…Ziemia wyglądała tak, jak zazwyczaj widzą ją powracający z ekspedycji astronauci: duża kula Spowita w błękitną mgłę atmosfery, poprzez którą niewyraźnie rysują się zielone i pstre plamy kontynentów i wysp pośród sinoszarej tafli oceanu; białe czapy lodu na biegunach i jakby ich przedłużenie, białe plamki chmur. Kontury lądów rozszerzają się, rozbijają na mnóstwo linii, stają się namacalnie wyraziste. Oto już horyzont przybrał kształt czarny o chwiejnych, mglistych brzegach. W dole gwałtownie przemykają masywy lasów, pocięte błękitnymi pasmami kanałów i cienkimi szarymi liniami dróg; skupiska maleńkich jak zabawki budowli, duże żółte kwadraty pól pszenicznych, kończący się stromymi skałami brzeg i — morze, morze bezkresne, mieniące się modrozielonymi falami roziskrzonej w słońcu wody.
…Lo Wej i Patrick Loy mknęli już ulicami Astrogrodu — obok kopuł i stumetrowych masztów Stacji Radionawigacyjnej, koło lśniących plastykiem i szkłem domów mieszkalnych, obok gigantycznych hangarów, gdzie montowano nowe rakiety. Wszędzie było pełno ludzi. Jedni pracowali w hangarach, drudzy szli ulicami, inni grali w piłkę na placach w parku, kąpali się w dużych basenach. Wszyscy byli piękni: rośli, ubrani z prostotą, wspaniale zbudowani, o twarzach wesołych lub skupionych. To piękno twarzy, ciał i ruchów nie było przypadkowym darem przyrody, szczodrej dla jednych i nielitościwej dla drugich — było ono rezultatem dostatniego, higienicznego trybu życia, natchnionego pracą i twórczością wielu pokoleń… Brzegiem ulicy, objąwszy się, szły dziewczęta i śpiewały. Pod rozłożystym ciemnolistnym dębem zapamiętale grzebały się w piasku dzieci.
Za miastem zobaczyli skały, ukryte przedtem za domami. Lo i Patrick— pędzili na lotnisko, ku wylotowi pięćsetkilo — metrowego działa elektromagnetycznego, wymierzonego w Kosmos. Wznieśli się na dużą wysokość i teraz widzieli już w całości lśniącą metaliczną nić ciągnącą się prosto od Astrogrodu do najwyższego wierzchołka Himalajów — Czomolungmy. Oto z gardzieli działa w rozrzedzoną ciemnoniebieską przestrzeń wyleciał srebrzystą strzałą sznur towaro wych rakiet.
Ekran zgasł — film się skończył. Lo Wej i Patrick Loy sie dzieli w zaciemnionej kabinie astrolotu, nie odzywając się ani słowem, by nie spłoszyć wrażenia wywołanego widokiem Ziemi. W pełnej napięcia pracy, pod naciskiem nieustannego potoku niezwykłych wrażeń astronauci mało myśleli o Ziemi. Świadomie starali się o niej zapomnieć. Ale teraz, gdy ich wezwała, poczuli tęsknotę… Nie, żadna klimatyzacja nie zastąpi cierpkiego zapachu smolistego igliwia i nagrzanych słońcem traw, ani miliardy kosmicznych kilometrów przebytych z szybkością zbliżoną do prędkości światła nie zastąpią ulicy, po której można spacerować i po prostu uśmiechać się do przechodniów; najmądrzej obmyślone piękno przyrządów i maszyn nigdy nie wyprze z ludzkiego serca rozrzutnej, ale gwałtownej i groźnej urody Ziemi…
— A jak tam mój synek? — cicho powiedział Patrick. — Kiedy powrócą, będzie już zupełnie dorosły.
— Nie mówmy o tym — odrzekł Lo, zły na siebie i towarzyszy. — Jak myślisz, wystarczy to dla nich?
— Chyba tak… — Patrick westchnął i powstał.
— Ciekawe, dlaczego kapitan nie pozwolił nam wskazać gwiezdnych współrzędnych układu słonecznego. Wszystko w porządku, Lo, możesz nadawać.
To, co podczas przeglądu zajęło pół godziny, w teletransmisji przyśpieszonej trwało zaledwie dwie minuty. Wielokierunkowe dwubiegunowe anteny „Fotonu–2” wysyłały fale elektromagnetyczne na wszystkie strony planety. Lo Wej na podstawie wielu obserwacji wiedział, o ile szybciej płynie czas dla istot Dziwnej Planety: aby uchwycić ich wizjo — informację, trzeba było zastosować ekrany zwalniające błyski obrazów na ułamki sekundy. Lo kilka razy powtórzył transmisję filmu, potem przełączył wszystkie wizjofony na odbiór i czekał.
W radiokabinie panowała cisza i mrok. Osiem teleekranów migotało słabo z powodu zakłóceń. Na ścianie świeciły się dwie tarcze: zegar ziemski, który uwzględniając poprawki wynikające z parodoksu zegarowego odmierzał czas ziemi, i zegar astrolotu. Obecnie ich wskazówki ukazywały ten sam czas… Upłynęło dziesięć minut, a na ekranach nie było widać żadnych obrazów. Nagle podłoga kabiny lekko drgnęła, jak gdyby zapadając się pod nogami. Lo Wej spojrzał na zegarek: no tak, to elektromagnetyczna katapulta „Fotonu–2” przyjęła na pokład rakietę zwiadowczą z Nowa — kiem i Reedem.
…Na ekranie wiszącym z brzegu po lewej stronie zabłysnął i zniknął mglisty obraz. Lo Wej przyjął pełną napięcia i uwagi postawę i włączył aparat rejestrujący. Obraz znowu zamigotał, tym razem był wyraźniejszy: dwóch ludzi w skafandrach, którzy przywarli do skał, wisząca w przestrzeni nad nimi „rakietka”. „Aha, to oni przekazują nam wiadomość o» rakietce«, która się roztrzaskała”. Ekran pociemniał. Przeczekawszy chwilę Lo Wej wyłączył aparat rejestrujący.
Wszystko to, co nastąpiło potem, potoczyło się w błyskawicznym tempie: Lo Wej ledwie zdążył nastawić dźwigienkę aparatu rejestrującego na „wyłączone” i natychmiast musiał przerzucić z powrotem na „włączone”. Naturalnie, że na taśmie rejestrującej nic nie zostało uchwycone i w wydarzeniach, które po chwili nastąpiły, czynność Lo Weja sprowadziła się tylko do uświadomienia sobie tego, co zdążył zobaczyć… Jednocześnie zajarzyły się dwa środkowe ekrany. Obrazy następowały po sobie kolejno: było to podobne do rozmowy dwóch istot. Na ekranie z lewej strony zabłysnęła uproszczona, pozbawiona szczegółów, prawie symboliczna sylwetka astrolotu. Na ekranie z prawej strony w odpowiedzi zamigotały poszczególne, przerywane kadry z nadanego filmu: zastygłe fale morza, ulica Astrogrodu, twarze ludzi, góry, rakiety wylatujące z lufy elektromagnetycznego działa. Ponieważ błyski światła na ekranie następowały zbyt szybko po sobie, obrazy nakładały się jeden na drugi, zlewały się w przedziwne sploty świetlistych konturów; Lo Wej rozróżniał je tylko dlatego, że wiedział, co one oznaczają… Drugi ekran odpowiedział paroma niezrozumiałymi sylabami. Pierwszy ekran ukazał astrolot (tym razem szczegółowo): z dysz umieszczonych na rufie statku kosmicznego wylatywały słupy płomieni. Na drugim — pojawił się wyraźny obraz ulicy Astrogrodu koło Stacji Radionawigacyjnej; obraz zajaśniał i od razu zaczął blednąc: ściemniało błękitne niebo, rozpłynęły się maszty i kopuły stacji, domy i drzewa. Lecz zanim całkowicie znikły zarysy Ziemi, poprzez ekran przemknęła gromada „rakietek”.
Oba ekrany zgasły — „rozmowa” dwóch istot skończyła się wcześniej, niż Lo zdążył włączyć aparat rejestrujący. Lo w zdumieniu rozmyślał nad ostatnimi błyskami obrazów. „Co to było? Nałożone na siebie obrazy? Zdaje się, iż jedna z» rakietek «w swym locie okrążyła kontury kopuły Stacji Radionawigacyjnej… Wydawało mi się? Albo… I potem przedmioty chyba znikały nie tak, jak to było zazwyczaj, kiedy gasną ekrany. Najpierw — jaskrawe niebo, potem — nieco ciemniejsze drzewa i budowle. Powinno być na odwrót… Przywidziało mi się? Albo — cóż one miały na» myśli«?”
Lo Wej czekał jeszcze parą godzin, lecz niczego więcej nie ujrzał.