II

Planeta obracała się wokół swej osi tak gwałtownie, iż przy równiku siła odśrodkowa niwelowała niemal siłę przyciągania. W średnich szerokościach geograficznych, gdzie nastąpiło lądowanie rakiety zwiadowczej, wywoływało to swoisty efekt grawitacyjny: stać na powierzchni planety można było pod kątem pięćdziesięciu stopni w kierunku bieguna. Nowak i Reed gramolili się po skalistej płaszczyźnie, która piętrzyła się aż do horyzontu jednolitą kamienną ścianą. Podczas niezręcznych skoków z kamienia na kamień w torbach grzechotały próbki minerałów.

W hełmie skafandra Nowaka zamigotał sygnał astrolotu.

— Kapitanie! — rozległ się śpiewny głos Lo Weja. — Słyszysz mnie? Przyszła nam do głowy pewna myśl… Słyszysz?

— Słyszę. Co takiego?

— Na falach, na których odbieraliśmy audycje tych istot, można by nadać naszą wizjo — informację. Być może, iż pozwoli nam to nawiązać z nimi kontakt.

— Słusznie. Co zamierzacie nadać?

— Wiadomości o systemie słonecznym, o jego miejscu we wszechświecie, o Ziemi, o ludziach na niej, o naszych budowlach i naukowych badaniach. Torrena proponuje zapoznać ich z naszą sztuką. Oczywiście będziemy musieli nadać wizję w przyśpieszonym tempie, bo inaczej nic nie zrozumieją.

— Tak… — Nowak w zamyśleniu przystanął, chwytając się krawędzi skały. — Informacji o systemie słonecznym i jego współrzędnych nadawać nie należy. Resztę spróbujcie.

— Dlaczego, Antoni? — wmieszał się do rozmowy Sandro. — Przecież trzeba ich zawiadomić, skąd jesteśmy!

— Nie, nie trzeba — uciął spór Nowak. — Jeszcze nie wiemy, kim oni są. O sztuce też chyba nie warto nadawać. Nie zrozumieją…

— Dobrze, kapitanie. To wszystko. Przystępuję do montowania filmu.

Lo Wej wyłączył się. Przez pewien czas posuwali się w milczeniu po rozległej pustyni skalistej. Gwiazdy świeciły w górze i pod stopami. Bezdenna przepaść gwiezdna i oni kurczowo uczepieni skalistej ściany. Gwiazdy zmieniały swe miejsca tak gwałtownie, że przyprawiało to o zawrót głowy. Długi lśniący korpus „Fotonu–2”, nieruchomo wiszący w górze na niewidzialnej uwięzi ciążenia, zdawał się być jedynym godnym zaufania punktem oparcia w przestrzeni.

Nowak spojrzał na Sandra i zobaczył kropelki potu na jego twarzy.

— Odpoczniemy, chłopcze. — Mocniej wparł się plecami w głaz skalny i usiadł.

Uf! Zaiste, Dziwna Planeta. Gdzie jest „góra”, a gdzie „dół”? Trudno się zorientować… — Sandro roześmiał się, przysiadł tuż obok i szukając wygodniejszej pozycji, nagle znieruchomiał.

— Antoni, patrz, „rakietki”. Na północnym zachodzie…

Nowak podniósł głowę.

— Widzę.

Wysoko, w gwiezdnej pustce, pojawiły się trzy maleńkie lśniące jak srebro krople. Ich ruch przypominał olbrzymie płynne skoki: to spadały w dół, to nie dotykając powierzchni planety znowu ostro wzbijały się w górę i parły naprzód. Następnie zaczęły opisywać koła.

— A jednak w „rakietkach” nie ma żywych istot — jakby nawiązując do dawnego sporu, rzekł Sandro. — Żadna żywa istota, oprócz chyba bakterii, nie jest w stanie wytrzymać takiego przyśpieszenia. Popatrz, co robi!..

Jedna z „rakietek” oddzieliła się od pozostałych, znikających za horyzontem, i mknęła teraz ponad nimi bezszelestnie jak srebrzysty cień. Lecz nagle, jakby zderzyła się z niewidoczną przeszkodą, stanęła i zawisła w przestrzeni; potem zaczęła spadać ze wzrastającą szybkością na ostre zęby skał… Z kolei nastąpiło coś, co przywodziło na myśl bezgłośny wystrzał: „rakietka” wzbiła się nagle w górę, opisała tam pętlę i znowu zaczęła spadać w dół.

— Zupełnie jakby nas szukała…

— Rzeczywiście! — Nowak nacisnął głową guziczek uruchamiający sygnalizację między nim a astrolotem. — „Foton–2”! „Foton–2!”

— Co robisz? — powstrzymał go Sandro. — Ona nas za — pelenguje!

— Nic groźnego. Przeprowadzimy z nią zaraz małe doświadczenie… „Foton–2!”

— Słucham, kapitanie!

— Patrick? Włącz system zakłócający fale radiowe i nakieruj w to miejsce, gdzie jesteśmy. Na mój sygnał wyślesz promienie.

— Dobrze.

… „Rakietka” bezgłośnie pikowała wprost na nich i oślepiała jak błyskawica przed uderzeniem gromu. Serca Sandra i Antoniego ścisnął niepokój. Srebrzysta kropla rozrastała się tak gwałtownie, iż wzrok nie potrafił uchwycić szczegółów. Lecz oto „rakietka” w ostatnim ułamku sekundy, który ją dzielił od rozbicia się o skałę, zahamowała i zawisła w pustce. Na skutek potężnego uderzenia pola elektromagnetycznego przekrzywił się horyzont i sylwety skał rozżarzyły się do białości. „Rakietka” wywróciła kozła i strzeliła w gór”. Sandro i Antoni jednocześnie głęboko odetchnęli.

— Patrick! — znowu zaczął nadawać Nowak. — Przełącz system zakłócania fal radiowych na automatyczne kierowanie za pomocą moich bioprądów. W przeciwnym razie nic z tego nie wyjdzie… I włącz maksymalną energię promieniowania.

— Gotowe! — natychmiast zameldowano z astrolotu. Ciemnoszarą ścianę deszczu błękitnie połyskującą nad stepem przecinały oślepiające zygzaki błyskawic, Pięcioletni malec gnał boso po śliskiej trawie, rzadkim błocie, kałużach, wrzeszczał, nie słysząc własnego głosu wśród nieustających grzmotów. Naraz bardzo blisko, przez ukośne strugi deszczu smagające go po plecach, przebił się jaskrawy, błękitnoszary, kulisty piorun. Przejęty paniczną grozą chłopczyk rozciągnął się w błocie i zamknął oczy…

To wspomnienie z odległego dzieciństwa przesunęło się przed oczyma Nowaka, kiedy „rakietka” powtórnie zaczęła na nich pikować. Musiał wytężyć całą wolę, aby się skupić. „Nie przeoczyć odpowiedniej chwili… Nie pośpieszyć się”. Teraz już nie rozmyślał, lecz obliczał z zimną krwią i niezawodnie jak automat. „Rakietka” znajdowała się w odległości zaledwie kilkudziesięciu metrów od skał, zaraz powinno się zacząć elektromagnetyczne hamowanie. Świadomość Nowaka skoncentrowała się w jednym nie wymówionym nakazie mózgu: „promienie!”

…System zakłócający odpowiedział od razu. Na spotkanie „rakietki” rzucił się potężny chaos fal radiowych. Przez ułamek sekundy „rakietka” utraciła zdolność kierowania — i z olbrzymią szybkością wbiła się w głazy. Bezdźwięcznie zadygotał skalisty grunt. W ukośnych promieniach zachodzącej Najbliższej zamigotały i rozprysły się na wszystkie strony odłamki „rakietki”. Mieszając się z lawiną kamieni, spadały „w dół”, w stronę równika.

Nowak zerwał się tak gwałtownie, iż omal nie stracił równowagi.

— Szybciej! — krzyknął do Sandro. — Nim zapadnie ciemność, musimy znaleźć choć parę odłamków.

Tę szybko mijającą noc Nowak i Reed spędzili w laboratorium rakiety zwiadowczej. Nowak badał pod mikroskopem powierzchnię znalezionych odłamków, wodził po niej ostrzem elektrycznej czułki, notował wyniki oscylografów. Z początku pomagał mu Sandro, przeprowadzając próbną analizę chemiczną materii „rakietki”, lecz potem, zmorzony zmęczeniem, usnął w miękkim fotelu.

Antoni ciągle jeszcze spoglądał przez mikroskop na nierówne błyszczące wzory, domyślając się i zarazem odczuwając lęk przed sformułowaniem swego domysłu. Brązowe sześciokątne komórki, splecione w przedziwną mozaikę; iskrzące się warstewki białego metalu, poprzerywane kręte żyłki — druciki, żółte przezroczyste kryształki…

Kiedy Najbliższa znowu wzbiła się w czarne niebo, Nowak podniósł zaognione, przekrwione od wytężonego wpatrywania się oczy na drzemiącego Reeda i ostrożnie trącił go w ramię.

— Czy wiesz, Sandro, że zabiliśmy żywą istotę? I to znacznie wyżej zorganizowaną niż my, ludzie.

— Co? — Sandro szeroko rozwarł oczy. — Czyżby w „rakietce”…?

— Nie, nie w „rakietce”, lecz jak powinniśmy się byli domyślić wcześniej, właśnie „rakietki” to żywe istoty. I prawdopodobnie innych istot na tej planecie nie ma…

Po szybie iluminatora żwawo, niby świetliki, pełzły gwiazdy. Skały lśniły, spiętrzając się w pobliżu bieguna w górzystą ścianę. Tuż nad nimi wyleciała zza horyzontu „rakietka” i pomknęła „w dół” spadzistymi wielokilometrowymi susami.

— Jak to „zabiliśmy”? — cicho i niepewnie mruknął, spoglądając w bok, Sandro. — Przecież ja nie wiedziałem, że to zrobisz…

Nowak popatrzył na niego ze zdziwieniem, lecz nic nie powiedział.

Загрузка...