Tuli pilnowano dość surowo, umiała jednak wymknąć się spod kontroli i na ogół chadzała własnymi drogami. Pewnego razu wracała od dziadka na dworze Bergqvara do domu ojca i matki. Niedaleko kościoła w Bergunda zatrzymała się na widok konduktu żałobnego.
Jaka mała trumna! Tula wiedziała, kto w niej leży: ośmioletnia dziewczynka z parafii. Znaleziono ją w zagajniku, zhańbioną i uduszoną.
We wsi zapanowało ogromne wzburzenie, dziewczynka bowiem nie była pierwszą ofiarą. To już kolejne dziecko zamordowane w podobny sposób w Bergunda, Ojaby, Araby i w innych miejscach wokół miasta Wexio.
Matka i ojciec, a właściwie wszyscy, zabraniali Tuli chodzić samotnie. Ale któż zdołałby ją powstrzymać? Była niczym lis, krążyła po okolicy tam, gdzie tylko jej się podobało. Tym razem dziadek Arv także bardzo niechętnie zezwolił jej na samotny powrót do domu, surowo upomniawszy, by z nikim po drodze nie rozmawiała. Przeprowadził ją przez aleję, dalej było bezpiecznie – dookoła stały domy, z wyjątkiem ostatniego niedługiego odcinka, który miała przykazane przebiec, nie zatrzymując się na niczyje wołanie.
Tula przyglądała się podążającym za trumną żałobnikom. Wyraz jej twarzy był niezgłębiony.
Kiedy kondukt żałobny ją mijał, ukłoniła się głęboko, z szacunkiem, ale nikt nie mógł odgadnąć, jakie myśli kłębiły się w główce tej uroczej dziewczynki.
Tym razem wróciła do domu cała i zdrowa.
Tula śpiewała w dziecięcym chórze. Nalegała na to matka Gunilla, bo dziewczynka miała wspaniały głos, mocny, jasny i czysty. Ale Tula pokazała pazurki. Chętnie chodziła na próby śpiewu w domu ludowym w Bergunda, bo, jak wszystkie dzieci, uwielbiała nauczyciela śpiewu. Kiedy jednak chór miał występować w kościele, okazywało się natychmiast, że Tula jest chora. Jeden jedyny raz tylko uczestniczyła w występach, nie chciała bowiem, by ktoś zwrócił uwagę na jej ciągłą nieobecność, ale śpiewała wtedy fałszując tak, że wstyd było słuchać. Nikt przecież nie wiedział, że kiedy Tula stała na galerii koło organów i patrzyła z góry na parafian, oblewał ją zimny pot.
Dyrygentem chóru i nauczycielem śpiewu był pewien mężczyzna z Wexio, jeden z tych nieszczęśników, któremu zamordowano dziecko w tak bestialski sposób. Był bardzo lubiany przez okolicznych mieszkańców, a jego osobista tragedia sprawiła, że wszyscy odnosili się do niego z jeszcze większym szacunkiem i sympatią. Nazywał się Knutsson.
Pewnego dnia poprosił Tulę, by została chwilę dłużej.
Dziewczynka nie miała nic przeciw temu, Knutsson był miły i nosił zawsze takie cudowne apaszki. Tula uwielbiała się im przyglądać. Dzisiaj fular lśnił wieloma odcieniami fioletu.
Delikatnie objął dłonią kark dziewczynki i gładził jej jasne włosy.
– Kochana Tulo, co my z tobą poczniemy?
– Ale z czym? – zdziwiła się, szeroko otwierając błękitne oczy.
– Jesteś taka zdolna – wymamrotał Knutsson, patrząc na nią z troską. W jego spojrzeniu zawsze czaił się cień smutku. Tula przypuszczała, że to z powodu bolesnej straty dziecka, a poza tym uważała, że posępne wejrzenie dodaje uroku jego twarzy. Knutsson był przystojnym mężczyzną w wieku około czterdziestu lat, pulchnym, ale nie za bardzo, właściwie w sam raz. Miał ciemne brwi nad nieco zamglonymi, jakby załzawionymi oczami – oczywiście z powodu żałoby – i duże zmysłowe usta. Wszystkie dorosłe panie wprost obrzydliwie go kokietowały.
– Przecież tak ładnie śpiewasz – podjął, nie przestając gładzić jej po włosach. – A nie chcesz występować.
Tylko w kościele, pomyślała Tula, dodając w duchu, że dość już ma tego głaskania.
– Śpiewałam przecież w Wexio we czwartek. I w…
– No tak, ale wygląda na to, że wpadasz w panikę, gdy przychodzi do czegoś poważnego. Czy ty boisz się ludzi? Przecież wszyscy uważają, że jesteś śliczna i zdolna… I że masz taki mocny głos.
Jak mogą tak myśleć, jeśli nigdy nie słyszeli, jak śpiewam, zastanawiała się Tula.
Jakże on się przeraźliwie trząsł! I pocił! I wydzielał jakiś dziwny zapach. Taki, jak wtedy gdy w oborze była krowa w okresie rui, a byk zaryczał w swojej zagrodzie.
– Muszę już iść. Mama na mnie czeka.
– Tak, oczywiście, tak – zgodził się natychmiast, uwalniając jej kark od dotyku swej ręki. – Gdzie mieszkasz, Tulo?
Wyjaśniła.
– Ach, tak. Nigdy tam nie byłem.
– Ale często też przebywam u dziadka na dworze Bergqvara – dodała Tula uprzejmie. – Idę tam jutro po południu.
– Dwór Bergqvara oczywiście znam. No, biegnij już, żeby mama nie czekała zbyt długo – powiedział i wytarł Spocone dłonie w chusteczkę wyciągniętą z kieszeni. Tula widziała, że spodnie dziwnie mu się wybrzuszyły. Nagle, nie wiadomo skąd, napłynęło wspomnienie o parze, którą w zeszłym roku zaskoczyła w lesie. W duchu zachichotała. Okazując dobre wychowanie ukłoniła się i wybiegła.
Knutsson długo stał i patrzył, jak dziewczynka pędzi przez dziedziniec, podskakuje, aż tańczą jej loki.
Ta mała… Najładniejsza z nich wszystkich! Te po dziecięcemu okrągłe członki! Naiwne, czyste spojrzenie. Dziecko, prawdziwe, rzeczywiste dziecko. Miękka skóra, trochę pulchna, ciepła… Rozkosznie byłoby ją dotykać. Gładzić…
Jego dłonie w myślach już sięgały pod spódnicę. Ciekawe, jak ona wygląda pod tą skromną sukienką? Dotknąć, poczuć, wedrzeć się do środka… Krzyk… Ach, ten wspaniały krzyk, sprawiający, że wszystkie tamy puszczają. Najcudowniejszy moment!
Tętniło w nim i pulsowało, aż musiał przysiąść, wciskając dłonie między uda. Jęknął głośno. Ostatni raz zdarzyło się już tak dawno temu, tak dawno, zbyt długi czas upłynął, by mógł dłużej nad sobą panować. Ale musiał postępować ostrożnie. Świetny pomysł z tymi dziecięcymi chórami, to tu, to tam. Był blisko dzieci, mógł do woli wybierać…
Nikt o nic go nie podejrzewał, pod tym względem był bezpieczny. Cieszył się powszechną sympatią i poważaniem, ale mimo to musiał bardzo uważać.
Czekał już jednak dostatecznie długo. Czego właściwie wymagano od niego?
Tak niesprawiedliwie go traktowano! Wstrzymywano przed egzekwowaniem swych oczywistych praw.
To wina innych ludzi. Wszystko było winą innych ludzi…
Wrócił do domu do swojej żony w Wexio. Znów miała na twarzy wyraz zmieszania, jakby zlękniona prosiła go o wybaczenie, jakby nie wiedziała, dlaczego nie spełnia jego oczekiwań. Tak, od dłuższego czasu trzymał się od niej z daleka. Od tamtej pory, kiedy nie był w stanie wypełnić swego małżeńskiego obowiązku.
Znów zapłonęła w nim milcząca wściekłość. Jakże ona może choćby wyobrażać sobie, że jest w stanie cokolwiek mu ofiarować? Co takiego może mu dać jej dojrzałe, sprężyste ciało, pełne ochoty?
Wszystko zaczęło się wtedy, gdy mieszkali w Eksjo. Krążył wówczas po mieście w poszukiwaniu pewnego adresu. W jakiejś ciasnej bramie musiał przecisnąć się obok małej dziewczynki i w tej właśnie chwili nagle jakby poraził go grom. Całym ciałem wstrząsnął dreszcz, na spodniach pojawiła się mokra plama, nie mógł oderwać oczu od dziewczynki, wiedział, że musi ją mieć.
Wrócił do domu, do żony, i zrozumiał, dlaczego z nią nigdy nie odczuwał zadowolenia, jakby z przymusem spełniał nieprzyjemny obowiązek. Poślubił bogatą wdowę, obarczoną czwórką dzieci, przekonany, że znalazł dobrą partię, zwłaszcza że poprzez małżeństwo zyskał ogólny szacunek. Nigdy nie żywił wobec żony szczególnie gorących uczuć, choć uważał ją za dość sympatyczną.
Teraz jednak wszystko się zmieniło!
Myśli zaprzątnięte miał tylko jednym: małą dziewczynką, spotkaną w bramie.
Śledził ją każdego dnia. Wyszpiegował, gdzie mieszka. I pewnego razu, kiedy nikt ich nie widział, zwabił małą do upatrzonej wcześniej piwnicy.
To było naprawdę wspaniałe przeżycie. Porwała go lawina uczuć. Jakby znalazł się w królestwie niebieskim, tu, na ziemi. W parę dni później znaleziono zwłoki dziewczynki, ale on pozostał poza wszelkimi podejrzeniami.
Później przenieśli się do Wexio. Po rozmowach z żoną uznał dzieci za swoje, a ona płakała z wdzięczności.
Czy ktoś mógł zatem cokolwiek podejrzewać, kiedy naszła go ochota na sześcioletnią pasierbicę? Nietrudno było wyjść jej na spotkanie, kiedy wracała z odwiedzin. Przejść przez park… Potem spiesznie wrócić do domu i zaproponować żonie, by poszli po córkę do znajomych, gdyż najwyraźniej się zasiedziała. Żona, oczywiście, wyraziła zgodę.
Po drodze spotkali dwóch policjantów, którzy z wielkim smutkiem poinformowali, że w parku znaleziono martwą dziewczynkę i ktoś wyraził przypuszczenie, że może to być ich dziecko.
Rozpaczał wtedy, ale służył żonie pełnym wyrozumiałości wsparciem. Wdzięczna mu była za troskliwość. Przez długi czas ludzie w mieście mówili tylko o wielkiej tragedii.
Wkrótce znów poczuł się bezpieczny. Przecież to, co przydarzyło się pasierbicy, nie było jego winą, prawda? Przecież musiał pomagać, kiedy kąpano dzieci? Mógł wtedy dotykać delikatnej skóry dziewczynki, myć ściereczką całe dziecięce ciałko. Pocierać… Kiedyś nad wanną nie zdołał się powstrzymać, ale przy kąpieli i tak było tyle chlapania, woda rozpryskiwała się na wszystkie strony, nikt więc niczego nie zauważył. Dziewczynka tylko uznała, że przybrany ojciec strasznie dziwnie dyszy, i miała już dość tego tarcia i ściskania.
Dwa dni później spotkał ją w drodze do domu i zaprowadził do parku. Czyż można było spodziewać się po nim czegoś innego?
Sporo czasu upłynęło od ostatniego zabójstwa dziecka i ludzie odetchnęli z ulgą. Mniejszą uwagę zwracano na to, co dzieje się dookoła. Może niebezpieczeństwo minęło?
Dzień po swej rozmowie z miłym nauczycielem śpiewu Tula tanecznym krokiem zmierzała ku dworowi w Bergqvara. Matka przeprowadziła ją przez las, potem dziewczynka miała już radzić sobie sama.
Kiedy weszła w aleję, ujrzała przed sobą jakiegoś mężczyznę.
Knutsson, dyrygent chóru? Co on tu robi? Najwyraźniej zmierzał na dwór Bergqvara. To dobrze, będzie miała towarzystwo.
Sprawiał wrażenie zaskoczonego, ale i ucieszonego jej widokiem.
– Ach, to naprawdę ty, Tulo! Na tak, mówiłaś przecież, że będziesz tędy szła, teraz sobie przypominam!
Zatrzymał się i patrzył na nią. Nie przyznał się, że czekał tu już od kilku godzin, podczas których ogarniało go coraz większe podniecenie i żądza, gotowa w każdej chwili wybuchnąć z siłą wulkanu. Z trudem już chwytał oddech. Ta mała była rozkoszniejsza od wszystkich, które miał do tej pory. Była jak świeżo upieczone, okrągłe, pyszne ciastko, wyglądała jak cherubinek, jak mały aniołek. Ach, jakże zdoła wytrzymać?
Uśmiechnął się wymuszenie.
– Wiesz, co przed chwilą widziałem? Małego zajączka, skaczącego po lesie. Chyba był ranny, bo bardzo kulał. Właśnie miałem zamiar go poszukać. Pójdziesz ze mną?
– Zajączka nigdy nie uda się dogonić – odparła Tula trzeźwo.
– Myślałem, że jesteś prawdziwą przyjaciółką zwierząt, tak mi opowiadano, a wydaje mi się, że widziałem też ślady krwi.
Wzruszyła ramionami.
– Można poszukać, ale kiedy zwierzęta chcą się ukryć, to zawsze im się udaje.
– Na wszelki wypadek sprawdźmy – zachęcał. – Chodź, wiem dokładnie, gdzie…
Ponieważ w tym miejscu las łączył się z aleją, wkrótce ukryci już byli przed oczami świata. Knutsson nieznacznie kierował się coraz bardziej w głąb lasu.
– Nie, nie ma sensu szukać dłużej – stwierdzila Tula.
Knutsson przysiadł na kępce trawy i wskazał jej miejsce obok siebie.
– Chodź tutaj i posłuchaj! Słyszysz? Ptaszki śpiewają, las wydaje z siebie tyle dźwięków!
Tula usiadła.
– Czy nie przyjemnie tak siedzieć? – zapytał, a głos znów zaczął mu silnie drżeć. Wydzielał dziwny zapach, przywodzący na myśl byka.
Tula miała świetnie rozwinięty zmysł powonienia.
– To prawda – odparła bez cienia zainteresowania. Nauczona jednak była, i przez matkę, i własnym doświadczeniem, że często opłaca się być uprzejmą.
Objął jej ramiona.
– Jesteś naprawdę śliczną dziewczynką, Tulo. Ile masz lat?
– Jedenaście. Niedługo będę miała dwanaście.
– Pewnie masz już ukochanego?
– Ukochanego? No, tak, ale on mieszka daleko stąd, W Norwegii. Spotkałam go tylko raz, to było już dawno temu.
– Pozwoliłaś mu się trochę popieścić?
– Co takiego? To przecież takie głupstwa.
– To wcale nie głupstwa. To bardzo przyjemne. Na przykład tak…
Knutsson zaczął głaskać ramię dziewczynki. Od dołu w górę, aż delikatny puch, pokrywający jej skórę, unosił się lekko. Zaczął się pocić i jakby się wił siedząc. Oddychał ciężko.
Co to, u licha, miało znaczyć? W Tuli obudziła się ciekawość, nie przerywała mu więc. Jego dłoń powędrowała na dekolt, wsunęła się pod bluzkę w poszukiwaniu piersi.
Zachichotał cicho, nerwowo.
– Nic tu nie ma. Jesteś jeszcze dzieckiem, Tulo, tylko małym ślicznym dzieckiem. Ale jeśli chcesz, sprawię, że poczujesz się rozkosznie.
Zmarszczyła brwi. Jedno spojrzenie na jego spodnie zdradziło, że ma z czymś kłopoty. A może uda się jej jeszcze raz zobaczyć taką męską pałkę, jaką widziała wtedty? To by dopiero było interesujące.
– Usiądź mi na kolanach – wyjąkał. Był tak podniecony, że nie mógł wyraźnie wymówić słów.
– Mama mówi, że nie wolno mi już siadać na kolanach u dorosłych panów – odparła szczerze. – Przypuszczam, że jestem już za ciężka.
– A… ale mogłabyś… – Dyszał już jak miech kowalski. – Mogłabyś się położyć, położyć na plecach. I podciągnąć do góry kolana.
Tula usłuchała, świetnie się przy tym bawiąc. Chciała się przekonać, do czego to doprowadzi. Nadal była ciekawa tej zabawy dorosłych, bo wydawało się, że mają z niej wielką uciechę.
Jego dłoń natychmiast wdarła się pod spódnicę, zaczęła błądzić po jej ciele, w podnieceniu czegoś szukając. Och! Ta takie drażniące, takie… łaskoczące! Och! och!
Naprawdę mogło być ciekawie!
Jego palce poruszały się coraz gwałtowniej. Tula zaczynała co nieco rozumieć z tych igraszek dorosłych. Może wcale nie były takie głupie.
– Co ty robisz? – zapytała naiwnie.
– Nie takiego. Nic takiego – wymamrotał. Twarz raz po raz ściągał mu grymas. – Nie przejmuj się tym!
Zaczął mocować się ze spodniami, jakby czegoś tam szukał, pojękując przy tym i sapiąc. Zaraz potem Tula znów ujrzała ową magiczną męską część ciała.
– O! Ale ty wyglądasz zupełnie inaczej niż ja!
Wyprostował się.
– Dotknij! Dotknij tego! – Trudno już było zrozumieć co mówi.
I Tula dotknęła, zanosząc się jednocześnie swym dźwięcznym, dziecięcym śmiechem, tym szczególnym, do którego uciekała się wtedy, kiedy chciała wyprowadzić w pole dorosłych.
– Nie boisz się? – zapytał, zdumiony jej reakcją.
Jego dłoń wznowiła poszukiwania, nacierała, tym razem już mocniej. Nagle wydał z siebie jęk i rzucił się na nią, rozchylając jej nogi.
Dokładnie tak, jak para w lesie. To zaczyna być coraz ciekawsze, pomyślała Tula. Teraz się dowiem, dlaczego dorośli tak to lubią.
– Auu! To przecież boli!
Ale Knutsson, dysząc ciężko, parł naprzód. Ta mała pulchna dziewczynka przechodziła sobą wszystko, z czym miał do czynienia do tej pory, była dla niego uosobieniem pokusy.
– To już przestaje być zabawne! – krzyknęła Tula, marszcząc brwi. Usiłowała wyślizgnąć się spod niego. – To boli!
Na dźwięk tych słów zmienił się wyraz jego twarzy. Szaleństwo, opętanie biło mu z oczu, wyzierało z każdej linii twarzy.
– Tak, boli, prawda? To ma boleć – jęknął tak ciężko, że aż zaświszczało mu w gardle. – Masz się bać. Musisz krzyczeć! Krzycz! Inaczej nie będę… Krzycz, do diabła!
Niesiony złością, przesunął dłonie na szyję dziewczynki.
– To miało nastąpić dopiero później – syknął. – Żebyś nie mogła nikomu powiedzieć. Ale zmuszę cię do krzyku, do panicznego strachu, nie pozbawisz mnie tego, co mi się należy!
Dłonle zaciskały się coraz mocniej. Ach, tak! pomyślała Tula. A więc tak to wszystko wygląda?
Na usta wypłynęło jej kilka wypowiedzianych szeptem słów. Zaklęcie.
Knutsson zawył i pospiesznie się z niej wysunął.
– Ty parzysz! – wrzasnął, chwytając za swój rozpalony narząd.
Tula usiadła i jednym ruchem odsunęła zawadzające dłonie, mrucząc pod nosem dziwaczne słowa. Złapała za jego męską dumę i pociągnęla za nią. Knutssonowi przez mgnienie oka wydało się, że jego członek zrobił się nagle niewiarygodnie długi i cienki… Uderzył w krzyk. Członek powrócił do swych normalnych rozmiarów, skręcając się niczym świński ogonek, ale teraz był zawiązany na supeł.
To nie może być prawda, pomyślał przerażony. To nieprawda, tego nie da się zrobić, przecież to fizyczna niemożliwość, nikt nie może zawiązać supła…
Supeł jednak był prawdziwy.
Tula podniosła się z ziemi. Stanęła nad Knutssonem, a wyraz jej oczu wprawił go w kompletne osłupienie.
Jeszcze jedno zaklęcie, tym razem skierowane ku jego ustom.
I jeszcze jedno, podczas którego uniosła rączki nad jego dłońmi.
Uczyniwszy to, odwróciła się, by odejść.
– Pięcioro dzieci umarło, kto wie, może nawet więcej – rzuciła jeszcze przez ramię. – Wśród nich była twoja własna córka! Jak mogłeś?
Chciał protestować, powiedzieć, że dziecko nie było jego, choć właściwie nie miało to żadnego znaczenia, z rodzoną córką postąpiłby podobnie. Nieistotne, czy dzieci były własne, czy obce, liczyło się jedno: rozkoszne uczucie, którego doznawał, kiedy popełniał gwałt, a potem zabijał w momencie szczytowego uniesienia. Ta wszechogarniająca żądza nie znała żadnych hamulców.
Choć bardzo się starał, Knutsson nie mógł wydusić z siebie ani słowa. Ani jednego słowa! Ta mała czarownica odebrała mu mowę, na zawsze! Po to, by nie mógł jej zdradzić. Ale nie był jeszcze całkiem pokonany, jeszcze pokaże tej wiedźmie!
Na wpół przytomny z bólu powlókł się do wsi Bergunda. Supła nie zdołał rozplątać, bez względu na to, jak usilne podejmował próby. Szarpiąc rozpaczliwie, poranił się paznokciami aż do krwi.
Zdołał jakoś dotrzeć do domu w Wexio, do żony. Tam natychmiast położył się do łóżka, nie mając odwagi nikomu wspomnieć o fatalnym wydarzeniu, zresztą nie mógł tego uczynić, swój ból musiał wykrzykiwać bezgłośnie, gdyż struny głosowe pozostawały nieme.
Po dwóch dniach jednak nie mógł już dłużej wytrzymać, pęcherz miał tak pełny, że omal mu nie pękł, chodziło więc o życie. Ogarniętej histerią żonie napisał na. kartce, że ma sprowadzić doktora.
Lekarz z niedowierzaniem przyglądał się przypadkowi.
– O, nie! – orzekł zdecydowanie. – Nie wierzę w to, co widzę!
Knutsson zaczął gwałtownie wymachiwać rękami, ponaglać gestami, by podano mu pióro i papier. Chciał opowiedzieć o czarownicy. Tuli, o słowach, które, jak mu się wydawało, zdołał rozróżnić, kiedy cicho mamrotała coś pod nosem: „czarodziejski supeł, zaklęty węzeł, nigdy się nie rozplącze…”, i o tych, których nie zrozumiał. Nikt z obecnych nie mógł jednak pojąć, czego sobie życzy. Lekarz bezustannie ciągnął i szarpał, starając się rozwiązać supeł. Na próżno. A Knutsson jęczał bezgłośnie i niemo błagał.
– Nie, to się, niestety, nie da zrobić – stwierdził w końcu doktor, całkiem wycieńczony. – Widzę jedno tylko wyjście: odetniemy powyżej supła, inaczej umrzesz na zatrucie albo pęcherz ci pęknie.
Knutsson usiłował wykrzyczeć protest, niestety z jego ust nie wydobywał się żaden dźwięk.
– Ale w jaki sposób, do licha, mogło do tego dojść? – dopytywał się lekarz.
Nareszcie zorientował się, że Knutsson prosi o przybory do pisania.
I teraz zadziałało ostatnie zaklęcie Tuli…
Knutsson ujął w dłoń pióro i papier, by wskazać sprawczynię swojego nieszczęścia i oskarżyć ją o czary. Pióro jednak nie chciało słuchać jego dłoni. Nie dając się powstrzymać, samo pisało następujące słowa:
„To ja gwałciłem i mordowałem niewinne dzieci, znajdując w tym przyjemność. Spadła na mnie kara niebios!”
Ostatnie zdanie przebiegła Tula wymyśliła bardzo sprytnie, bo przecież co jak co, ale niebiosa nie miały w tym żadnego udziału.
Jednakże żona Knutssona i doktor, przeczytawszy wyznanie chorego, uwierzyli w nie bez oporów, zwłaszcza w ostatnie twierdzenie. Knutsson rozpaczliwie starał się wyjaśnić, że wcale nie to pragnął im wyznać, na próżno jednak. Imię Tuli nigdy nie przeszło mu przez usta, choć bardzo, bardzo się starał.
Lekarz i Knutssonowa przeszli do sąsiedniego pokoju.
Kobieta była zrozpaczona i przybita.
– Mój mąż? Mój kochany, dobry mąż? Jak mógł rzucić się na moją córeczkę, na kogoś z rodziny? Nie mogę tego pojąć, nie mogę!
– Dla takich jak on nie ma znaczenia, kim jest dziecko – wyjaśnił doktor, światły człowiek. – Takie stwory nazywają się pedofilami. Osiągają spełnienie dotykając dzieci. Małżonek pani należał widać do ich najgorszego gatunku, do tych, co muszą zabić… Powszechnie wiadomo, że poszukują takich zawodów i zajęć, dzięki którym mają ułatwiony kontakt z dziećmi. Niestety!
Pomimo usilnych starań lekarza, polegających na odcięciu choremu jego najbardziej witalnej części, Knutsson zmarł tego samego dnia wieczorem.
Wiadomość rozniosła się po okolicy. Choć świadkowie całej tej historii uzgodnili między sobą, że nic nikomu nie powiedzą, sprawa okazała się jednak na tyle sensacyjna, że nie dało się jej przemilczeć. Ludzie dowiedzieli się w każdym razie, że gwałciciela dzieci pojmano, rozgłoszono też, kim był. O pozostałych szczegółach milczano, nikt bowiem mimo wszystko nie uwierzyłby w taką niedorzeczność.
Plotki dotarły także do Gunilli. Objęła zaraz swoją córeczkę, uściskała, kołysząc w ramionach.
– Pomyśl tylko, że to twój nauczyciel śpiewu, Tulo! Pomyśl, co mogło się wydarzyć! Tyle razy chodziłaś sama tak daleko z domu aż do Bergqvara! Mogłaś go była spotkać! Boję się nawet pomyśleć, co mogło się stać, jesteś przecież taka głupiutka i naiwna!
– Ale jego już nie ma, mamo – powiedziała Tula swym jasnym, czystym głosikiem. – Teraz nikt już nie musi się bać.
– Tak, tak. Bogu niech będą za to dzięki – westchnęła Gunilla.
Tula niedługo rozmyślała nad tym, co się wydarzyło, posiadała bowiem tę swoistą zdolność nie przejmowania się niczym, szybkiego zapominania o wszystkim, co nieprzyjemne.
Teraz jednak poszła do stodoły, tam gdzie zwykle układał się jej wielki czarny kot. Przyszedł do niej od razu z wysoko uniesionym ogonem.
Tula usiadła z kotem w objęciach, wtulając nos w miękkie futro. Po policzkach wolno spływały jej łzy.
Nie rozpaczała nad sobą, nad swoim nieszczęściem, nad utraconym dziewictwem. Nic ją to nie obchodziło, pod tym względem cała historia była tylko interesującym doświadczeniem. Płakała nad niespełnionymi istnieniami, nad małymi, które nigdy więcej nie zobaczą już słonecznego światła, nad ofiarami ulubionego nauczyciela śpiewu. Myślała o ich ostatnich chwilach, jak straszne i okrutne musiały być dla nich, pozbawionych jej chłodu i siły, jej nadzwyczajnych zdolności.
Tula nie była więc całkiem zimna i bez serca.
Zdecydowanym ruchem otarła łzy.
– Jestem jak Sol, wiem o tym – szeptała kotu. – A Sol musiała umrzeć, bo nie wolno jej było postępować z ludźmi tak, jak tego chciała. A ja to właśnie robię. Muszę jednak być ostrożniejsza. Sol wcale nie była ostrożna, chwaliła się swymi umiejętnościami. Ja nigdy, przenigdy, tego nie zrobię.
Kot uważnie wpatrywał się jej w oczy.