiek-Skorpion po raz drugi. – Wyczuła mnie samica! Idzie po mnie!
– W takim razie mów szybciej!
– Nie ma czasu! – Człowiek-Skorpion niemalże szlochał. – Już prawie tu jest. Puść mnie!
– Dobrze, znikaj! – ryknął w końcu rozłoszczony Kreol. Demon wyparował, gdy tylko przebrzmiał ostatni dźwięk.
Mag odwrócił się i zobaczył zdziwione twarze Vanessy i jej ojca. Dżinn i czteroręki demon, przeciwnie, patrzyli zupełnie spokojnie, nie przejawiając emocji.
– Co to było? – zażądała wyjaśnień Van.
– Człowiek-Skorpion – odpowiedział Kreol z niezadowoleniem. – Demon dający odpowiedzi.
– A czego tak się przestraszył pod koniec? Mówił coś o samicy…
– Samica Człowieka-Skorpiona jest znacznie silniejsza i bardziej niebezpieczna niż samiec – skrzywił się mag. – Przebiłaby moją ochronę jak bańkę mydlaną, przeciwko niej potrzebny jest silniejszy rytuał.
– I…?
– I zeżarłaby nas wszystkich. Człowiek-Skorpion to dość spokojne stworzenie, ale jego samica…
– Czego się w takim razie przestraszył? – wzruszyła ramionami Van. – Dla niego byłoby tylko lepiej.
– Van, jego też by zeżarła! – zachichotał Hubaksis.
Kreol kiwnął głową, zgadzając się ze swym niewolnikiem.
– Właśnie tak. Samica wiecznie goni za samcem przez wymiary. Aż pewnego razu go dosięgnie… Jest to nieuniknione jak wschód słońca…
– I co wtedy?
– Najpierw się sparzą. A potem ona go zje. Po jakimś czasie urodzi nowego Człowieka-Skorpiona i wszystko zacznie się od początku. Samica jest wieczna, natomiast samce ciągle się zmieniają.
– Co za ohyda… – Van wykrzywiła się z obrzydzeniem. Mao pokiwał głową.
– Co robić? – wzruszył ramionami Kreol. – Takie jest życie…
– Drodzy państwo – dał się słyszeć przymilny głos Butt-Krillacha – czy nie wydaje wam się, że dyskutując o problemach małżeńskich Człowieka-Skorpiona zboczyliśmy z głównego tematu? O ile dobrze zrozumiałem, ktoś zamierza zabić pana Kreola?
– Ach tak, yir… – przypomniał sobie mag. – To nic strasznego. Uprzedzony – uzbrojony. Łatwo sobie z nim poradzę.
– A kto to jest yir? – westchnęła Van.
– Też demon. Coś jakby żywy piorun. Troy kiedyś miał z nimi do czynienia.
– Panie, a może to on nasłał tu tego Guya? – podsunął Hubaksis.
– Całkiem możliwe… Widzicie, gad, nie może się uspokoić! A myślałem, że będzie mi brak naszej wojny…
– Znowu ten wasz Troy? – Vanessa zacisnęła wargi. – Ależ on cię musi nienawidzić… Co mu zrobiłeś?
– Daj spokój, uczennico! Proszę! – zakrzyknął Kreol z desperacją.
– No dobrze – zmiłowała się Vanessa. – Ale tylko dlatego, że w końcu nauczyłeś się chociaż jednego, uprzejmego słowa!