Część trzecia Ludzie i gwiazdy

A my

Na słońca wyzwalamy burze.

Protuberancji zachwyceni grą.

Jest coś, co ludzkie] kazało naturze

Rozszerzać myśli i działania krąg.

Niby jednego łańcucha ogniwa

Niebieskie ciała

Wspólny wiąże traf.

Czuję, jak nasza ziemia oddziaływa

Na losy słone, na tok niebieskich spraw’

L Martynow

Siedziałem w kabinie nawigacyjnej przed teleekranem i myślałem o Ziemi. Opanowało mnie jakieś dziwne uczucie spokoju.

Po sześciu godzinach widmo wróciło. Usłyszałem kroki i zszedłem do kabiny ogólnej. Widmo zbliżyło się do krzesła i rzekło:

— Nie są źli… są nieszczęśliwi…

I tym razem nie pojęło wielu spraw. Jednak opinia taka mimo wszystko byłaby bardziej słuszna dla tego okresu historii ludzkości, którą widmo oglądało. Nie było innego wyjścia — zademonstrowałem film ponownie. „Istotnie w odległych czasach ludzkość była nieszczęśliwa, bezradna, zacofana i dlatego okrutna. Niech więc przyjrzy się — myślałem — jak społeczeństwo ludzkie wygląda obecnie”.

I widmo zobaczyło.

Zobaczyło salwę „Aurory” i pierwsze traktory na polach, start sputników kosmicznych i upór, z jakim ludzie szturmowali nieprzebytą tajgę i surowe stepy. Planetę pokrywały rusztowania budów, za pomocą podziemnych eksplozji jądrowych tworzono złoża rzadkich metali, kierowane wybuchy wulkanów wznosiły na oceanach wyspy, wyrastały nowe łańcuchy górskie, usuwano stare, ku gwiazdom szybowały już statki — na przekór niebezpieczeństwom i odległościom…

Widmo milczało. Zapytałem je o coś, nie odpowiedziało. Siedziało w zupełnym bezruchu, wpatrując się w zgaszony ekran. Raz tylko podniosło głowę, jakby chciało zapytać. Lecz milcząc znowu pogrążyło się w stan jakiegoś odrętwienia. O czym myślało? Czy zrozumiało historię ludzkości? Czy zmieniło swoje poprzednie, zbyt pochopne zdanie o ludziach?…

Zanim podjęliśmy na nowo rozmowę, minęła godzina. Zrozumiałe, że interesowała mnie nazwa tej planety, nazwy żyjących tam istot. Bez tego trudno mi było zadawać inne pytania.

Nie będę przytaczał tej rozmowy z wszystkimi szczegółami. Długotrwałe wypytywanie nie doprowadziło prawie do niczego. Poszczególne wyrazy w języku widm brzmiały tak krótko, że po prostu nie sposób było je wymówić. Wyglądało to jak westchnienie, jak lekki podmuch wiatru. Gdy się o tym przekonałem, usiłowałem pojąć przynajmniej sens słów. Po dłuższym namyśle widmo powiedziało, że naród jego nazywa się „Widzący Istotę Rzeczy”. Wyobraźcie sobie, na moje pytanie: „Jak się nazywają wasze rozumne istoty?” — odpowiedziało: „Widzący Istotę Rzeczy”. Powtórzyło więc po prostu to samo, ale innymi słowami. Zrozumiałem wówczas, że nie mogło inaczej. Bo i jak na przykład wytłumaczyć słowo „ludzie”?… W każdym razie, od tej chwili zacząłem mówić „widzący”.

Z imionami wypadło mniej więcej podobnie. Tu natknąłem się na dalsze niespodzianki. Okazało się, że imiona często się zmieniają. Dlaczego? Nie wiem, ale zmieniają się. Imię (obecne imię) mojego widzącego w naszym języku — jeśli dobrze zrozumiałem — oznaczało „Promień”. Inne imiona (według sensu) znaczyły: „Czerwony Liść”, „Miękka Woda”, „Światło Księżyca”…

Najgorzej wypadło z nazwami ciał niebieskich. Kiedy przyprowadziłem widzącego do luku i wskazałem na niebo, ten od razu powiedział: „Syriusz A. i Syriusz B.”. Zdetonowała mnie nieco taka erudycja, później jednak uprzytomniłem sobie, że widzący po prostu powtarza moje słowa. Gdy zrozumiałem, że sprawa jest beznadziejna, poprosiłem go, by mówił przynajmniej „Syriusz Wielki” i „Syriusz Mały”. Tak brzmiało lepiej. Nie sprzeciwiał się. Jeśli chodzi o nazwę planety, to nie posunęliśmy się dalej poza słowo „Planeta”. Pozostało więc „Planeta”.

Tak, trudno nam było rozmawiać. Lecz sprawa nie polegała tylko na tym, że widzący źle rozumiał nasz język. Nie. Również myśli nasze, jeśli się można tak wyrazić, układały się na różnych płaszczyznach. Wyczuwałem to, lecz nie mogłem pojąć dlaczego. Wreszcie spytałem go: „Co było przedtem na twojej Planecie?”

Człowiek pozostaje człowiekiem nawet w niezwykłych okolicznościach. Stawiając to pytanie nie mogłem powstrzymać się, by nie dodać: „Pokaż…” Wydawało mi się, rozumiecie, że ja potrafiłem mu pokazać. Byłem natomiast przekonany, że on tego nie potrafi. Takiej techniki jak nasza, nie mieli, co do tego nie było wątpliwości.

Widzący spojrzał na mnie czerwonymi oczami i odpowiedział:

— Pokażę…

— Gdzie? — zapytałem. — Jak?

Uśmiechnął się.

— Wszystko jedno… tutaj…

Czy widzieliście kiedy reflektor na morzu? Gdzieś daleko zabłyśnie małe, jaskrawe światełko, wąska smuga ślizga się po falach, zbliża się, rośnie i nagle uderza nas w oczy. Od razu przestajecie dostrzegać, co was otacza, ponieważ światełko rozrosło się i zapełniło przestrzeń… Promień uśmiechnął się i rzekł: „Wszystko jedno… tutaj…” W jego czerwonych, podobnych do żarzących się węgielków oczach, ukazała się nagle różowa aureola, która zaczęła szybko rozprzestrzeniać się, przesłaniając otoczenie na podobieństwo bijącego w oczy reflektora. Nie, źle to wyraziłem. Ta różowa aureola niczego nie przesłaniała. Czerwone oczy widzącego rzeczywiście rozbłysły, tryskając falującym, migotliwym światłem. Jednak świetlna zasłona była na wpół przezroczysta. Ujrzałem na niej przesuwające się obrazy… Nie wiem, kto wymyślił sformułowanie „przekazywanie myśli na odległość”. Biofizyka nie jest moją specjalnością. Jednakże wydaje mi się, że sformułowanie to nie jest zbyt szczęśliwe. Wątpię, czy warto przekazywać własne myśli — powstałby galimatias. Chyba przede wszystkim należałoby przekazywać widzialne obrazy lub słowa. W każdym razie widzący przekazywali obrazy.

Jak już powiedziałem, poprzez różową mgłę, po której przesuwały się te obrazy, widziałem jednocześnie wszystko, co mnie otaczało. To mi jednak nie przeszkadzało. Mimo to, nie wszystko rozumiałem. Przede wszystkim Promień nie dość dokładnie wyobrażał sobie historię starożytną widzących. Tu po prostu musiałem się domyślać. Niektórych obrazów nie mogłem pojąć ze względu na zbyt szybkie tempo ekspozycji. A poza tym, nawet to najbardziej zrozumiałe było — z naszego punktu widzenia — całkiem niezwykłe. Promień widział jedynie obraz stereoskopowy. I to mu wystarczało, by uchwycić i zastosować cały skomplikowany system środków filmowych: rozległe rzuty poziome, nieoczekiwane skróty perspektywiczne, panoramizowanie, zbliżenia… To mi również utrudniało, mimo że Promień dosyć umiejętnie posługiwał się chwytami filmowymi.

Tak więc starożytnej historii Planety i Widzących Istotę Rzeczy mogłem się jedynie domyślać. Prawdopodobnie do pewnego okresu warunki istnienia na Planecie były dość surowe, nawet bardziej surowe niż na Ziemi. Może nawet nie tyle surowe, co bardziej skomplikowane. Później zacząłem się skłaniać do tej myśli. Na przykład pory roku na Ziemi powtarzają się według jednego określonego cyklu. Na Planecie rok trwał niezmiernie długo, dłużej niż nasze stulecie, zmiana zaś pór roku występowała nieregularnie, w chwilach niekiedy zaskakujących. Oblodzenie, piekielne posuchy, wielkie wędrówki zwierząt trapiły Planetę. Wszystko to miało wpływ na ewolucję widzących. I nie tylko to. Na Ziemi warstwa ozonu w atmosferze zatrzymywała niszczycielskie promienie ultrafioletowe. Tu, na Planecie, ultrafioletowe promienie były niekiedy o wiele bardziej intensywne, toteż organizm widzącego musiał wytworzyć inne środki obrony — przezroczystość. Przezroczystość była również środkiem walki o byt; pozwalała znosić niesamowity upał, podczas którego wymierały na Planecie istoty żywe nieprzezroczyste, pomagała również zdobywać pożywienie i ukrywać się przed drapieżnikami…

Stopniowo wszystkie nieprzezroczyste istoty wyginęły wskutek promieniowania. Pozostali Widzący Istotę Rzeczy i nieliczne, również przezroczyste, zwierzęta. Zbiegło się to jednocześnie z okresem znacznego odchylenia orbity Planety. Ustały chłody. Od bieguna do bieguna panował jednakowy klimat. Na tysiące lat znikły huragany i burze. Drzewa uginały się pod ciężarem owoców. Od tego czasu widzący nie musieli troszczyć się o byt. Nie znali zimna, zapomnieli, co to głód.

Nie, tego nie da się opowiedzieć w kilku słowach. Musimy się cofnąć. Proszę sobie wyobrazić kabinę ogólną „Szperacza”. Nie zdążyłem nawet wyłączyć stereokranu. Na górze, w kajucie nawigacyjnej równomiernie tykał chronometr. Siedzieliśmy naprzeciw siebie.


Siedzieli jeden naprzeciwko drugiego — człowiek i widzący — rozumna istota innej planety. Człowiek był ubrany w lekki, biały skafander, widzący — w błękitny płaszcz, który w rozproszonym świetle lamp wydawał się prawie przezroczysty. Twarz widzącego przybrała dość wyraźne rysy. Wąska, zupełnie gładka, z wysokim czołem, zdawało się, że wcale nie ma wieku: mogła być również bardzo stara, jak i bardzo młoda. Widzący nie poruszył się, na jego twarzy zastygł zagadkowy uśmiech.

Człowiek nie dostrzegał tego uśmiechu. Spoglądał w czerwone oczy, złożone z mnóstwa ledwo dostrzegalnych komórek. Z oczu tryskały różowe promienie i w nich zjawiały się obrazy. Przez zwiewną tkaninę tych obrazów przeświecała kabina ogólna — ze stereoekranem, mózgiem elektronowym, szafą z książkami i mikrofilmami. W górze, w kajucie nawigacyjnej miarowo tykał chronometr i natrętnie brzęczał maleńki silniczek stereoekranu. Człowiek nie zwracał na to uwagi. Historia Planety pochłonęła go tak, że zapomniał o wszystkim.

Dziwna to była historia. Wydawało się, że przyroda zdobyła się na niezwykły eksperyment. W wyniku niezwykle rzadkiego zbiegu okoliczności z życia Widzących Istot Rzeczy został na całe prawie tysiąclecia zupełnie wyeliminowany obowiązek pracy. Wpłynęło to na zatrzymanie się rozwoju. Już nie istniał taki czynnik, jak walka o byt, a taki bodziec, jak dążność do poznawania, przeobrażenia, tworzenia jeszcze się nie zjawił.

Od czasu gdy zmiana orbity przekształciła Planetę w wiecznie kwitnący sad, widzący nie musieli się już troszczyć o pożywienie: znajdowali je w obfitości na polach, w stepach i lasach. Nie musieli chronić się przed drapieżnikami, ponieważ prawie wszystkie drapieżne zwierzęta wyginęły. Nie musieli znosić niepogody, na całej bowiem Planecie, w blasku dwu Słońc, powstał nadzwyczaj łagodny klimat — bez chłodów i burz. Być może, działały skutki promieniowania, być może, były inne przyczyny, że liczba widzących powiększała się bardzo wolno i nigdy nie zaznali niedostatku.

Tak upływał czas.

Widzący zapomnieli o trudzie, surowym, ofiarnym, olbrzymim trudzie, który ukształtował człowieka, a także jego przodków. Owoce dostarczały pożywienia w obfitości, gigantyczne liście — odzieży. Z pni drzew zamiast mieszkań budowali lekkie podcienia. Rozwijały się jedynie nieliczne gałęzie wiedzy. Musieli walczyć z chorobami, więc medycyna doszła do rozkwitu. Musieli bronić się przed ocalałymi resztkami drapieżników, bronili się jednak nie orężem, a przyswojoną w procesie ewolucji siłą sugestii, umiejętnością podporządkowywania zwierząt swojej woli.

Nadzwyczajnie rozwinęła się analiza logiczna. Walka o byt już nie pobudzała myśli widzących, mimo to — siłą nabytej niegdyś inercji — myśl rozwijała się nadal. Widzący wyżywali się w grach logicznych, bez porównania bardziej złożonych niż ziemskie szachy, bardziej abstrakcyjnych, dalekich od rzeczywistości. Doskonaliły się sztuki, w szczególności muzyka i śpiew, malarstwo bowiem i rzeźba były obce temu światu zmiennych kolorów.

Pokolenia następowały po pokoleniach. Praca nie była już tym ogniwem łączącym widzących, stopniowo więc odizolowywali się, zamykali w sobie. Na podobieństwo burzy jeszcze odległej, lecz nieuniknionej, zbliżała się chwila rozrachunku. Czasami widzący usiłowali coś niecoś zmienić. Kłębiła się w nich nagromadzona niegdyś siła, szukając na próżno ujścia…


Szewcow opowiadał dalej:

— W tym momencie zasłoniłem rękami oczy i zmusiłem widzącego, by przerwał na chwilę. Proszę wziąć pod uwagę, że widzący — według mego mniemania — nie robili wrażenia narodu o silnej woli. Cechowała ich gnuśność, apatia. Powiedziałem to Promieniowi. Zrozumiał, uśmiechnął się i odpowiedział:

— Teraz… tak… ponieważ… zginiemy… wszyscy… Wydało mi się, że ma na uwadze stopniową degenerację spowodowaną brakiem pracy. Zapytałem, czy zrozumiałem właściwie. Powiedział:

— Nie… Nic tu nie można zaradzić… Wiemy…

Było to tak powiedziane, że uwierzyłem natychmiast: tak, oni rzeczywiście wiedzą…


Ekran dwukrotnie zamigotał, obraz rozpłynął się i zgasł. Wówczas w sali telewizyjnej rozległ się donośny głos:

— Inżynierze Tessiem, inżynierze Tessiem, silny wiatr zerwał szósty blok anten meteorytowych.

Tessiem włączył światło i rzekł do Łańskiego:

— Oto dlaczego straciliśmy łączność z „Oceanem”.

Łański nie odpowiedział. Myśli jego z wolna powracały do tego, co zaszło tu, na Ziemi. Tak bywa, gdy człowiek nagle się ocknie z głębokiego snu: oczy są już otwarte, lecz sen jeszcze nie odszedł…

Tessiem w milczeniu spoglądał na zegarek. Po pięciu minutach — ten sam głos (wydał się Łańskiemu wesoły) zawiadamiał:

— Inżynierze Tessiem, szósty blok padając potrącił inne anteny. Trzy anteny są uszkodzone… Przerwana została łączność ze statkami „Szmaragd”, „Ocean”, „Lena”. Włazimy na górę.

Tessiem odpowiedział krótko:

— Dobrze. Łański zapytał:

— Jest chyba całkiem młody?

— Nie. — Tessiem pokręcił głową. — Pięćdziesiąt sześć lat. To Heilord, mój pomocnik. Bardzo solidny człowiek.

Po chwili dodał:

— My również możemy wejść na górę. Nie wtrącam się do spraw objętych kompetencją Heilorda. Wiem jednak, że będzie to interesujący widok.


Pogrążona w ciemnościach szklana sala drżała pod naporem huraganu. Wiatr z przeciągłym wyciem pędził skłębione, potargane gromady chmur. Powietrze przeszywały fioletowe żądła błyskawic, runęła ściana kłębiącej się, spienionej wody.

Światło reflektorów z trudem przedzierało się przez chaos chmur, wody i wiatru. W tym chaosie znajdowali się również ludzie. Ich drobne sylwetki to zjawiały się w świetle reflektorów, to znów ginęły w mroku.

— Czy niebezpieczne? — zapytał Łański.

Wściekłe wycie huraganu, przenikające przez grube szklane ściany, zagłuszało głos. Łański zapytał po raz wtóry:

— Czy niebezpieczne?

— Tak, niebezpieczne — odkrzyknął Tessiem. — W zeszłym roku dwoje zleciało. Mąż i żona, Francuzi. Musimy jednak nawiązać łączność. Przekazujemy statkom dane do obliczeń nawigacyjnych.

Łański o nic więcej nie pytał. Przyglądał się małym srebrzystym figurkom, które z uporem wdrapywały się po niewidzialnych drabinkach. Napływały chmury, zbliżający się mrok połykał ludzi. Raz po raz pojawiali się jednak w prześwitach chmur i pięli się wciąż wyżej i wyżej…

Łański przysłuchiwał się nie milknącemu wyciu huraganu i myślał, że staruszek miał rację, nakłaniając go do rozmowy z Szewcowem. Teraz Łański czuł, rozumiał, dlaczego tu przybył. Nie była to przygoda w egzotycznym, obcym świecie. Sedno sprawy tkwiło w czym innym. Podobnie jak podróżny wspinający się pod górę widzi przez czas dłuższy na swej drodze jedynie kamienie, a potem, gdy znajdzie się na szczycie, odsłania się przed nim ogromna, sięgająca aż po daleki horyzont przestrzeń, tak Łański dostrzegł nagle poza drobiazgami to największe i najważniejsze.

Nastąpiło zetknięcie się dwóch światów. Jeden — jeszcze w dzieciństwie — zapomniał o pracy. Życie upływało mu lekko i beztrosko, ponieważ sama przyroda — w wyniku szczególnego zbiegu okoliczności — troszczyła się o jego egzystencję. Drugi — przeszedł surową szkołę walki z przyrodą.

Jeden świat od dawna już nie wiedział, co to nieszczęście lub smutek. Drugi — w ciągu wieków brał udział w najokrutniejszej walce dobra ze złem, przetrwał, nabrał siły, zahartował się.

Jeden świat istniał kosztem szczodrej obfitości przyrody, która w ciągu tysiąclecia nic nie uroniła ze swego bogactwa. Drugi — przez tysiąclecia otrzymywał jedynie nędzne ochłapy. Nadszedł jednak czas, kiedy i ten świat, po ujarzmieniu przyrody, mógłby powiedzieć: „Dość. Teraz mam wszystko”, a mimo to oświadczył: „Odtąd nie potrzebuję troszczyć się o byt. To dobrze, teraz właśnie zaistniały wyjątkowe możliwości”.

Jeden świat przeżywał nie kończące się — i dlatego w pewnym sensie nużące święto. Drugi osiągnął wreszcie stan, gdy najwyższym szczęściem ludzkości stała się wspaniała, zawrotna, przeobrażająca wszechświat praca.

I jeżeli ten pierwszy świat oczekiwała nieunikniona zagłada, w wypadku gdyby przyroda przestała go tak szczodrze obdarowywać, drugi świat nie oglądałby się na miłosierdzie przyrody. Gotów był rzucić wyzwanie słońcu, gwiazdom, wszechświatu.


Tu, w szklanej sali na szczycie wieży Stacji Łączności Międzyplanetarnej, Łański po raz pierwszy pomyślał, że za każdym człowiekiem, za każdą drobną i wątłą postacią, migającą teraz w promieniach reflektorów, stoją tysiące i tysiące lat historii ludzkości. Historii bardzo surowej, niekiedy nawet okrutnej, lecz hartującej człowieka, uczącej go ciągłego kroczenia naprzód.


Do rana anteny naprawiono. Za dnia natomiast zdarzył się wypadek, który Łański wspominał później z mieszanym uczuciem przykrości i zadowolenia. Wiatr ucichł i zgodnie z rozkładem przyleciał reoplanem rzeźbiarz z Barcelony. Do Łańskiego stale zwracali się młodzi rzeźbiarze, więc się nie dziwił wizycie. Hiszpan jednak nie był młody, nosił wojownicze pirackie wąsy i wyróżniał się nadzwyczajną galanterią.

Spotkali się w Sali Wypoczynku, gdzie Łański rozmawiał z Tessiemem i Heilordem. Po niezliczonej ilości usprawiedliwień gość przystąpił wreszcie do sprawy. W pierwszej chwili Łański myślał, że się przesłyszał. W wyszukanie grzecznych zwrotach, przeplatanych kwiecistymi komplementami pod adresem obecnych, rzeźbiarz oświadczył wreszcie, że dokonał wynalazku, który spowoduje przewrót w sztuce. „Kamienne posągi są nieładne — stwierdził. — To przeżytek barbarzyństwa”. On wynalazł nowy, nadzwyczaj piękny materiał. Nawet najbardziej nieudolny rzeźbiarz może tworzyć z tego materiału arcydzieła.

Nowym materiałem okazała się masa plastyczna, którą można cyzelować i obrabiać dłutem. Plastyk o złocistym zabarwieniu łączył w sobie zalety marmuru i brązu. Rzeźbiarz zademonstrował kilka statuetek; materiał rzeczywiście budził zainteresowanie. O jakimkolwiek przewrocie w sztuce nie mogło być mowy. Niemniej tworzywo mogło się okazać wielce przydatne do wielu prac rzeźbiarskich i dekoracyjnych.

Łański uważnie słuchał gościa. Tessiem zadał kilka pytań na temat technologii wytwarzania plastyku. Do stołu, przy którym siedzieli, podeszli również inni inżynierowie Stacji. Rzeźbiarz wytłumaczył to zainteresowanie po swojemu. Stopniowo grzeczność przechodziła w zarozumiałość.

Łański z ciekawością przyglądał się Hiszpanowi. Po chwili powiedział:

— Wie pan, ja również wynalazłem nowe tworzywo.

— O! Jakież to? — gość zamienił się w słuch. — Jaki jest jego skład?

Łański milczał chwilę i odpowiedział:

— Skład prosty. Dwa te.

Rzeźbiarz w zakłopotaniu gładził pirackie wąsy.

— Dwa te — powtórzył Łański. — Zaraz panu pokażę. Poprosił o przyniesienie kamienia, pierwszego lepszego, oraz pozostawionych w jego pokoju narzędzi staruszka. Rzeźbiarz milczał, nie domyślał się jeszcze, o co chodzi. Przyniesiono kamień i narzędzia.

Zazwyczaj Łański długo zastanawiał się nad każdym pomysłem, starannie dobierał modele, starał się zawczasu w najdrobniejszych szczegółach wyobrazić sobie ukończone dzieło. Tym razem zachował się inaczej. W twórczym porywie zapomniał o wszystkim — i o rzeźbiarzu z pirackimi wąsami, i o tym, że nie był w swojej pracowni, i o tym, że kamień był właściwie nieodpowiedni, nawet bardzo nieodpowiedni.

Łański pracował z gorączkowym pośpiechem. Był to strumień pomysłów, nagłych olśnień, zdumiewających odkryć. Myśl opancerzała ręce i Łański, nie zważając na pośpiech, jasno widział, co zamierza stworzyć. Cechowała go śmiałość i polot. Tego dnia bez wahania robił to, na co w innym czasie nie mógłby się zdecydować od razu.

Z kamienia wyłoniła się uniesiona do góry głowa człowieka, astronauty. Jego twarz w niczym nie przypominała twarzy Szewcowa, bodaj tylko rozumnym i spokojnym spojrzeniem oraz pewną kanciastością, ostrością. Być może, że w tej twarzy było też coś z odwagi Heilorda i męskiej urody Tessiema.

Łański nie opracowywał szczegółów. To, co robił, miało charakter raczej pobieżnego zarysu, szkicu czegoś wielkiego, wartościowego. I kiedy ogromnie zmęczony odstąpił kilka kroków, zrozumiał, że znalazł najważniejsze — drogę którą należy iść.

Rzeźbiarz z pirackimi wąsami znikł. W sali pozostał jedynie Heilord siedzący przy elektrycznym kominku. Łański podszedł do inżyniera. Heilord podniósł się i zapytał:

— Co znaczy te „dwa te”?

Łański znużony uśmiechnął się:

— Ach… dwa te… trud i twórczość.

— Gdzie tam… Potrzebne są „trzy te”. Trud, twórczość, talent.


Łański zapisał w pamiętniku:

„Dziwiło mnie przedtem, dlaczego Szewcow, inżynier i astronauta, kocha poezję. W jego odczuwaniu świata i rzeczy jest poezja. Powiedziałem:»Poezja to siostra astronomii«— i uspokoiłem się. A przecież jest to tylko ogólnikowe pojęcie, skojarzenie myślowe. Dziś zrozumiałem, że prawdziwa poezja i wielka nauka to po prostu jedno i to samo. W wiedzy jest poezja — w poezji jest wiedza. Wyobraźnia w tym samym stopniu jest potrzebna uczonemu, co i poecie. Uczony i poeta myślą o tym samym — o prawach życia.

Tytani epoki Odrodzenia umieli łączyć sztukę i naukę. Leonardo da Vinci był wielkim uczonym — nie mniej wielkim niż malarz Leonardo. Michał Anioł — twórca nieśmiertelnych posągów i fresków — był nadto inżynierem wojskowym. Rafael twórca Madonny Sykstyńskiej — archeologiem. W tym czasie sztuka potrzebowała nauki, by poznać przyrodę. W naszym wieku sztuka potrzebna jest, aby głębiej odczuć przeobrażoną przyrodę. Nauka bez sztuki podobna jest do wysokiego budynku bez okien. W takim budynku można mieszkać: chroni on przed niepogodą. Lecz tylko przez okna możemy zobaczyć piękno otaczającego świata. Tylko przez nie wpadają jasne i ciepłe promienie…

Marks i Engels pisali wiersze — w tym jest pewna prawidłowość. Pamiętam pieśń ułożoną przez Marksa:

Ruszyłem w drogą zrzuciwszy okowy.

— Dokąd? — Świat odkryć wspaniały i nowy!

— Czyż mało piękna dokoła ciebie?

Szum fali w dole, światło gwiazd na niebie.

— Głupcze, ma droga wiedzie w głąb wszechświata.

Rozdrgany eter, ściana gór zębata

Nie dają tego padołu porzucić;

Do piękna ziemi jesteśmy przykuci,

Lecz z mojej duszy niechaj się wyłoni

Świat, co z nią znowu złączy się w harmonii,

By tętnił we mnie oceanu zamęt,

A mym oddechem pulsował firmament…

Otóż to, może dlatego Manifest Partii Komunistycznej jest przeniknięty wzniosłą poezją. Jedynie poeci mogli napisać tak natchniony wstęp:»Widmo krąży po Europie…«

Przeczytałem niemało książek o przyszłości. Przepowiedziano w nich mnóstwo wynalazków technicznych — włącznie do preparatów, przywracających łysinom gęste czupryny. Ówcześni ludzie w istocie rzeczy niczym się nie różnią od nas, ludzi współczesnych. Możliwe, że pisarze interesują się tylko techniką. Ja jednak jestem rzeźbiarzem. Nie potrafię wyrzeźbić kompozycji grupowej, składającej się z pięciu nowych maszyn i oświadczyć:»Patrzcie — oto przyszłość«. Mnie jest potrzebny człowiek. Jedna nowa cecha w jego charakterze jest dla mnie nieporównanie ważniejsza niż nagromadzenie elektrycznych samochodów i innych nowości technicznych.

Przypominam sobie powieść, w której ludzi przyszłości cechuje przede wszystkim mowa naszpikowana naukowymi i technicznymi terminami. Uważam, że obraz ten jest fałszywy. Poezja wzbogaci mowę ludzką. I to poezja w najszerszym pojęciu tego słowa. Niewątpliwie ludzie przyszłości potrafią głębiej i jaśniej rozumieć istotę zachodzących zjawisk. Nauka podwoi i potroi moc naukowego spojrzenia ludzi. Lecz sztuka udziesięciokrotni moc poetycznego postrzegania zjawisk.

Człowiek przyszłości to poeta i uczony. Właściwie — jednocześnie jeden i drugi, gdyż w jakimś tam punkcie pojęcia te łączą się z sobą…

Piszę w tej chwili o ludziach, a myślę o Widzących Istotę Rzeczy. Nie wiem, czy Szewcow zakończył swe opowiadanie, ale wydaje mi się, że Widzący Istotę Rzeczy dawno już utracili prawo do tej nazwy. W rzeczywistości dumne to miano powinno należeć do ludzi. Próżniactwo i mądrość nie idą w parze.

Pierwszych ludzi, jak pisano w Biblii, wygnano z raju i zmuszeni byli jąć się pracy. A więc praca była karą… I oto na planecie Widzących Istotę Rzeczy przyroda przeprowadziła nieświadomie wielki eksperyment. Ludzie pozostali w raju. Prawie zapomnieli o pracy. To w końcu przywiodło ich na skraj przepaści. Inaczej nie mogło być. Praca nie tylko nadała cechy ludzkie naszym przodkom, lecz w dalszym ciągu formowała człowieka”.


Tego dnia Tessiem, spotkawszy Łańskiego w sali telewizyjnej, powiedział:

— Musimy zaczekać. Nadaje się pilny komunikat dla dwóch statków powracających na Ziemię. Jeżeli nie ma pan nic przeciwko temu, to spoczniemy.

Gdy usadowili się nie opodal ekranu, inżynier zapytał Łańskiego, co zamierza uczynić z rzeźbą astronauty.

— Nie wiem — odpowiedział Łański. — Nie chciałbym jej stąd zabierać. Jeżeli uważa pan, że nie jest tak znowu bardzo zła, chętnie ją pozostawię.

Tessiem nic nie odpowiedział, objął tylko rzeźbę ramieniem. Łański uśmiechnął się.

— Pozostawiając tu tę rzeźbę, osłaniam ją przed oczami krytyków.

— Wprost przeciwnie — roześmiał się Tessiem. — Teraz ujrzą ją załogi wszystkich statków.

— Myślałem o Widzących Istotę Rzeczy — powiedział Łański, zmieniając temat. — Jaki, pana zdaniem, jest tam ustrój społeczny?

— Żaden — odpowiedział natychmiast inżynier. Łański spojrzał na niego ze zdziwieniem.

— Doprawdy, mówię poważnie, żaden — powtórzył Tessiem. — Niegdyś droga rozwoju widzących przebiegała podobnie jak u ludzi. Praca uczyniła z nich istoty myślące. Powstał ustrój społeczeństwa pierwotnego. Niestety na tym właśnie etapie praca została wyeliminowana z życia społeczności. Dalszy rozwój został zahamowany. Widzący nie wiedzieli, co to ustrój niewolniczy, nie znali też ustroju feudalnego… Nawet ustrój pierwotny zaczął się rozpadać. Zanikło to, co łączy — wspólna praca.

— Jednakże nie możemy powiedzieć, że praca została zupełnie wyeliminowana — zaoponował Łański. — Widzący musieli budować sobie jakieś domostwa, bronić się przed ocalałymi drapieżnikami…

— To nie wystarcza — wzruszył ramionami inżynier. — To zaledwie namiastka pracy. Czyż zwierzęta nie budują sobie mieszkań i nie walczą z drapieżnikami? Nie, dla rozwoju społeczności ludzkiej jest niezbędna właśnie praca ludzka, właśnie wytwarzanie. Widzący podobni są do dzieci, wprawdzie utalentowanych dzieci (wyjątkowo utalentowanych — wtrącił Łański), które nie nauczyły się pracować i nie weszły w wiek dojrzały… Ale już czas.

Tessiem włączył prądnicę.

Telewizyjną salę przeniknął drobny trzask wyładowań. Łańskiemu się wydało, że słyszy głos wszechświata: szum dalekich gwiazd, trzask fal elektromagnetycznych, mknących wśród pustki w ciągu miliardów lat.


— Trzeba temu jakoś zaradzić — powiedział Szewcow. — „Ocean” wszedł w strefę pól elektromagnetycznych, zaczęły się komplikacje… Zróbmy tak. Będę opowiadał o najistotniejszych rzeczach. Jeżeli będzie pan miał wątpliwości natury technicznej, proszą zwrócić się do Tessiema. Zna się na tym.

Właściwie mówiąc, należałoby zacząć tę historią od końca. Potem zaś — jeżeli starczy czasu — opowiedzieć szczegółowo, z detalami. Ale spróbujmy zachować kolejność. Zresztą dzisiaj ja sam już nie pamiętam, w jakiej kolejności odkrywałem ten obcy świat. Widzący ze zdumiewającą szybkością opanowywał nasz język, co umożliwiało mi zwracać się do niego w kwestiach coraz bardziej ogólnych… Była to łańcuchowa reakcja odkryć.

Ale trzeba będzie dokładniej opowiedzieć przede wszystkim o oczach widzącego. Jak już, zdaje się, mówiłem, barwa jego oczu była zmienna, przybierały raz kolor różowy, to znów czerwony. Co więcej, na tym tle zapalały się niekiedy i nagle gasły jasne iskierki. W krótkim czasie zauważyłem interesującą prawidłowość — im bardziej widzący wytężał swą myśl — tym więcej pojawiało się iskierek. Gdy na przykład czekał na mnie przy statku, iskierek nie widziało się prawie wcale. Natomiast, gdy rozmawialiśmy, ilość ich powiększała się znacznie i były bardziej dostrzegalne. Nie wiem nawet, z czym mógłbym je porównać. Coś takiego można oglądać w spintaryskopie, kiedy cząsteczki radioaktywne bombardują jego ekran. Zresztą nie miał pan chyba nigdy do czynienia ze spintaryskopem. Najważniejsze, że iskierki w oczach Widzącego Istotę Rzeczy były związane z procesem myślenia. Już sama świadomość faktu, że — w sposób najbardziej bezpośredni — widzę pracę myśli, podniecała mnie… I jeszcze jedna okoliczność. Podczas wytężonego myślenia iskierki w oczach widzącego jak gdyby falowały, ich blask zmieniał się zależnie od jakiegoś wewnętrznego rytmu. A nawet — kilku rytmów. W najbliższym czasie miałem możność przekonać się o tym.

Mówiłem już, że widzący posiadali szeroką znajomość medycyny. Oczywiście dość osobliwa była to wiedza. Ich medycyna przypominała naszą — w pewnej mierze — wschodnią medycynę ludową — chińską, indyjską.

Promień, przekazując swoje myśli, patrzał mi w oczy. I prawdopodobnie z oczu moich wyczytał, że nie jestem zupełnie zdrów.

Powiedział do mnie:

— Trzeba poprawić…

Nie znał jeszcze słowa „leczyć”. Zrozumiałem go i spytałem:

— Jak?

Widzący Istotę Rzeczy zbliżył się do mnie. Zobaczyłem, jak w jego oczach zamigotały iskierki. Muszę przyznać, że nie bardzo mi się chciało zostać „poprawionym” przez istotę, mającą dość mgliste pojęcie o anatomii i fizjologii człowieka i jego chorobach. Próbowałem więc usunąć się na bok. Niestety, nie byłem w stanie. Rytm iskierek — zwykle nierówny, chwiejny — nagle stał się wyraźny i szybki. Doznałem wrażenia, jak gdyby w oczach widzącego powstały i zawirowały ogniste wichry. Poczułem działanie hipnozy: coś mię obezwładniało, przytępiało świadomość…

Nie wiem, jak długo trwał ten dziwny stan odrętwienia. Iskierki zaczęły blednąc i zmienił się ich rytm. Promień siedział na krześle i jak zawsze uśmiechał się zagadkowo. Poczułem nagle, że choroba opuściła mnie. Moja myśl odzyskała jasność, każda zaś komórka wprost dygotała od nadmiaru sił…

Chciałem się dowiedzieć, w jaki sposób tak szybko powróciłem do zdrowia, i zacząłem wymieniać po kolei rozmaite sposoby leczenia chorób, wyjaśniając pokrótce ich treść. Promień odpowiadał wciąż:

— Nie… Nie…

I dopiero, gdy wyczerpałem prawie wszystkie swoje medyczne wiadomości, powiedział:

— Tak… to… czen — cziu… nakłuwanie igłami…

Oczywiście, widzący nie rozumieli, że nakłuwanie igłami wzmacnia bioprądy. Nie wiedzieli również, co to są bioprądy. Podobnie jak lekarze chińscy, którzy przed czterema tysiącami lat zauważyli, że chorzy przychodzili niekiedy do zdrowia po przypadkowych ukłuciach, widzący również kroczyli drogą bezpośrednich doświadczeń. Trzeba przyznać, że udało im się niegdyś osiągnąć niezłe rezultaty.

Trudno to wprost wyrazić, jak się potem dobrze czułem. Dotąd — przez szereg miesięcy — między mną a światem zewnętrznym stała jak gdyby mętna szyba. Obecnie wydawało mi się, że znikła. Moja myśl pracowała sprawnie, jak należy.

…”Szperacz” przebył jeszcze na planecie około dwustu godzin. Przez cały ten czas właz statku stał otworem. Widzący wchodzili swobodnie. Niekiedy ogarniał mnie strach. Z kajuty nawigacyjnej obserwowałem snujące się po ogólnej kabinie milczące postacie widm. W ich czerwonych oczach migotały białe iskierki. Trzeba powiedzieć, że zazwyczaj w oczach widzących iskierki te ukazywały się bardzo rzadko. Prawdopodobnie wytężona praca mózgu od dawna już przestała ich cechować. Oczy te patrzyły jakoś bezmyślnie, obojętnie. Tu na statku jednak widzący myśleli ze szczególnym napięciem. O czym? Nie wiem. Nie próbowali się ze mną porozumieć. Przychodzili i wychodzili. Jeden tylko Promień zachowywał się inaczej. On w ogóle w jakiś sposób wyróżniał się wśród widzących. Zwracano się do niego nie tyle zresztą z uszanowaniem, co z dużą powściągliwością. Gdy Promieniowi zwróciłem na to uwagę, odpowiedział: „Długo żyję…”

Indagowałem go w dalszym ciągu i dowiedziałem się, że widzący mogą żyć do czterystu lat. Trwałość ich osiedli (miast tam nie ma) obliczona jest na jedno pokolenie. Następne pokolenie, gdy osiągnie wiek dojrzały, porzuca osiedle i buduje sobie nowe, własne. Osiedle, w sąsiedztwie którego wylądował „Szperacz”, było zupełnie młode — mieszkali tam widzący w wieku mniej więcej osiemdziesięciu lat. Promień przywędrował z osiedla sędziwych starców. Jeżeli go dobrze zrozumiałem, liczył sobie około trzystu trzydziestu lat. Warto dodać, że wraz z różnicą wieku uwydatniała się różnica stosunku do zbliżającej się katastrofy. Promień nie przywiązywał do niej szczególnego znaczenia, podczas gdy młodzi widzący nie chcieli się pogodzić z zagładą.

Próbowałem dowiedzieć się czegoś więcej na temat katastrofy, lecz usiłowania moje spełzły na niczym. Natychmiast pogrążał się w głęboką zadumę i nie odpowiadał…

Zastanawiałem się, czy nie opuścić statku na pewien czas. Ale co bym przez to zyskał? Zasadniczo niczego nowego (jeżeli nie liczyć przyczyn zbliżającej się katastrofy) nie mogłem się już dowiedzieć. Warunki życia na planecie były mi już znane. Zobaczyłem Widzących Istotę Rzeczy i zapoznałem się — przynajmniej w ogólnych zarysach — z ich historią. Przechowywałem materiały zarejestrowane za pomocą przyrządów „Odkrywcy” i moim głównym zadaniem było dostarczyć je na Ziemię. Przyleciałaby wówczas tutaj dobrze wyposażona ekspedycja, nie z jednym człowiekiem, lecz złożona z licznej, specjalnie przygotowanej ekipy ludzi.

I jeszcze jedna okoliczność skłaniała mnie do pozostania przy statku. Ile mógłbym przejść? Może trzydzieści, pięćdziesiąt kilometrów, może sto? Przecież Promień opisał mi Planetę. W różowej poświacie wypływającej z oczu Widzącego Istotę Rzeczy powstał obraz fal morskich obmywających szmaragdowe skały, nie kończących się lasów o drzewach wykręconych w spirale, gór, pokrytych na wpół przezroczystą roślinnością, przypominającą z oddali nasze kaktusy… Oglądałem ruiny starożytnych budowli z ich zadziwiającą, spiralną kolumnadą…

Szkoda wielka, że tego, co pokazywał Promień, nie mogłem utrwalić na kliszy. Mało tego, nie mogłem nawet sfotografować widzących. Lot „Szperacza” miał charakter doświadczalny, wylądowanie zaś na niezbadanej planecie nastąpiło przypadkowo. Nie miałem aparatu fotograficznego; znajdujący się na statku astrograf mógł jedynie służyć do fotografowania gwiazd.

Początkowo nosiłem się jeszcze z zamiarem zabrania z sobą na Ziemię jakichkolwiek przedmiotów związanych z kulturą widzących. Oczywiście nie liczyłem już na to, że znajdę tutaj atomorollery lub — śmigłowce. Szukałem książek. Bez ich pomocy przekazywanie wiedzy jest niemożliwe. Ale książek nie znalazłem.

Okazuje się, że widzący książek nie mieli. W każdym razie nie znali ich od bardzo dawna. Pamięć zastępowała im tysiące, jeżeli nie dziesiątki i setki tysięcy tomów. Wszystko, co widzący zobaczyli lub usłyszeli raz jeden, pozostawało w ich pamięci na całe życie. Pamięć ich, w sensie trwałości i pojemności, przewyższała wielokrotnie pamięć ludzką.

Zastanawiając się nad tym, coraz bardziej utwierdzałem się w przekonaniu, że kiedyś warunki egzystencji na Planecie były o wiele bardziej skomplikowane niż na Ziemi. I to świadczyło o wysokim stopniu rozwoju przodków Widzących Istotę Rzeczy. Człowiek zaczął rozszerzać swe panowanie na Ziemi, kiedy jego mózg i ręce nie bardzo się jeszcze różniły od mózgu i rąk małp człekokształtnych. Inaczej to wyglądało na Planecie. Gwałtowne zmiany klimatu komplikowały walkę o byt. Kolejna zmiana klimatu mogła przynieść przewagę zwierzętom. Przodkowie widzących zostali gospodarzami Planety w wyniku długotrwałych walk, które wydoskonaliły ich rozum. Z tego, co usłyszałem od widzącego, wynikało, że zwierzęta były tutaj inteligentniejsze aniżeli na Ziemi, a więc również bardziej musiały być rozwinięte pierwsze rozumne istoty.

Gdy powiedziałem o tym Promieniowi, uśmiechnął się i odpowiedział:

— To dawno… Obecnie robimy sami…

Długo mi wyjaśniał, jak właściwie oni „robią”. Z tego, co zrozumiałem (a zrozumiałem niewiele), wynikało, że istniał specjalny system rozwoju i wzmacniania pamięci łącznie z sugestią i nakłuwaniem igłami, dzięki którym stymulowano pracę ośrodków mózgowych. Ale najważniejsze, że wszystko to toczyło się siłą bezwładu i nie miał tu wpływu czynnik konieczności.

Tak czy inaczej pamięć widzących nie mogła nie wywoływać podziwu. Pewnego razu Promień odtworzył z precyzyjną dokładnością fragment stereofilmu, który pokazałem mu w dniu naszego spotkania. W różowej poświacie sączącej się z oczu widzącego, ujrzałem znane kadry… Potem Promień zapytał:

— Ludzie… są różni? Czarni, biali…

Długo musiałem mu tłumaczyć, że istnieje kilka ras ludzkich. Nie jestem pewny, czy zdołałem mu wyjaśnić przyczynę powstania rozmaitych ras i dlaczego stopniowo przekształcają się one obecnie w jedną ogólnoludzką rasę.

Trzeba powiedzieć, że pewnych rzeczy — zupełnie nawet prostych — w żaden sposób nie potrafiłem Promieniowi wyjaśnić. Nie chciałbym użyć słowa „głupota”, to oczywiście nie byłoby słuszne, ale jakiś osobliwy brak zdolności pojmowania dawał się u widzących zauważyć. Musiałem na przykład włożyć wiele wysiłku, by wytłumaczyć Promieniowi, do czego służy zegarek, najzwyklejszy w świecie zegarek. Upierał się, że to żywa istota. Gdy podarowałem mu swój zegarek, ucieszył się jak dziecko. Zauważyłem, że go głaska. Zdaje się, że przedmiot ten pozostał dla niego nadal żywą istotą…

Ta niepojętność w jakiś dziwny sposób łączyła się z ogromną zdolnością myślenia logicznego. Widzący byli mądrzy, jeżeli można tak powiedzieć, w granicach określonego, dosyć wąskiego kręgu zagadnień. Nie znali maszyn i w żaden sposób nie mogłem wyjaśnić Promieniowi budowy najprostszych nawet przyrządów. Lecz kiedy pokazałem mu szachy, natychmiast wszystko zrozumiał i bez wysiłku mnie ograł, chociaż korzystałem z pomocy mózgu elektronowego…

Próbowałem zapoznać go z matematyką i byłem zdumiony, z jaką łatwością Promień przyswajał ją sobie. W krótkim czasie operował całkami. Sam wyprowadzał nowe formuły, układał nowe wzory matematyczne. Wydaje mi się jednak, że matematyka była dla niego po prostu pewną odmianą gry logicznej, tyle że bardziej złożonej aniżeli gra w szachy.

Otóż tory naszego myślenia przebiegały po różnych płaszczyznach. Kto wie, czy Promień nie sądził, że niekiedy bywam zadziwiająco tępy…


— Pewnego dnia — kontynuował Szewcow — wydarzyło się coś, co do dziś pozostało dla mnie zagadką. Oto nieoczekiwanie spoza spiralnych drzew wypłynęła biała, błyszcząca kula o średnicy jakieś półtora metra. Leciała na wysokości pięciu, siedmiu metrów, posuwała się wolno, z lekka kołysząc się. W pierwszej chwili miałem wrażenie, że to jeden z gumowych lub plastykowych balonów, jakich używamy do badania atmosfery. Jednakże kula sunęła pod wiatr! Połyskując oślepiająco w promieniach Syriusza Wielkiego, zbliżała się do „Szperacza”.

Szybko wdrapałem się po trapie i włożyłem ochronny skafander. Nie miałem pojęcia, co to jest. Nie wiedziałem, czy grozi jakieś niebezpieczeństwo, ale coś w jej zachowaniu kazało mi się mieć na baczności.

Gdy znowu zszedłem po trapie na dół, tym razem już w skafandrze ochronnym, kula krążyła wokół statku. Było to zdumiewające widowisko. Kula niby żyjąca istota przesuwała się z miejsca na miejsce jak gdyby wypatrując czegoś tuż przy kadłubie „Szperacza”. Czasem zatrzymywała się, by przyjrzeć się czemuś dokładniej, potem znów ruszała dalej.

Lecz nie było to żywe stworzenie. Kula miała idealnie gładką powierzchnię, bez jakichkolwiek wypukłości czy otworów. Nie mogłem dojrzeć najmniejszych nawet niedokładności na jej niemal lustrzanej powierzchni. Roślina? Ale w zachowaniu się kuli można było dopatrzeć się, jeżeli można tak rzec, pewnego przemyślanego postępowania. Kula oglądała statek i czyniła to rozumnie. Ja sam, gdybym po raz pierwszy oglądał statek, zwróciłbym również uwagę przede wszystkim na te miejsca, przy których kula dłużej właśnie zatrzymywała się.

Teraz jestem w stanie opowiadać o tym spokojnie — uśmiechnął się Szewcow — ale wówczas z trudem tylko mogłem powstrzymać gorączkowe podniecenie. Rozumiałem, że kula zabierze się do mnie, gdy tylko skończy oględziny statku. Usiłowałem więc jak najszybciej dociec, co to może być, czym jest ta zagadkowa kula. Nie jest to roślina ani zwierzę… A więc chyba jakieś urządzenie cybernetyczne. Ale w takim razie czyje i jakie? Nie potrafiłem odpowiedzieć sobie. Jasne, że kuli nie stworzyli widzący. Pomyślałem nawet, że na Planecie żyją widocznie oprócz widzących jakieś inne jeszcze rozumne istoty. Przypuśćmy nawet, że nie tutaj, lecz gdzieś na innym kontynencie…

Zgodnie z moimi przewidywaniami, kula zaczęła wreszcie zbliżać się do mnie. Włączyłem indykatory, lecz ani jedna kontrolna lampa nie zapaliła się. Oznaczało to, że dookoła kuli nie ma ani promieniowania radioaktywnego, ani pola elektrycznego czy magnetycznego. Stałem bez ruchu, starając się zrozumieć, w jaki sposób kula utrzymuje się w powietrzu. Wyczuwałem, że jest masywna; podmuchy wiatru wprawiały ją tylko w ledwo widoczne kołysanie. Na jej lustrzanej powierzchni nie można było dostrzec żadnych przyrządów, które by ją poruszały. Mimo to kula utrzymywała się w powietrzu i jak mogłem sądzić, utrzymywała się dość pewnie.

Kula krążyła dookoła mnie jakieś dziesięć minut. Latała teraz na wysokości człowieka i niekiedy tak blisko mnie, że gdybym chciał, bez trudu mógłbym ją dosięgnąć ręką. Przyznam się jednak, że nie miałem na to najmniejszej chęci. Wprost przeciwnie, starałem się zachowywać jak najspokojniej. Liczyłem, że wreszcie coś się stanie i wszystko się wyjaśni. Zawiodłem się. Gdy kula miała już dosyć tego krążenia, uniosła się nieco do góry i zawisła kołysząc się prawie niewidocznie.

Podniosłem bryłkę zeschłej gleby i rzuciłem w kulę. Spodziewałem się wszystkiego, nawet wyładowania elektrycznego. Tymczasem nastąpiło coś nieoczekiwanego. Bryłka nie doleciała do kuli. Odniosłem wrażenie, że pocisk wpadł w jakąś gęstą substancję otaczającą kulę. Bryłka zawisła w powietrzu i po chwili spadła na dół…

Rzuciłem kamień. Zjawisko powtórzyło się. Kamień nie doleciał do kuli. Jakaś siła odrzuciła go w dół.

Znalazłem jeszcze jeden, cięższy już kamień. Nie zdążyłem jednak nim cisnąć, poczułem nagle, że sam gdzieś lecę. Kula odrzuciła mnie na jakieś pięć metrów. Tylko dzięki skafandrowi obeszło się bez potłuczeń. Kula spokojnie wisiała w tym samym miejscu…

Skierowałem się ku drabince. Przeszedłem pod samą kulą, lecz nic nie nastąpiło, kula nawet nie poruszyła się. Była wobec mnie usposobiona jak najbardziej pokojowo: broniła się i to wszystko. Wystarczyło jednak, że wspiąłem się po trapie i otworzyłem luk, gdy kula natychmiast ruszyła. Zapewne pałała chęcią przedostania się do wnętrza statku. Udało mi się jednak w porę zamknąć za sobą pokrywę włazu.

Byłem ciekaw, co ten stwór teraz przedsięweźmie. Nasze ziemskie urządzenia cybernetyczne w takiej sytuacji zatrzymałyby się raczej przy trapie, czekając, aż luk otworzy się ponownie.

Nie zdejmując skafandra wszedłem do kabiny nawigacyjnej i włączyłem ekran aparatu obserwacji zewnętrznej. Na ekranie zobaczyłem kulę dosłownie przylepioną do burty statku i gwałtownie zmniejszającą swoją objętość. Uruchomiłem niezwłocznie łączność telewizyjną z przedziałem, naprzeciw którego znajdowała się kula. I wtedy zobaczyłem coś niewiarygodnego. Kula przenikała przez powłokę statku! W miarę jak kula zmniejszała się po stronie zewnętrznej, wewnątrz, z drugiej strony masywnej, tytanowej ściany statku wyrastała inna kula…

Dziwne, ale właśnie w chwili gdy przyglądałem się, jak kula przenika poprzez powłokę statku, nagle uspokoiłem się i zrozumiałem, że kula nie uczyni mi nic złego. Z trudem przyszłoby mi teraz powiedzieć, dlaczego doszedłem do takiego wniosku. Myśli przemknęły niby wicher, niby błyskawica. Lecz ich sens był mniej więcej taki właśnie.

To, co na pierwszy rzut oka wydawało się niewiarygodne, świadczyło jedynie o wysokim stopniu rozwoju istot, które stworzyły tę kulę. Gdyby największym uczonym XVII lub XVIII wieku powiedziano, że będzie można widzieć przez grubą metalową płytę, przyjęliby to jako żart. A przecież, gdy odkryto promienie rentgena i gamma, przekonaliśmy się, że promienie te przenikają przez metal. Istoty, które stworzyły kulę, potrafiły uczynić metal podatnym na przenikanie przezeń tworzywa, z którego była wykonana kula. To jednak przekreślało moje przypuszczenia, że na innym kontynencie Planety mogła istnieć cywilizacja różniąca się od cywilizacji Widzących Istotę Rzeczy. Aby stworzyć tego rodzaju kulę, niezbędny był szczególnie wysoki rozwój nauki i techniki. Sąsiedztwo z tak rozwiniętymi istotami musiałoby wywrzeć wpływ na widzących. Bardziej prawdopodobne było to, że kula — coś w rodzaju automatycznej stacji badawczej — pochodzi z innej planety. W każdym razie jej zachowanie się w znacznym stopniu przypominało zachowanie się naszych stacji cybernetycznych zainstalowanych na automatycznych statkach, wysyłanych ku dalekim planetom. Kula obserwowała, broniła się, lecz nie napadała. Tak właśnie zachowywały się nasze roboty.

Wszystkie te myśli przemknęły mi przez głowę w ciągu kilku sekund. Próbowałem nawet dociec, w jaki właściwie sposób kula przenikała przez metal. Nie wiedziałem jeszcze wówczas, że na Ziemi są już prowadzone doświadczenia nad przetwarzaniem przedmiotów materialnych w kierowane promienie i ponowną ich zamianę w dotychczasową postać.

Obserwowałem za pomocą ekranu, jak kuła rozdzieliła się na dwie prawie równe części. Jedna jej część (w postaci półkuli) przywarła do zewnętrznej strony burty. Druga, w kształcie kuli, znalazłszy się wewnątrz statku z wolna przesuwała się z przedziału do przedziału.

Podszedłem do pulpitu sterowniczego i otworzyłem wszystkie wewnętrzne przejścia. Nie było sensu wstrzymywać poruszania się kuli. Byłem najmocniej przekonany, że od tej strony nie grozi mi żadne niebezpieczeństwo.

Trwało to ponad dwie godziny. Kula zajrzała do wszystkich przedziałów, pokręciła się przy aparacie elektronowym i wreszcie przedostała się do kabiny nawigacyjnej. Tutaj zatrzymała się przy każdym urządzeniu, przez pięć minut wisiała nad pulpitem sterowniczym. Potem najkrótszą drogą (nie tą, którą przybyła do kabiny nawigacyjnej) ruszyła z powrotem do przedziału, z którego rozpoczęła obserwacje. Tutaj wszystko powtórzyło się w odwrotnej kolejności. Kula przylgnęła do powłoki statku i zaczęła stopniowo zmniejszać swe rozmiary. Odpowiednio rosła kula na zewnątrz statku. Po trzech minutach (patrzyłem na zegar) obie części złączyły się i połyskując w promieniach Wielkiego Syriusza, kula zaczęła z wolna unosić się nad statkiem.

Włączyłem efektory magnetyczne. Widoczna na ekranie kula drgnęła i zatrzymała się. Zwiększyłem natężenie pola magnetycznego i kula, jak gdyby niechętnie, zaczęła się zbliżać do statku. Po chwili wyłączyłem efektory, nie chciałem bowiem uszkodzić kuli. Obecnie nie miałem prawie wątpliwości, że jest to automatyczna stacja badawcza.

Kula uniosła się jakieś trzydzieści metrów nad statkiem i zamarła w bezruchu. Wszystko to dokładnie opisałem w dzienniku okrętowym. Potem krótko uzasadniłem swoje przypuszczenia. Wreszcie opuściłem statek, tym razem już bez skafandra.

Kula natychmiast ożyła. Zbliżyła się do mnie i jęła zataczać kręgi. Udałem, że nic sobie z tego nie robię. Właziłem po trapie tam i z powrotem, chodziłem koło statku. Kula posuwała się za mną ślad w ślad, lecz ani razu nie pozwoliła sobie na bezpośrednie zbliżenie. Później znowu zajęła swe miejsce nad polaną.

Z niecierpliwością czekałem na Promienia. Widzący mogli wiele wiedzieć o kuli.

Promień przyszedł, przynosząc chyba ze trzydzieści sztuk różnego rodzaju owoców. Uczynił to na moją prośbę. Chciałem dowiedzieć się, czym się żywią widzący.

Trzeba stwierdzić, że kula absolutnie nie reagowała na przybycie Promienia. Z kolei wydawało się, że Promień również nie dostrzegł kuli. Natychmiast spytałem go o nią. Promień nie spojrzał nawet do góry, uśmiechnął się i odpowiedział jednym słowem:

— Dawno…

Pokazałem wówczas na niebo i spytałem:

— Czy stamtąd?

— Tak — odpowiedział spokojnie.

— Pokaż — powiedziałem.

Uśmiechnął się. W jego oczach ukazała się znana mi różowa poświata. Różowa mgła zbliżyła się do mnie i zobaczyłem powalone drzewa i głęboki dymiący lej. Z dołu wypłynęły jedna za drugą trzy kule i balansując lekko, poszybowały nad zwęglonymi drzewami.

Różowa poświata zgasła. Promień, wciąż jeszcze uśmiechając się, powtórzył:

— Dawno…

Tak więc moje przypuszczenia potwierdzały się. Jednakże budowa kuli pozostała dla mnie zagadką. Od tej chwili kula ani razu nie opuściła się w dół. Nieruchomo wisiała nad polaną.

Stopniowo przyzwyczaiłem się do obecności kuli. Lecz przyglądając się jej nie mogłem nie myśleć o tym, że gdzieś istnieje jeszcze jedna cywilizacja. Nieogarniony wszechświat był pełen tajemnic. Ludzie mieli jeszcze przed sobą możliwość dokonania przedziwnych, fantastycznych odkryć…


— A czy nie mógł pan dostarczyć tej kuli tutaj, na Ziemię? — zapytał Łański.

— Transmisja zakończy się, zanim pytanie pana dotrze do Szewcowa — powiedział Tessiem. — „Ocean” jest już daleko… Ja panu odpowiem. Niebezpiecznie było zabierać kulę. Mogła stawiać opór. Najważniejsze, że nie wiadomo, jakby zniosła podróż. Mogłoby to mieć fatalne następstwa również dla statku. W każdym razie obecna, druga ekspedycja poważnie zajmie się tymi kulami. O tym zdążymy jeszcze porozmawiać. Tymczasem posłuchajmy…


— Pewnego razu o zmroku — opowiadał Szewcow — usłyszałem muzykę. Była krystaliczna i czysta, jak spadający ze skał strumień górski, jak „Pieśń Solvejgi” Griega. Śpiewali widzący. Wyszedłem ze statku i usiadłem na stopniu trapu. Kula, poszarzała w wieczornym zmierzchu, kołysała się lekko na świeżym wietrze. Ponad spiralnymi drzewami świecił Syriusz Mały. Drzewa wyprostowały się i w tej chwili wyglądały jak nasze wierzby. Zmierzch, drzewa, daleka pieśń. Nagle opanował mnie żal, że muszę opuścić Planetę. To cóż, że spotkanie z istotami rozumnymi wyobrażałem sobie jako bardziej uroczyste i ważkie. Cóż z tego, że nie znalazłem tutaj bajecznych kryształowych pałaców, a tutejsi mieszkańcy nie posługiwali się latającymi aparatami. Kto wie, może inne statki kosmiczne odkryły już planety z kryształowymi pałacami. A jednak świat ten stał się mi drogi… I nie tylko dlatego, że to ja go odkryłem, lecz także dlatego, że wiele się tu nauczyłem. Niegdyś człowiek tworzył bogów na podobieństwo swoje. Potem — znowu na obraz i podobieństwo swoje — zaczął zaludniać obce planety istotami rozumnymi. Obecnie pozbyłem się tej zarozumiałości. Spotkałem widzących — i zrozumiałem, że różnorodność form życia jest nieograniczona.

A widzący? Czyż mogli oni zrozumieć ludzi? Nasz świat kroczący ciągle naprzód i nie mający zamiaru się zatrzymać, był im obcy.

Muszą się przyznać, że wiele zataiłem przed widzącymi (ściślej, przynajmniej tak mi się zdawało, bo przecie Promień mógł czytać w moich myślach). Nie powiedziałem Promieniowi, że kiedy „Szperacz” wyruszył w swój międzyplanetarny rejs, na Ziemi około siódmej części jej mieszkańców wierzyło jeszcze w najrozmaitszych bogów (widzący żadnych bogów nie mieli), że zostały tam — jakkolwiek rzadsze już teraz — katedry, kościoły, meczety, sądy, więzienia…

Na ogół wolałem mówić mniej o ludziach, a więcej dowiedzieć się o widzących. Wzajemne zrozumienie się dwóch światów — to rzecz nader skomplikowana. Proszę spróbować, na przykład, przedstawić sobie nasze życie z ich punktu widzenia. Gdyby wiekowy dąb mógł myśleć i porównywać nasze życie do swego, doszedłby prawdopodobnie do takich samych wniosków co i widzący. Tak, życie drzewa jest spokojne, czyste, powiedziałbym nawet, szlachetne. Życie drzewa jest o wiele dłuższe niż życie człowieka — są drzewa, które żyją przez tysiąclecia. Drzewa nie wiedzą, co to zmartwienie. Ale czyż znalazłby się człowiek, który swój krótki żywot chciałby zamienić na tysiąclecia takiej egzystencji?

Zresztą nie jest słuszne porównanie widzących z drzewami. Podobni są raczej do wspaniałej maszyny, która od dawna pracuje na zwolnionych obrotach.

Ale dość tego. Przecież człowieka nie zawsze łatwo zrozumieć, a tym bardziej „obcych” — widzących? Toteż nic dziwnego, że niewiele zrozumiałem, podobnie jak nie rozumiem dotychczas. Na przykład nie potrafiłem „rozgryźć” ustroju społecznego widzących. Najprawdopodobniej widzącymi rządzili seniorzy. Zresztą, rządzili to źle użyte słowo. Do seniorów zwracano się jedynie w wypadkach, gdy należało coś postanowić — i to wszystko. Tyle zrozumiałem z wyjaśnień Promienia. Natomiast w żaden sposób nie udało mi się dowiedzieć, ilu widzących zamieszkuje Planetę. Nie miałem też okazji obejrzeć zwierząt. Jedyny tylko raz na dużej wysokości przeleciało stado prawie niewidocznych ptaków, podobnych, jak mi się zdawało, do naszych bocianów. Oczywiście, Planeta czekała jeszcze na swych badaczy…

Skądś, z daleka — raz cichsza, to znów głośniejsza — dolatywała krystaliczna pieśń. Przyszło mi na myśl, że na obcych światach wszystko może być odmienne, jedno jest jednak zrozumiałe dla wszystkich — to muzyka. W pewnej starej książce natknąłem się na taką myśl: istoty rozumne, które stworzyły doskonałe statki kosmiczne, nie mogą być istotami złymi. Sformułowałbym to inaczej: nie mogą być złymi istoty rozumne, które stworzyły tak piękną muzykę.

Siedząc na stopniach trapu, pomyślałem, że przyjdzie czas, gdy ludzie i widzący zrozumieją się nawzajem. I nie dlatego, że ludzie posiadają międzyplanetarne statki, widzący zaś umieją przekazywać myśli i natychmiast uzdrawiać chorych. Nie. Ludzie i widzący zrozumieją się nawzajem dlatego, że oba te światy kochają życie i to, w czym ono się przejawia, najpiękniejsze…

Tak, o tym rozmyślałem, słuchając pieśni widzących. Niepostrzeżenie nadeszła noc. Najprawdziwsza, usypana gwiazdami noc! Po raz pierwszy w ciągu tego całego okresu… Może dlatego właśnie śpiewali widzący?

Nad lasem wisiał malejący sierp księżyca, a na niebie świeciły gwiazdy. Dziwne niebo! Niebo z innymi gwiazdozbiorami. Niektóre z nich, jak na przykład gwiazdozbiór Plejady, można było jeszcze rozróżnić, inne natomiast zmieniły się nie do poznania. Nie mogłem znaleźć Wielkiej Niedźwiedzicy, Oriona, Perseusza… Jak każdy astronauta, nieraz oglądałem niebo, jednakże tylko teraz odczułem, jak bardzo różniło się ono od ziemskiego. Gwiazdozbiory, wieczne i niezmienne gwiazdozbiory wyglądały tu inaczej.

Cóż, ludzie długo patrzyli na niebo z dołu. Dlatego zdawało się ono niezmiernie dalekie. A dzisiaj wędrujemy przez to niebo. Czy można więc dziwić się, że nie widzę na nim konstelacji Wielkiego Psa? Przecież mój statek znajduje się w systemie Syriusza — Alfy Wielkiego Psa…

Nie mam pojęcia, jaka siła zmusiła mnie nagle, bym wstał i poszedł w kierunku, skąd dochodził śpiew. Szybko przemierzyłem polanę i zatrzymałem się tuż przy wysokim, strzelistym drzewie. Było bardzo cicho; jedynie wiatr szeleścił długimi liśćmi i poskrzypywały wyciągnięte, teraz niemal proste gałęzie. Pieśń przedtem jasna i czysta, brzmiała coraz głośniej — zrozumiałem więc, że obrałem prawidłowy kierunek.

Chmury przesłoniły księżyc, zrobiło się ciemno. Instynktownie przycisnąłem się do drzewa. I nagłe stwierdziłem, że kora pokrywająca pień świeci się. Promieniuje łagodnym czerwonawym światłem. Tak samo świeciły inne drzewa. Był to prawdopodobnie jeszcze jeden sposób obrony przed gwałtownymi zmianami natężenia promieniowania. Kora drzew pochłaniała nadmiar promieni i wydzielała je z nastaniem ciemności.

Wszedłem do tego fluoryzującego lasu. Drzewa świeciły zbyt słabo, by móc dobrze się orientować. Jednakże gleba również fluoryzowała (żółtozielone światło) i na niej pozostawały odbicia moich śladów. Prawdopodobnie był to mech — we dnie nie zwróciłem na niego uwagi (możliwe, że po prostu nie był widoczny). Teraz jednak dodawało mi to otuchy: łatwo już mogłem znaleźć drogę powrotną.

Tymczasem widzący śpiewali. Starałem się zachować jak najciszej. Ostatecznie znalazłem się tu jako nieproszony gość… Ostrożnie omijając drzewa zbliżyłem się do widzących. W którymś miejscu musiałem przedzierać się przez dość gęste zarośla — w ich szerokich liściach znaczyły się jaskrawe liliowe smugi. Po przejściu trzydziestu kroków zobaczyłem inne krzewy — wyższe, silnie pachnące miętą, o niebieskawych liściach. Znalazłem się na rozległej polanie — i zobaczyłem tego, który śpiewał. Tak, proszę mi wierzyć. Na polanie przebywał jeden — tylko jeden — widzący. Siedział na kamieniu w odległości piętnastu metrów ode mnie, zawinięty we fluoryzujący jasnoczerwonym światłem płaszcz. W pierwszej chwili nie uwierzyłem, że widzący był sam, i wpatrywałem się w ciemności szukając innych…

Wciąż ten sam błąd! Na tym obcym świecie należało raz na zawsze wyrzec się ziemskich pojęć i skali. Na Ziemi musiał być chór i orkiestra, wspaniały chór i taka orkiestra; tutaj, widocznie, potrafił to każdy.

O czym śpiewał widzący? Nie wiem. Pieśń jego stawała się coraz smutniejsza, więcej niż smutna — brzmiała w niej jakaś beznadziejna rozpacz. Rozpacz już spowszedniała.

Długo wsłuchiwałem się bojąc się ruszyć. Wiatr cicho szeleścił w świecących się liściach, obca zaś pieśń unosiła się ku obcemu niebu…

Widzący siedział bez ruchu. Wyglądał jak posąg. Spostrzegłem po chwili, że lekko kołysze się w takt pieśni. Najdziwniejsze było jednak to, że widzący również świecił! Podmuch wiatru rozwarł płaszcz i zauważyłem, że jego ciało też świeci migotliwym pomarańczowym światłem.

Gdzieś w oddali rozległ się krzyk, podobny do stłumionego jęku. Lecz widzący śpiewał dalej swoją smętną pieśń. Zrobiło mi się ciężko na duszy, poszedłem z powrotem, tam gdzie stał mój statek.


Wracając na statek wciąż słyszałem tę pieśń. Rozmyślałem, jak bardzo widzący są osamotnieni, i mimo woli skierowałem swe myśli ku nadciągającej katastrofie. Jakkolwiek to dziwne, ale właśnie wśród fluoryzujących drzew zrodziło się we mnie przypuszczenie, które bardzo szybko zamieniło się w niezachwiane przekonanie. Wchodząc po trapie wiedziałem już, jakie niebezpieczeństwo zagraża widzącym. Wiedziałem, dlaczego widzący domyślają się, że katastrofa jest nieunikniona. Właściwie nie tyle domyślają się, ile wyczuwają, podobnie jak nasze zwierzęta wyczuwają zbliżanie się trzęsienia ziemi czy powodzi. U zwierząt na Ziemi wykształcił się instynkt samozachowawczy. Tutaj zachodziły kataklizmy nieporównanie większe i związane ze zmianą orbity Planety. Istoty zamieszkujące Planetę posiadały ukształtowany w ciągu tysiącleci instynkt, który uprzedzał je o grożących klęskach…

Ustaliłem, że przyczyną wszystkiego była zmiana orbity. W dwoistnym systemie gwiezdnym orbita planety przebiegała po zagmatwanej krzywej przestrzennej. W systemie Syriusza sytuację komplikowało to, że poza gwiazdami były jeszcze dwie duże planety, wskutek czego trzecia planeta doświadczała na sobie jednoczesnego przyciągania aż czterech ciał niebieskich.

Proszę sobie wyobrazić lot owada dookoła lampy. Owad wierci się, kręci, fruwa, lecz wciąż znajduje się w pobliżu lampy. Przy zastosowaniu średniej można sobie wyobrazić tor jego lotu jako koło albo elipsę. Otóż podobnie rzecz się miała z Planetą. Poruszała się ona po zbyt zawiłej orbicie, nie oddalając się jednak od swoich dwóch słońc. Po ostatniej katastrofie upłynęły dziesiątki, a może setki tysięcy lat, aż w pewnym momencie przyciąganie wszystkich czterech ciał tak się ułożyło, że Planeta została przesunięta na inną orbitę. Niby owad fruwający dookoła lampy odleciała ona nagle wstecz, w ciemności, mrok i zimno. Zresztą analogii tej nie należy rozumieć dosłownie. Planeta bynajmniej nie „odleciała”. Po prostu orbita jej miała tym razem kształt bardziej wydłużony. Nasza Ziemia obiega swoją orbitę w ciągu roku, natomiast Planeta Widzących Istotę Rzeczy — w ciągu lat stu trzydziestu. Otóż ta właśnie zmiana orbity spowodowała, że w ciągu około czterdziestu lat z tych stu trzydziestu na Planecie miał panować klimat surowy, taki mniej więcej jak u nas na Antarktydzie… Określiłem to później, po trzech, czterech godzinach, gdy obserwacje zostały opracowane przez mózg elektronowy.

…Na niebie jasno świecił Syriusz Wielki. To, czego świadkiem byłem w nocy — las fluoryzujący, śpiew widzących — wydało mi się teraz jakimś fantastycznym snem. Postanowiłem wykorzystać mózg elektronowy. Wszystko zależało od tego, kiedy rozpocznie się ochładzanie. Wiedziałem, jak należysz tym walczyć. Rozumiałem jednak, że sam temu nie sprostam. Nie było nad czym się zastanawiać, trzeba było działać. Lecz cóż mógł zrobić jeden człowiek?

Czekałem na odpowiedź mózgu elektronowego. Jedna tylko liczba, lecz od niej zależało wiele. Jeżeli mózg oświadczy: „dwadzieścia lat”, wówczas zdążą przybyć tu ludzie. Ale jeżeli powie: „dwa lata”, wówczas… Właśnie, co wówczas? Czyż może jeden człowiek powstrzymać katastrofę kosmiczną? Drżałem jak w gorączce — z niecierpliwości i mówiąc szczerze, ze strachu. Nie chodziło mi o siebie. Nic mi nie groziło. Lecz na myśl o tym, że świat widzących ma ulec zagładzie, wpadłem w panikę.

Na szczęście panika ta nie trwała długo. Zrozumiałem bowiem, że zasugerowałem się niesłusznym ustawieniem zagadnienia. Oczywiście jeden człowiek w tych warunkach nic nie zdziała i sam nie potrafi powstrzymać zbliżającej się katastrofy, lecz ze mną była wiedza całej ludzkości. Nieważne, że pamięć moja zachowała jedynie niedużą część tej wiedzy. Jest utrwalona w książkach, na taśmach magnetofonowych, na błonach mikrofilmów. Potrafiłem wyciągać potrzebne wiadomości.

Mózg elektronowy wciąż jeszcze opracowywał obserwacje. Tymczasem, licząc na najgorsze, usiłowałem uświadomić sobie, jakie konkretne zadania będę musiał rozwiązywać.

Zresztą powinienem przede wszystkim wyjaśnić, w jaki sposób można w ogóle walczyć z ochłodzeniem.

Słyszeliście zapewne o tak zwanej reakcji krzemowej. Gdy w jednym punkcie powstaje łańcuchowa reakcja jądrowa, to rozprzestrzenia się ona wszędzie, gdzie występuje krzem. Wystarczy zapalić niewielki — jak groszek — kawałek gleby, by ogień powoli, lecz niepowstrzymanie rozprzestrzeniał się w głąb Ziemi i po jej powierzchni. Pożar krzemowy strawi skorupą ziemską, przejdzie przez pustynie, góry, po dnie morskim, nie zatrzyma go nic… Obejdzie cały świat i wróci do tego, kto go zapalił. Niegdyś posłużył on jako jeden z atutów do przeprowadzenia powszechnego rozbrojenia. Być może, nie wiecie o tym, że reakcja krzemowa była jednak praktycznie stosowana. I nie jeden raz. Odbywało się to w Kosmosie i dlatego poza specjalistami mało kto o tym wie. Po raz pierwszy profesor Jurygin wywołał reakcję krzemową na niewielkiej asteroidzie Junona. Asteroida miała około stu dziewięćdziesięciu kilometrów — spaliła się w ciągu jedenastu miesięcy. W kilka lat później Serro i Frantini powtórzyli doświadczenie na Hiperionie — jednym z satelitów Saturna. Doświadczenie niezupełnie się udało, ponieważ w obliczeniach dopuszczono się jakiegoś błędu. Wkrótce potem Syzrancew i Wadecki zaproponowali wykorzystać reakcję krzemową w celu zmiany klimatu na jedynej planecie w systemie gwiazdy Ypsylon Eridana. Klimat na tej planecie był surowy, podobny do tego, jaki panuje u nas w Islandii. Planeta miała swego satelitę; Syzrancew z Wadeckim obliczyli, że jeżeli zapalić znajdujący się na tym satelicie krzem, wystarczy go na tysiąc pięćset lat.

W ten sposób można podjąć walkę z zimnem i tutaj. Oczywiście — nie byłoby to takie proste: powstałyby pasy klimatyczne, pory roku z gorącym latem w okresie, kiedy świeciłyby oba Syriusze i płonący satelita…

Przy wywoływaniu reakcji krzemowej najbardziej skomplikowaną sprawą jest przeprowadzenie rozpoznania geologicznego. Krzem na satelitach jest z zasady rozłożony nierównomiernie, szczególnie na dużych głębokościach. Należy przeprowadzić niezmiernie kłopotliwe badania, ażeby ustalić ilość i miejsca zapłonów. Pomyłka może spowodować poważne konsekwencje: ogień może wygasnąć lub zbyt mocno się rozpalić. Te właśnie badania geologiczne stanowiły w moich warunkach przeszkody niemal nie do pokonania. Co może zrobić jeden człowiek bez odpowiednich przyrządów naukowych?

Zresztą, jak już nadmieniłem, to nie jest właściwe podejście do sprawy. W takich przypadkach trzeba brać pod uwagę nie to, czego nie ma, lecz to, co jest. A przecież coś niecoś można by znaleźć na miejscu! Rozmyślając nad tym zbliżyłem się do luku. Orzeźwiający wiatr pędził nad lasem puszyste obłoki. Biała kula, nadal wisiała nad polaną, kołysząc się z lekka od podmuchów wiatru. Niekiedy w prześwitach chmur na krótko ukazywał się Wielki Syriusz, a wówczas drzewa przybierały kolor czerwony, kurczyły się i zdawało się, że się chcą ukryć w ziemi. Potem, gdy chmury znów gęstniały, spiralne pnie wyrastały do góry, długie zaś liście przybierały odcień niebieskozielony.

Świat ten żył własnym życiem i nic go nie obchodziły ani moja osoba, ani moje rozmyślania. Wydało mi się nagle, że ta zadziwiająca Planeta z jej fantastyczną grą kolorów jest wieczna i niezachwiana. Zbliżający się kataklizm — to wymysł mózgu elektronowego, który w złośliwej uciesze obliczał czas, jaki pozostał temu światu. Drzewa — mieniące się barwami — cudowne drzewa będą stały tu zawsze. I nagle pożałowałem, że wracając nocą przez świecący las, zatopiony w myślach o katastrofie, nie wpadłem na to, by zerwać gałązkę…

Po dziesięciu minutach byłem już w kabinie nawigacyjnej. Mózg elektronowy zakończył właśnie obliczenia i swym skrzypiącym głosem powtarzał monotonnie:

— Dwadzieścia pięć lat… Dwadzieścia pięć lat…

A więc gwałtowne ochłodzenie nastąpi dopiero po dwudziestu pięciu latach! Gdybym powiedział, że spadł mi kamień z serca — nie byłoby to wystarczające. To spadła cała Planeta…

Tego dnia — po raz pierwszy od wielu miesięcy — spożywałem śniadanie przy dźwiękach muzyki. Myślałem o ludziach i gwiazdach. Wcześniej czy później czeka ludzi praca nad przebudową wszechświata. Już dawno stworzyliśmy atmosferę na Marsie, przygotowywaliśmy się do rozpalenia sztucznego słońca nad Neptunem. Były to zaledwie pierwsze kroki. Nadszedł czas nie tylko odkryć, lecz i przebudowywania. Już nie jako odkrywcy i nie turyści powinni wyruszać ludzie w Kosmos, lecz jako budowniczowie.

Odkryto już osiemdziesiąt dziewięć planet, ta była dziewięćdziesiąta. Każda z tych planet musi być przekształcona. Kiedyś zdołamy kierować reakcjami wewnątrz gwiazd, zmieniać orbity planet. Niemniej jednak już dziś możemy wiele dokazać. Tu, nad dziewięćdziesiątą planetą, zagorzeje maleńka gwiazda. Warto, nawet gdyby życie jej było krótkie, gdyby pożar krzemowy wygasł po kilku stuleciach. Przez ten czas ludzie wynajdą coś innego.

…Z krystalofonu płynęły dźwięki rapsodii Liszta, lecz zapomniałem o muzyce. Dziewięćdziesiąta planeta nie należała do ludzi. Tu problem był bardziej skomplikowany aniżeli badania geologiczne na satelicie. Na tej planecie mieszkali Widzący Istotę Rzeczy. Uratować ich przed ochłodzeniem — nie jest stosunkowo rzeczą trudną. Ale potem trzeba będzie ratować widzących od siebie samych. Zwrócić to, co niegdyś dało im prawo nazywać się dumnie Widzącymi Istotę Rzeczy. Ale jak oni potraktują naszą interwencję? Na to pytanie nie potrafiłby nawet odpowiedzieć mózg elektronowy.

Widzący nie znali nas. Mój naiwny pomysł ze stereofilmem był z góry skazany na niepowodzenie. Film ukazał w zasadzie historię ostatnich pięciu wieków. Dla ludzi był to olbrzymi kawał czasu. Cóż jednak znaczyło pięć wieków dla Widzących Istotę Rzeczy? Przeciętna wieku widzących przekraczała czterysta lat, wielu z nich żyło po pięćset — sześćset lat. Czyż w tym stanie rzeczy mógł Promień ustosunkować się do stereofilmu jako historii? Kto wie, może zarówno inkwizytorzy, którzy spalili Giordano Bruno, jak i my nie byliśmy dlań współcześni…

Nie, stereofilmy nie były w stanie wszystkiego wyjaśnić. Trudno też było zawczasu wyobrazić sobie, jakie wnioski wysnuje Promień z każdej mojej wypowiedzi.

Odrzucając jedną po drugiej najprzeróżniejsze wersje, zatrzymałem się w końcu na jednej, która w pierwszej chwili wydała mi się bardzo ryzykowna. Potem jednak pomyślałem, że jest ona zgodna z prawami natury, co więcej, była konieczna. Pomysł zawierał w sobie nadto techniczną perełkę, która mi zaimponowała. Było w nim coś wzniosłego. Do tej pory lawirowałem, nie mówiłem Promieniowi wszystkiego i wcale nie dlatego, że się wstydziłem ciemnych plam w historii ludzkości. Nie. Im dalej posunęliśmy się w ciągu krótkiego czasu, tym wspanialsza była nasza droga. Obawiałem się jednak — i nie bez powodu — że widzący i tak mnie nie zrozumie.

Mówiłem już, że widzący posiadali pamięć absolutną. Nie wątpiłem, że to, czego dowie się ode mnie, Promień w całości przekaże widzącym. Lecz mózg widzących posiadał jeszcze jedną właściwość: ich spostrzegawczość była o wiele szybsza aniżeli u ludzi. Na to właśnie liczyłem. Promień mógł wyciągać prawidłowe wnioski o ludziach pod warunkiem, jeżeli będzie wiedział o nich bardzo dużo. Postanowiłem zapoznać go z naszą literaturą.

Książki to dusza ludzkości, jej zwierciadło i sumienie. Ułatwiający czytanie specjalny aparat mózgu elektronowego mógł w bardzo szybkim tempie zapoznać Promienia z setkami zapisanych na mikrofilmie tomów. W ciągu kilku dni Promień wiedziałby o ludziach niemal wszystko…

Teoretycznie pomysłowi memu nie można było nic zarzucić. Promień na tyle już znał nasz język, że jeżeli nie piękno, to przynajmniej treść napisanego mógł pojąć. Wielka ilość ksiąg — przy odpowiednim doborze — prawie wykluczała możliwość wyciągania błędnych wniosków. Pomyślałem nawet, że Promień potrafi sam zmieniać sobie szybkość czytania: z łatwością nauczę go, jak należy regulować aparat.

Szczegóły techniczne… Przez jakiś czas znajdowałem się pod ich urokiem. Świetne, z technicznego punktu widzenia, rozwiązanie spowodowało, że zapomniałem o najistotniejszym. Kiedy jednak wziąłem do ręki kartotekę mikrofilmów, to najistotniejsze usunęło w cień wszystko pozostałe. „Tytus Andronicus” Szekspira — czternaście zabójstw, trzydzieści cztery trupy, trzy odrąbane ręce, jeden ucięty język… Zapewne w tym jednym utworze nagromadziło się więcej okropności i mąk aniżeli w całej nowej historii Widzących Istotę Rzeczy… Hm, treścią wielu książek były — tak długo towarzyszące historii ludzkości — wojny, ucisk, okrucieństwo, zacofanie… Czy oddać to pod sąd widzącego? Czy zrozumie, że dla nas wszystko to stanowi odległą przeszłość? Przecież dla niego dwieście — trzysta lat to stosunkowo krótki okres czasu. Podać mu to czy nie?

Być może, nie zdecydowałbym się odpowiedzieć na to pytanie, ale oto wśród innych dzieł literackich znalazłem w kartotece książkę „Jak hartowała się stal”. W tym utworze było więcej cierpienia niż w innych dziełach. Jednakże wbrew wszystkiemu tryumfowała dobroć, szlachetność, czystość. I pomyślałem nagle: „Niech diabli porwą widzących, jeżeli nie zrozumieją piękna i wielkości ludzi!” Jest nonsensem upiększać i przedstawiać historię w różowych kolorach. Niech Promień dowie się, jak było naprawdę. Przecież książki nie tylko opisują zło, one je również piętnują. Co prawda tylko półtora wieku dzieli nas od chwili, gdy zło jeszcze panowało na Ziemi, co prawda nie wszystko zło jeszcze zostało wytrzebione, jednakże od okresu Wielkiej Rewolucji przebyliśmy drogę, której nie sposób nie docenić.

Zacząłem segregować mikrofilmy. Nie chciałem wybierać książek, które przedstawiałyby ludzkość w lepszym świetle, niż było w rzeczywistości. Oto Faust, który wiele wycierpiał, „wiele błądził, czynił zło. Jednakże w końcu mógł powiedzieć:

Do takich czynów wola ma się zrywa!

Oto ostatni, wielki kres mądrości:

Jeno ten godzien życia i wolności,

Kto je codziennie zdobywa![4]*

Stary Faust pracował nad osuszaniem błot, budował tamy, na pewno nie czekałby ze złożonymi rękami na przyjście katastrofy, bez względu na jej rozmiary. I w każdym z nas jest zapewne coś z Fausta.

Widzący mógłby mi powiedzieć: „Wy, ludzie, chcecie uczynić nam dobro? Ale dlaczego mielibyśmy wam wierzyć? Kim jesteście? Zaledwie sto lat temu zniszczyliście dwa miasta przy użyciu wymyślonej przez was broni. Dopiero kilkadziesiąt lat temu najlepsze swoje siły zużyliście na doskonalenie tej broni. Prawda, nie wszyscy ludzie byli tacy. Ale my osądzamy całą ludzkość. Każdy z was jest odpowiedzialny za to, co się dzieje na planecie”. Wówczas mógłbym odpowiedzieć: „Doświadczaliśmy ciężkich prób. Właśnie dlatego nie cofniemy się. Reakcja krzemowa również stanowiła broń — obecnie daje ona światło, ciepło, życie. Dobre w człowieku narodziło się nie od wczoraj, ono powstało razem z nim. To dobre było spętane, związane. Teraz uwolniło się — na zawsze, bezpowrotnie. I chyba jest w tym jakaś prawidłowość, że właśnie my, którzy doznaliśmy tylu nieszczęść, otrzymaliśmy niełatwe prawo niesienia pomocy innym?”

Każdy z nas oczywiście jest w pewnym stopniu odpowiedzialny za to, co się dzieje na Planecie. Kiedyś, jeszcze nie tak dawno nasz świat ograniczał się do Ziemi. Mówiliśmy różnymi językami, różnie myśleliśmy i żyli. Dopiero dzisiaj czujemy się jak jedna wielka rodzina. Pojęliśmy, że dla innych rozumnych istot stanowimy coś jednolitego — ludzkość, ludzi. Przy spotkaniu z obcymi istotami rozumnymi każdy z nas odpowiada za całą ludzkość. Za jej przeszłość, teraźniejszość i przyszłość.

…Tego dnia Promień zjawił się późno. Z rana przyszli dwaj widzący i w milczeniu weszli na statek. Byli to jacyś bardzo ciekawi widzący — zajrzeli nawet do kabiny nawigacyjnej, gdzie przystanęli przez czas dłuższy przed teleekranem. Próbowałem wszcząć rozmowę. Nie odpowiedzieli i niepostrzeżenie znikli, jak gdyby rozpłynęli się w powietrzu.

Wiatr dął coraz silniej. Nad wierzchołkami drzew pędziły chmury. Rozległ się grzmot i na spieczoną glebę upadły pierwsze ciężkie krople deszczu. Promień przyszedł w błyszczącym od wody płaszczu. Nawiasem mówiąc przyjrzałem się już tym płaszczom. Były wykonane z szerokich liści jakiejś rośliny, szwy zaś były posklejane klejem roślinnym… Wbrew moim obawom, Promień od razu zrozumiał, co mu proponuję. Pokazałem mu, jak należy regulować aparat, i spytałem, jak długo będzie słuchał. Odpowiedział:

— Jeden dzień… lub więcej…

Doba na Planecie była mniej więcej równa trzem dobom ziemskim. Przewidywałem, że widzący są wytrwali, lecz muszę przyznać, tego się po nim nie spodziewałem.

Promień usiadł na krześle przed mózgiem elektronowym, do którego był dołączony aparat służący do czytania, ja nacisnąłem guzik i… I nic nie zaszło. Oczywiście z mego punktu widzenia. Częstotliwość drgań dźwiękowych przy dużej szybkości aparatu czytającego osiągnęła taką wysokość, że dźwięk przekształcił się w ultradźwięki. Nic już nie słyszałem, gdy tymczasem widzący zwiększył jeszcze bardziej szybkość czytania…

Udałem się do kabiny nawigacyjnej. Pozostało mi teraz tylko czekanie.

Na ekranie, za plecami Szewcowa, otworzyły się drzwi. Do kabiny radiowej weszła kobieta. Podała Szewcowowi arkusz papieru, uśmiechnęła się i Łański spotkał jej wzrok.

— Poznaje pan? — spytał rzeźbiarza Tessiem.

— To jest…

— Tak. W tej chwili, jak już mówiłem, Szewcow leci z liczną załogą. Rada do Spraw Badawczych długo debatowała nad problemem Widzących Istotę Rzeczy. Postanowiono im przyjść z pomocą. Mniejsza z tym, że na razie nieproszoną. Decyzja Rady zostanie jutro opublikowana.

— Ale ta kobieta… ona…

— Tak. Czekała. Również podróżowała. A kiedy Szewcow powrócił na Ziemię… Dziwi pana to, że jest, jak dawniej, młoda?

Kobieta na ekranie kiwnęła na powitanie ręką i wyszła z kabiny.

— Stacja przestała już transmitować — powiedział Tessiem. — Teraz pozostajemy wyłącznie przy odbiorze.

— Wyobrażałem ją sobie inaczej — rzekł zamyślony Łański. — Właściwie jest taka sama. Taka… i nie taka. Twarz madonny rafaelowskiej, lecz oczy… oczy jak u diabełka.

Inżynier roześmiał się.

— I uwierzył pan w to, co mówił Szewcow: „…w słońcu pławiące się jezioro?” Nikt tak kiepsko nie zna kobiety, jak mężczyzna w niej zakochany.

— Kontrast zdumiewający — wciąż zamyślony powiedział Łański. — Rzeźba w takim wypadku jest bezsilna. Odtwarzać oczu nie potrafimy.

— Potraficie odtworzyć duszę — zaoponował Tessiem.

— Proszę mi powiedzieć, dlaczego pan podkreślił, że Stacja zostaje tylko przy odbiorze?

Tessiem uśmiechnął się.

— Mam jeszcze gdzieś flaszkę rizlinga. Żałuję, że Szewcow nie będzie nas słyszał. Wzniesiemy toast za pomyślność kobiet.


— Sytuacja nie jest najlepsza — kontynuował Szewcow. — Przeszkody szybko narastają, tracimy wiele energii dla podtrzymania łączności. Cóż bym miał jeszcze do opowiedzenia?…

A więc czekałem w kabinie, widzący zaś siedział na dole przy mózgu elektronowym. Czas dłużył się okropnie — była to nie kończąca się potrójna doba. Kilkakrotnie schodziłem do kabiny ogólnej. Promień beznamiętnie wpatrywał się w maszynę. Jednakże w jego oczach kłębiły się snopy iskier. Ani razu dotychczas nie widziałem ich w tak znacznej ilości. Wyglądało to jak spienione, bulgocące morze, gdy pod białą pianą nie można dojrzeć błękitu fal. Oczy widzącego były pełne wirujących, drgających potoków iskier. Zrozumiałem, jak wielkie napięcie kryło się pod beznamiętnym półuśmiechem.

Burza dawno już ustała. Syriusz Wielki przesunął się do zenitu i zdawało się, utknął tam na stałe. Pracowałem w dziale motorowym, drzemałem, próbowałem czytać. Minęło ponad osiemdziesiąt godzin, gdy zauważyłem, że twarz widzącego straciła swój kamienny wyraz. Może się myliłem, nie wiem. Zdawało mi się jednak, że twarz widzącego wyrażała na przemian to smutek, to radość. Było to ledwie dostrzegalne, niby lekki cień — nic więcej.

Poszedłem na górę do kabiny nawigacyjnej i włączyłem aparat do wywoływania snu. Te trzy doby wiele mnie kosztowały. Ledwie trzymałem się na nogach. Po czterech godzinach aparat obudził mnie. W kabinie ogólnej nikogo nie było. Widzący poszedł. Mózg elektronowy nie działał.

I znowu leniwie popłynęły nie kończące się, męczące godziny wyczekiwania, pełne niepokoju i wątpliwości. Diabli wiedzą, jakie tylko okropności wypisywali powieściopisarze na temat przygód na niezbadanych planetach: burze piaskowe, eksplozje atomowe, meduzy elektryczne… A tutaj przyjaźnie świecił Syriusz Wielki, wiatr łagodnie kołysał fantastyczne drzewa, wszędzie panowała cisza, spokój. Lecz właśnie w tej ciszy oddałem pod sąd Widzących Istotę Rzeczy całą historię ludzkości i to niepokoiło mnie o wiele bardziej aniżeli jakakolwiek burza czy inwazja jaszczurów. Jakżebym chciał, aby na moim miejscu znalazł się jeden z tych, którzy z taką łatwością opisują spotkania z obcymi światami! Spotkali się, od razu zrozumieli się, pogawędzili i rozeszli się… Co za bzdura!

Czas płynął. Teraz oto jasno zrozumiałem mądrość starego przykazania, ostrzegającego przed ryzykownymi eksperymentami z mieszkańcami obcych planet. Widzący nie zjawiał się i zacząłem domyślać się, że jest to jego odpowiedź. Nadszedł wieczór. Syriusz Wielki ustąpił miejsca na niebie Syriuszowi Małemu. Potem i Mały schował się za horyzontem. Było to coś niby biała noc zwiastująca bliski wschód Syriusza Wielkiego.

Czekałem. Postanowiłem czekać jeszcze sześćdziesiąt godzin.

Minęło jeszcze siedemdziesiąt i powiedziałem sobie: „Jeszcze dziesięć”. Zupełnie mechanicznie — jak we śnie — przygotowywałem „Szperacza” do odlotu. Moje myśli natomiast… Tak, tego dnia, po goleniu, długo ścierałem pianę ze skroni. Piana nie schodziła. Była to siwizna.

Do upływu terminu — ostatecznego terminu — pozostawało kilka godzin. Siedziałem na stopniach trapu. Nad lasem podnosiła się rozpalona tarcza Syriusza Wielkiego. Płonął tak niesamowicie białoniebieskim ogniem, że pomyślałem: „Oto zaraz zgaśnie, przepali się…” Ale nie przepalał się. Piął się ku górze, cień zaś statku kurczył się coraz bardziej. W oślepiających promieniach Syriusza Wielkiego biała kula błyszczała jak małe słońce. Zwróciłem uwagę na ciekawe zjawisko: biała kula nie dawała cienia. Dotychczas nie wiem, jak to wytłumaczyć.

Robiło się gorąco. Podniosłem się i ostatni raz spojrzałem na drzewa. Potem odwróciłem się w stronę luku. I wtedy z tyłu rozległ się spokojny głos:

— Nie odchodź…

Przy trapie stał Promień.

Nie wiem, dlaczego nie zauważyłem go wcześniej. Może dlatego, że szedł on od strony Syriusza Wielkiego i bijące na wprost światło czyniło jego przezroczyste ciało niemal niewidocznym. Z trudem mogłem rozróżnić jedynie szwy jego narzutki. Szybko zszedłem na dół. Staliśmy w miejscu, gdzie się kończył krótki cień statku. Staliśmy obok siebie, twarz przy twarzy. Myślałem, że się zaraz rozstaniemy. „Szperacz” musi wrócić na Ziemię. Powinienem uprzedzić, opowiedzieć. Muszę wyjaśnić, jaka katastrofa zagraża Planecie.

Syriusz Wielki przesuwał się ku zenitowi. Nadchodził upał — duszący, palący. Czerwone oczy Widzącego Istotę Rzeczy patrzyły wprost na mnie. A potem…

Stali w miejscu, gdzie kończył się krótki cień statku. Czarna, nagrzana przez oba słońca gleba emanowała rozpalone strugi powietrza. W tych załamujących się strugach pomarańczowoczerwone drzewa drżały jak poruszane wiatrem płomienie. Jaskrawe światło przyprawiło Szewcowa o ból w skroniach.

— Porzucasz… — powiedział Promień.

Szewcow drgnął. Odpowiedział machinalnie:

— Tak.

Potem zapytał:

— Skąd wiesz?

Widzący kiwnął głową.

— Wiem wszystko… porzucasz… przyjdą inni…

W jego oczach poprzez migotliwą poświatę zabłysły świetliste iskierki. Szewcow pomyślał: „Z powrotem, jak najprędzej z powrotem!” — i nie mógł postąpić kroku naprzód. Myśl zgasła, umknęła. Iskierki przyciągały, wabiły jak głębia… Obrazy, powstałe w różowej mgle, były dziwnie znajome. Szewcow ujrzał system Syriusza — dwie gwiazdy i trzy planety — zobaczył satelitę obok jednej z planet. Potem satelita rozpalił się i Szewcow domyślił się, że widzi odbicie własnych myśli. Tak, to były jego myśli, przypuszczenia, wątpliwości, rachuby, formuły, schematy… Różowa aureola zaczęła się kurczyć jak cień statku przy wschodzie Syriusza Wielkiego. Widzący uśmiechał się zagadkowo. A może Szewcowowi tylko zdawało się, że się uśmiecha.

— Wiem… — powtórzył Promień.

Szewcow rozumiał teraz: oczywiście, wie. Widzący czytał myśli. Długo milczeli. Upalny, skwarny wiatr niósł zapach mięty.

— Ludzie… krótko żyją… — powiedział w zamyśleniu Widzący Istotę Rzeczy. — Zawsze w drodze…

— Krótko — zgodził się Szewcow. — Lecz my się nauczymy żyć długo. My dopiero zaczynamy swoją drogę.

— Idź… — powiedział Promień. — Będę patrzał…

Szewcow skinął głową.

— Żegnaj. Odejdź ku drzewom.

Było mu trochę przykro (nie chciał się do tego przyznać przed samym sobą), że Promień tak lekko się z nim rozstaje. Mignęła myśl: „Znowu stosuję nasze pojęcia… Przecie kilka dziesięcioleci dla widzących jest niczym, w każdym razie — bardzo mało”.

— Żegnaj — powiedział Szewcow.

Widzący odszedł na bok, znikł w promieniach Syriusza Wielkiego. Szewcow wspiął się po trapie, obejrzał się. Dookoła statku rozciągała się rozpalona gleba. Biała kula powoli szybowała w stronę lasu. Zdawało się, że i ona wiedziała: statek zaraz odleci…

— A potem — ciągnął Szewcow — wszedłem do kabiny nawigacyjnej i włączyłem silnik jonowy. Przyrządy ożyły, statek zadrżał pod wpływem przedstartowej wibracji — uświadomiłem sobie, że od tej chwili zaczyna się mój powrót do naszego świata. Tam, za burtą, był świat obcy. Tutaj natomiast był mój świat, nasz świat. Mądry, śmiały, potężny.

Uniosłem „Szperacza” nad polaną. Włączyłem wzmacniacze teleekranu. Obok drzewa — jego spiralnie skręcony pień był podobny do cielska olbrzymiego węża — stał Promień. Jak zawsze uśmiechał się tajemniczo. Nie mógł mnie słyszeć, powiedziałem jednak:

— Życie nasze jest krótkie. Spędzamy je zazwyczaj w drodze, ale nauczymy się żyć dłużej. Jednakże i wówczas będzie ono wydawać się nam krótkie, ponieważ będziemy zawsze dążyć naprzód drogą, której nie ma końca. Dlatego właśnie człowiek stał się Człowiekiem…

Łański podszedł do okna. Głos Szewcowa ledwo dochodził przez narastający szum wszechświata. Łański słyszał i nie słyszał tego głosu. Myślał o statku Szewcowa, lecącym gdzieś w odległości milionów kilometrów od Ziemi. Przed nim długa, pełna niebezpieczeństw droga. Przed nim to, co Tessiem nazwał „problemem Widzących Istotę Rzeczy”. Kiedy problem ten zostanie rozwiązany?… Czy ludzie staną się starszymi braćmi Widzących Istotę Rzeczy?… Właśnie starszymi, gdyż ich doświadczenie i wola, ich przeszłość i teraźniejszość dają im to odpowiedzialne prawo.

…W krągłym wycięciu okna świeciły niezliczone gwiazdy. Wydawało się, że ich promienie pukają do okna: „Widzisz, człowieku, ile nas jest. Nie starczy twego czasu, aby policzyć wszystkie…” Było ich rzeczywiście dużo. Nawet między gwiazdami niebo migotało, jak gdyby w jego bezdennej głębi kryły się miriady świateł, niedostępnych oczom człowieka.

Niekiedy ognista linia meteoru przecinała niebo, czasem podobne do dymu obłoki zasnuwały gwiazdy, lecz widmowy błysk meteoru natychmiast roztapiał się w nocy, wiatr zaś przytłaczał chmury ku Ziemi. Niebo pozostawało takim, jakie było — olbrzymim, niezmiennym, majestatycznym.

„Ludzie określali sztukę według swoich wymiarów — myślał Łański. — Oto miłość… Dwoje ludzi kocha się — ileż na ten temat napisano książek, wyrzeźbiono posągów, stworzono utworów muzycznych… We wszystkich czasach i na każdą okoliczność. Znalazły się tu zemsta, skąpstwo, odwaga. Analiza namiętności osiągnęła mikroskopijną dokładność. A teraz mam wrażenie, że sztuka będzie musiała zmienić mikroskop na teleskop. Inne są dzisiaj wymiary ludzkich namiętności.

Kosmos to zbyt wielki teatr, by wystawiać tam stare dramaty. Kosmicznym wymiarom sceny muszą odpowiadać kosmiczne wymiary wydarzeń, zamiarów, dokonań. A może się mylę? Przecież i w epoce gwiezdnej będą istniały miłość i zazdrość, odwaga i tchórzostwo, szczodrość i skąpstwo… Cóż, w strumieniu wodnym każda cząstka porusza się dowolnie, a mimo to wszystkie razem płyną w jednym kierunku. Podobnie ludzie: mogą zajmować się swymi sprawami, mogą być pochłonięci przez własne namiętności, lecz wszyscy razem podążają ku gwiazdom. A więc i sztuka powinna, wyprzedzając ich, dążyć ku gwiazdom.

Ogromna to trudność przedstawić człowieka rzucającego wyzwanie niezmierzonym niebiosom. Jakiż posąg wyrazi męstwo, siłę, słabości, zuchwałość i szlachetność człowieka zdążającego ku gwiazdom… Jak oddać w kamieniu spokojną moc wiedzy i gwałtowny poryw romantyzmu, i jasny smutek liryki…

O sztuko, jakże czasami jesteś bezsilna!”


Był to czas, kiedy statki kosmiczne po raz pierwszy osiągnęły planety zamieszkałe przez inne istoty rozumne. Obce światy, jak się okazało, nie były podobne do Ziemi w przeszłości i w przyszłości. Dlatego też nieśmiałe były pierwsze kroki ludzi w obcych światach.

Lecz ludzie bez wahań wystawiali swoją historię pod nieprzychylny na pozór osąd innych istot rozumnych. I słyszeli odpowiedź: „Tak jest, przeszliście surową i ciężką drogę. Zapłaciliście wysoką cenę za swą wiedzę i swoje szczęście. Lecz zahartowaliście do ostatnich granic swą wolę i otrzymaliście prawo rzucenia wyzwania każdemu niepowodzeniu”.

Był to czas wielkich dzieł. Długa jeszcze była droga nawet do najbliższych gwiazd. Wiele jeszcze ginęło statków na niezbadanych szlakach międzygwiezdnych. Ale ludzie już zaczynali przebudowywać wszechświat, rozpościerali gęstą tkań atmosfery nad pozbawionymi życia planetami i dobroczynny deszcz zraszał wyschłe pustynie. Zapalali nowe — na razie niewielkie — słońca, gorące promienie przenikały odwieczny mrok…

Ludzie wkroczyli w Kosmos nie tylko jako odkrywcy, lecz także jako budowniczowie. Już podczas swych pierwszych lotów ludzie nie ograniczyli się wyłącznie do roli obojętnych obserwatorów. Świat posiadał zbyt wiele wad, aby nim się zachwycać. Wszechświat oczekiwał człowieka, jego chciwych rąk, wielkiego rozumu, jego niepowstrzymanej woli marszu naprzód. Człowiek odpowiedział na zew wszechświata. Człowiek wiedział już, że nie można wymyślić takiego zadania, które nie mogłoby być rozwiązane.

Był to czas, w którym ludzie zrozumieli prostą w istocie prawdę, że do nich należy nie tylko Ziemia, układ Słoneczny, lecz cały niezmierzony Świat Gwiezdny.


Przełożył E. Wołyńczyk

Загрузка...