Wala Pietrow przyszedł mnie o tym zawiadomić. Ściągnął beret z głowy, przygładził włosy i powiedział:
— No więc tak, Sania, zdecydowane.
Usiadł na niskim fotelu przy stole i wyciągnął przed siebie długie nogi. Uśmiechał się tak samo jak zwykle. Zapytałem:
— Kiedy?
— Za dziesięć dni. — Złożył beret na pół i wyprostował go na kolanie. — A jednak mnie wyznaczono. Zupełnie już straciłem nadzieję.
— Ależ nie, dlaczego? — odezwałem się. — Przecież jesteś doświadczonym astronautą.
Wyjąłem z lodówki wino. Stuknęliśmy się i wypiliśmy.
— Startujemy z Cyfeusza — powiedział Wala.
— Gdzie to jest?
— Sputnik Księżyca.
— Ach tak — powiedziałem. — Zdawało mi się, że Cyfeusz to konstelacja.
— Konstelacja nazywa się Cefeusz. A Cyfeusz — raczej Cyfej — po chińsku znaczy „start”. Ściśle mówiąc to lotnisko dla rakiet fotonowych.
Postawił kieliszek na stole, włożył beret i wstał.
— Dobra. Idę.
— A Różena? — zapytałem. — Różena wie?
— Nie — odparł Pietrow i usiadł z powrotem. — Jeszcze nie wie. Jeszcze jej nie powiedziałem.
Umilkliśmy.
— Na długo? — zapytałem. Wiedziałem, że na zawsze.
— Nie, nie bardzo — odrzekł Wala. — Zamierzamy wrócić za sto pięćdziesiąt lat. Albo za dwieście. Waszych ziemskich oczywiście. Olbrzymie szybkości. Prawie okrągłe „c”.
Zamyślił się.
— Dobra — powtórzył. — Muszę już iść. Ale nie ruszył się z miejsca.
— Napijmy się jeszcze — zaproponowałem.
— Daj.
Wypiliśmy jeszcze po kieliszku wina.
— No cóż — powiedział Pietrow. — Przed nami był Gorbowski, a przed Gorbowskim Bykow. Lecę trzeci. Szykują się jeszcze dwie ekspedycje. Dziesięć lat podróży, no, najwyżej piętnaście.
— Oczywiście — odparłem. — Einsteinowska względność czasu i tak dalej.
Wala wstał.
— Odprowadzisz mnie na lotnisko, Sania? — zapytał.
Skinąłem głową. Wala poprawił beret i skierował się do wyjścia. Przy drzwiach zatrzymał się.
— Dziękuję — powiedział.
Nic na to nie odpowiedziałem. Nie mogłem wykrztusić słowa.
Prócz Pietrowa na „Muromcu” leciało jeszcze pięciu astronautów. Trzech spośród nich znałem — Larri Larsena, Siergieja Zawiałowa i Saburo Mikimi. Odprowadzających było dziewięcioro. Na jakąś godzinę przed startem usiedliśmy wszyscy w mesie. Na Cyfeuszu nie było siły ciążenia i założono nam buty z namagnesowanymi podeszwami. Różena i Wala trzymali się za ręce. Różena bardzo się zmieniła w ciągu ostatnich dni. Schudła, wydawało się, że ma jeszcze większe oczy. Była piękna. Wala trzymał jej dłoń w swojej ręce i uśmiechał się. Miałem wrażenie, że w myśli mknie już z nieprawdopodobną szybkością wśród dalekich gwiazd. Oboje milczeli. Raz tylko Różena powiedziała coś półgłosem i Pietrow pogłaskał jej rękę.
Pozostali milczeli również. Młodziutka dziewczyna w pomarańczowej sukience, odprowadzająca jakiegoś nie znanego mi astronautę, od czasu do czasu cichutko szlochała.
Nieraz już zdarsało mi się żegnać ludzi odlatujących w Kosmos. Pozostałym zapewne też. Ale dziś była szczególna sytuacja. Z tą szóstką żegnaliśmy się na zawsze. Pomyślałem, że gdy wrócą, nie zastaną przy życiu nikogo z nas — ani mnie, ani Różeny, ani dziewczątka w pomarańczowej sukience. Tę szóstkę powitają już przyszłe pokolenia. Możliwe, że będą to nawet ich potomkowie.
— Nie martw się — powiedział głośno Wala.
— Ja się nie martwię — odpowiedziała Różena.
— To przecież bardzo potrzebne.
— Rozumiem.
— Nie — odparł Pietrow. — Nie rozumiesz, Różenko. Wcale nie rozumiesz. I Aleksander też nie rozumie. Siedzi i myśli: „No i po co oni to robią?” Prawda, Sania?
Śmiał się. Nie, nie odgadł moich myśli. Znałem Walę od dziecka i bardzo go lubiłem. Ale byliśmy zupełnie różnymi ludźmi. Pietrow był zawsze trochę fanfaronem i pozerem. Wszystko mu się udawało i przyzwyczaił się do tego. Z uśmiechem balansował na skraju przepaści. Z pewnością zachwycał się sobą, że taki jest wesoły, beztroski, szczęściarz. Wyobraziłem sobie, że za półtorej setki lat również zejdzie na Ziemię z wesołym uśmiechem, uderzając po zniszczonym bucie laseczką wyciętą na Bóg wie jakiej planecie.
Do mesy wszedł jasnowłosy, opalony młodzieniec i oznajmił:
— Już czas, towarzysze.
Podnieśliśmy się. Dziewczyna w pomarańczowej sukience załkała głośno. Spojrzałem na Różenę i Pietrowa. Objęli się i Wala zanurzył twarz w jej włosach.
— Zegnaj, łasiczko — powiedział. Różena milczała.
Odeszła na bok i próbowała poprawić uczesanie. Włosy jej nie słuchały.
— Idź — powiedziała. — Idź. Nie mogę już. Proszę cię, idź. — Mówiła niskim, niezwykle matowym głosem. — Żegnaj.
Pietrow pocałował ją i cofnął się ku wyjściu. Cofał się, klapiąc żelaznymi podeszwami i patrzył na nią nie odwracając oczu. Twarz mu zbielała, wargi miał też zupełnie białe. Przy wejściu zasłonił go barczysty Larri Larsen, następnie nieznajomy astronauta, którego odprowadzała dziewczyna w pomarańczowej sukience, wreszcie Sierioża Zawiałow.
— Do widzenia, Różenko — powiedział Pietrow.
Dopiero później uprzytomniłem sobie, że powiedział „do widzenia”, i pomyślałem, że— się przejęzyczył. Gdy wyszli i zatrzasnęła się za nimi pokrywa luku, jasnowłosy młodzieniec nacisnął jakieś guziczki na ścianie. Okazało się, że kulisty sufit mesy odgrywał rolę czegoś w rodzaju stereoteleekranu. Zobaczyliśmy „Muromca”. Był to znakomity statek kosmiczny z przelotowym napędem fotonowym na zasadzie anihilacji. Chwytał i spalał w reaktorze gazy kosmiczne, pyły i wszystko, na co można natrafić w przestrzeni. Posiadał nieograniczone możliwości przebiegu. Szybkość miał również nieograniczoną — oczywiście w ramach bariery światła. Był olbrzymi, miał około pół kilometra długości. Ale na mnie zrobił wrażenie srebrzystej zabawki, czarki do szampana zawieszonej w środku ekranu na tle gęstwy gwiazd.
Patrzyliśmy jak zaczarowani. Nagle ekran rozświetlił się. Światło było ostre jak błyskawice, białoliliowe. Oślepiło mnie na chwilę. Ale gdy sprzed oczu zniknęły różnobarwne koła, na ekranie zostały tylko gwiazdy.
— Wystartowali — powiedział jasnowłosy młodzieniec. Wydało mi się, że im zazdrości.
— Odleciał — powiedziała Różena.
Podeszła do mnie, niezgrabnie stawiając nogi w podkutych butach, i położyła mi dłoń na rękawie. Palce jej drżały.
— Jest mi bardzo smutno, Sania — powiedziała. — Boję się.
— Zostanę z tobą, jeśli pozwolisz — odparłem.
Ale Różena nie zgodziła się. Wróciliśmy do Nowosybirska i rozstaliśmy się. Zabrałem się do pisania. Chciałem napisać wielki poemat o ludziach, którzy odchodzą ku gwiazdom, i o kobiecie, która została na pięknej, zielonej Ziemi. Jak stoi przed odlatującym przyjacielem i mówi niskim, matowym głosem: „Idź. Nie mogę już. Proszę cię, idź”. A on uśmiecha się zbielałymi wargami.
W pół roku później Różena zadzwoniła do mnie wczesnym rankiem. Była tak samo blada, a oczy miała równie duże jak wtedy na Cyfeuszu. Pomyślałem jednak, że sprawia to liliowawy odcień, który dają czasem ekrany wideofonów.
— Sania — powiedziała Różena. — Czekam cię na lotnisku. Przyjeżdżaj natychmiast.
Nie mogłem zrozumieć, co się stało, i zapytałem ją o to. Różena powtórzyła: „Czekam cię na lotnisku” — i położyła słuchawkę. Wsiadłem w samochód i pojechałem. Ranek był pogodny i chłodny. Uspokoiłem się trochę. Na lotnisku skiełkowano mnie do dużego pasażerskiego konwertoplanu, gotowego do odlotu. Konwertoplan wzniósł się w górę, gdy tylko wdrapałem się do kabiny. Uderzyłem boleśnie piersią o jakąś ramę. Potem zobaczyłem Różenę i usiadłem obok niej. Była rzeczywiście blada. Patrzyła wprost przed siebie i przygryzała dolną wargę.
— Dokąd lecimy? — zapytałem.
— Na północne lotnisko rakietowe — odparła. Umilkła na długą chwilę i nagle dorzuciła: — Wala wraca.
— Co mówisz? — zawołałem.
Cóż mogłem powiedzieć więcej? Lecieliśmy dwie godziny i przez ten czas nie zamieniliśmy już ani słowa. Za to inni pasażerowie rozmawiali z ożywieniem. Byli bardzo podnieceni i pełni niedowierzania. Z rozmów dowiedziałem się, że wczoraj wieczorem otrzymano radiogram od Pietrowa. Dowódca Trzeciej Ekspedycji Międzygwiezdnej komunikował, że na „Muromcu” powstały jakieś uszkodzenia i wskutek tego zmuszony będzie do lądowania wprost na ziemskim lotnisku rakietowym, z pominięciem zewnętrznych stacji.
— Pietrow się po prostu zląkł — powiedział siedzący za nami gruby, niemłody mężczyzna. — Nie ma w tym nic dziwnego. To się zdarza w przestrzeni kosmicznej.
Spojrzałem na Różenę i zobaczyłem, że zadrżał jej podbródek. Ale nie odwróciła głowy, aby zobaczyć, kto to powiedział. Uważała, że nie warto. Pietrow nie znał lęku.
Spóźniliśmy się. „Muromiec” już wylądował. Zatoczyliśmy nad nim dwa kręgi i mogłem się dobrze przyjrzeć statkowi. To już nie była zabawka, przypominająca czarkę do szampana. Pod szafirowym niebem na środku tundry nienaturalnie, krzywo sterczała ogromna budowla, zżarta przez niepojęte siły, pokryta dziwnymi zaciekami. Konwertoplan wylądował w odległości dziesięciu kilometrów od „Muromca”. Nie można było bliżej. Przyleciało jeszcze kilka konwertoplanów. Czekaliśmy. Wreszcie rozległ się warkot i nisko nad naszymi głowami przeleciał helikopter. Usiadł w odległości stu kroków od nas.
Potem nastąpił cud.
Z helikoptera wyszli trzej ludzie i skierowali się ku nam wolnym krokiem. Na przedzie kroczył wysoki, chudy mężczyzna w zniszczonym kombinezonie. Szedł i uderzał się po nodze laseczką szmaragdowej barwy. Za nim postępował krępy człowiek z bujną, rudą brodą i jeszcze jeden, szczupły i zgarbiony. Milczeliśmy. Nie wierzyliśmy własnym oczom.
Zbliżyli się jeszcze trochę i Różena krzyknęła:
— Wala!
Mężczyzna w zniszczonym kombinezonie zatrzymał się, rzucił laseczkę i pośpieszył ku nam prawie biegiem. Miał dziwną twarz — pozbawioną warg. Czy twarz była tak ciemna, że wargi nie odcinały się na niej, czy też wargi były zbyt blade? Mimo to od razu poznałem Pietrowa. Któż inny zresztą mógł przylecieć na „Muromcu”? Ale ten Pietrow był stary i brak mu było lewej ręki — pusty rękaw miał zatknięty za pasek kombinezonu. A jednak był to Pietrow. Bożena wybiegła na jego spotkanie. Padli sobie w objęcia. Ten z rudą brodą i ten zgarbiony zatrzymali się również. Byli to Larri Larsen i nieznajomy pilot, którego pół roku temu odprowadzała dziewczyna w pomarańczowej sukience.
Otoczyliśmy ich w milczeniu. Patrzyliśmy jak urzeczeni. Pietrow powiedział ponad głową Różeny:
— Dzień dobry. Wybaczcie, wielu spośród was już pewno zapomniałem. Przecież widzieliśmy się po raz ostatni przed siedemnastu laty…
Nikt nic na to nie odpowiedział.
— Gdzie jest kierownik lotniska? — zapytał Pietrow.
— To ja — powiedział kierownik północnego lotniska rakietowego.
— Straciłem swoje automaty do wyładowywania — powiedział Pietrow. — Proszę rozładować statek. Przywieźliśmy wiele interesujących rzeczy.
Kierownik północnego lotniska rakietowego patrzył na niego ze zgrozą i zachwytem.
— Nie otwierajcie tylko szóstej ładowni, dobrze? Tam są dwie mumie. Siergiej Zawiałow i Saburo Mikimi. Przywieźliśmy ich, żeby pochować na Ziemi. Wieźliśmy ich pięć lat. Prawda, Larri?
— Tak — powiedział Larri Larsen. — Siergieja Zawiałowa wieźliśmy pięć lat. Mikimi tylko trzy. A Porta został tam. — Uśmiechnął się, broda mu się zatrzęsła i z oczu popłynęły łzy.
Pietrow pochylił się nad Różeną.
— Chodźmy, Różenko. Chodźmy. Widzisz, wróciłem. Różena patrzyła na niego, tak jak nigdy żadna kobieta nie patrzyła i nie popatrzy na mnie.
— Tak — powiedziała. — Wróciłeś.
Zamknęła oczy i opuściła głowę. Poszli przez tłum obejmując się — wszyscy rozstąpiliśmy się przed nimi. Pożegnała się z nim na zawsze i spotkała po upływie pół roku. Odleciał na dwieście lat, a wrócił po siedemnastu. Udało mu się to. „Zawsze mu się wszystko udawało. Ale jak?
Nie wiem, jak to wytłumaczyć i czy w ogóle można wytłumaczyć. Jestem przecież tylko poetą. Nie fizykiem.