…Tak, zderzyliśmy się tu z życiem krystalicznym. Właśnie zderzyliśmy się, ponieważ nie byliśmy przygotowani do tego spotkania. Zbyt długo dominowało na Ziemi mniemanie, że możliwe jest tylko życie organiczne, że najwyższym przejawem życia jest człowiek; że gdy uda się nam spotkać z rozumnymi istotami w innych światach, to będą one niewiele różnić się od nas, powiedzmy, formą uszu lub rozmiarami czaszki… Najbardziej radykalne umysły przypuszczały, że możliwe są wyższe formy życia na podstawie innych elementów chemicznych: germanu lub krzemu zamiast węgla, fluoru lub chloru zamiast tlenu. Wszystkie poprzednie ekspedycje nie mogły ani podtrzymać, ani obalić tej hipotezy, albowiem człowiekowi nie udało się ujawnić dostatecznie złożonego życia ani na planetach systemu słonecznego, ani na innych światach. I kiedy po raz wtóry udaliśmy się tutaj, na Dziwną Planetę, by nawiązać kontakt z jakimiś „niewidzialnymi”, lecz bez wątpienia rozumnymi istotami, to wyobrażaliśmy je sobie jako coś, co jest do nas podobne.
Przed odlotem załoga „Fotonu–2” zebrała się w sali konferencyjnej, by rozważyć rezultaty wyprawy. O swych pracach referowali krótko, nie wdając się w głęboką analizę: czekały ich cztery lata drogi, przeznaczone z konieczności na skrupulatne opracowanie wszystkich danych zgromadzonych w ciągu dwumiesięcznego pobytu na Dziwnej Planecie, na obliczenia, spory i rozmyślania, w rezultacie których na Ziemię przywieziona zostanie jasno i dokładnie sprecyzowana wiedza.
Sandro Reed — najmłodszy ze wszystkich — wyliczył znalezione minerały i wyniki geologicznych obserwacji poczynionych na planecie. Maksym Licho — niemłody już, rudowłosy olbrzym o naiwnych niebieskich oczach, współtowarzysz Nowaka w czasie pierwszej wyprawy — zaznajomił zebranych z odkryciami nie znanych dawniej cząstek materii w promieniowaniu Najbliższej. Lo Wej skąpymi słowy opowiedział o zarejestrowanym wideopromieniowaniu „rakietek” i o poczynionych wspólnie z Patrickiem Loy obserwacjach nad rodzajami ich ruchu w pustce. Juliusz Torrena, szczupły brunet o płonących oczach, zapalił się do tego stopnia, opowiadając o wynikach badań nowych grawitacyjnych i magnetycznych efektów związanych z szybkim obrotem Dziwnej Planety, iż musiano przerwać mu delikatnie. Nowak referował ostatni:
— Musieliśmy długo obserwować, by przekonać się o czymś, co jest oczywiste: te „latające aparaty”, owe „rakietki” są właśnie żywymi istotami zaludniającymi Dziwną Planetę… Dziwna planeta — dziwne formy życia. Widocznie istoty te bliższe są nie nam, lecz raczej temu, co stworzone zostało rękami i rozumem człowieka: elektrycznym silnikom, fotoelementom, rakietom, elektronowym mózgom matematycznym, zmontowanym z przyrządów krystalicznych itd.
Nowak przez chwilę milczał w zadumie, potem ciągnął dalej:
— W dużym przybliżeniu tak sobie tłumaczę różnicę zachodzącą między nami a nimi: my składamy się z roztworów, one — z kryształów. Nas „zmontowała” przyroda z komórek, które są niczym innym, jak bardzo złożonym roztworem różnych substancji i związków w wodzie. Podstawą naszego życia jest woda, nasze tkanki w dwóch trzecich z niej się składają. „Rakietki” zaś składają się z przeróżnych złożonych i prostych kryształów — metalicznych, półprzewodnikowych i dielektrycznych.
I w tym tkwi sedno. Jak wam wiadomo, w roztworach elementarnym nosicielem energii są jony. W kryształach tym nosicielem energii są elektrony. I cała nie do przezwyciężenia różnica pomiędzy naszym organicznym a ich krystalicznym życiem sprowadza się do prostego faktu fizycznego: przy równych nabojach elektrycznych jony posiadają tysiąc, dziesięć, a nawet sto tysięcy rasy większą masę niż elektrony… W nas wszystkie procesy życiowe — i w systemie nerwowym, i w mięśniach — zachodzą dzięki ruchowi i zamianie energii jonów i neutralnych molekuł, w wyniku przemiany materii. W ich ciałach nie zachodzi przemiana materii — jedynie przemiana energii elektrycznej. My przyswajamy sobie energię niezmiernie okrężną drogą procesów chemicznych: rozkładając i utleniając pożywienie. „Rakietki” mogą odżywiać się bezpośrednio światłem i ciepłem jako krystaliczne termo— i fotoelementy. Tym sposobem są one w stanie zgromadzić w sobie olbrzymią energię i rozwijać zaiste kosmiczne szybkości…
Jednakże główna różnica polega nie na szybkościach ruchu, lecz na szybkościach procesów wewnętrznych. W naszym organizmie każdy elementarny proces związany jest z ruchem ciężkich jonów i cząstek, mówiąc po prostu z przemianą materii. Dlatego nic w nas nie może przebiegać z szybkością większą od szybkości rozchodzenia się dźwięku w wodzie. Szybkość zaś elektronowych procesów zachodzących w „rakietkach” ograniczona być może tylko szybkością światła. Na skutek tego ich rachunek czasu jest inny i wyobrażenie o świecie — inne.
Wszystko to, co człowiek osiągnął w wyniku tysiącleci pracy i poszukiwań, stało się w sposób naturalny udziałem organizmów „rakietek”. Ruch elektromagnetyczny, telewizja, prędkości kosmiczne, radiolokacja, pojęcia o względności przestrzeni i czasu… Przed chwilą Lo Wej poinformował nas, że wspólnie z Patrickiem ustalili niewiarygodny fakt: „rakietki” w swym ruchu uwzględniają poprawki wynikające z teorii względności. A przecież zjawisko to można wyjaśnić w sposób prosty. Krystaliczne istoty poruszają się z szybkością do 20 km/sek., przeliczanie czasu jest u nich także dziesięć tysięcy razy dokładniejsze niż u człowieka. Dlatego w swym zwykłym ruchu „wyczuwają” one to, co my, ludzie, zaledwie możemy sobie wyobrazić — zmianę rytmu czasu, krzywiznę przestrzeni, wzrost ciężaru masy. Prawdopodobnie w taki sam sposób „czują” wiele zagadnień, od których nas, ludzi, dzielą dziesięciolecia badań naukowych.
Nowak zamilkł i usiadł. Natychmiast poderwał się Torrena, odrzucił ręką włosy.
— Antoni, cóż to za „życie” bez przemiany materii? Czy można to uważać za życie?
— Dlaczego nie? — wzruszył ramionami Nowak. — One poruszają się, rozwijają, wzajemnie się informują.
— Lecz jak się rozwijają? Jak wytworzyło się krystaliczne życie? Jak rozmnażają się te „rakietki”?
Nowak uśmiechnął się.
— Może byś jeszcze zapytał: czy posiadają one rodziny i czy znają miłość? Nie wiem. Zbyt skąpą mamy o nich wiedzę.
— Krystaliczne istoty… — w zadumie powtórzył Sandro i obrzucił spojrzeniem zebranych. Oczy i policzki mu płonęły. — Wyobraźcie sobie — w ciągu minuty mogą one wymyślić więcej niż ja w ciągu miesiąca. Cały wodospad myśli, jakich myśli… Chciałbym zostać „rakietką” chociaż przez parę godzin.
— Poczekaj, Antoni — powiedział Patrick Loy. — Jeżeli to jest życie, jak twierdzisz, rozumne życie, to powinno być twórcze. Gdzież jest to, co one stworzyły? Przecież planeta ma dziki wygląd.
— Myślałem o tym — skinął głową kapitan. — Problem jest nadzwyczaj prosty: tym krystalicznym istotom jest to niepotrzebne. A więc zbędne są budynki i drogi, maszyny i przyrządy, gdyż rakietki są potężniejsze i szybsze od najsilniejszych maszyn, doskonalsze i czulsze od najbardziej skomplikowanych przyrządów. One nie przechodziły stadium cywilizacji maszynowej i nie będą przechodzić. Zamiast tego, by tworzyć i doskonalić maszyny, same się rozwijają. W poprzedniej ekspedycji widzieliśmy nie „rakietki”, lecz „samolociki”. Możemy więc zaobserwować, jak się zmieniły w ciągu dwudziestu lat.
— Czy można jednak uważać je za rozumne istoty, jeżeli brak jest jakichkolwiek śladów ich kolektywnej pracy? — zaoponował Loy. — A może są to jeszcze krystaliczne „zwierzęta”?
— Są. — Nowak uderzył dłonią po poręczy fotela. — Są ślady. Co prawda, nie wiem, czy można to nazwać tworzeniem… Mam na myśli zniknięcie atmosfery Dziwnej Planety. Widocznie atmosfera przeszkadzała im w lataniu, uniemożliwiała rozwijanie dużych prędkości. „Rakietki” więc unicestwiły ją — i to wszystko…
Loy nie chciał się poddawać.
— Jeżeli są one rozumnymi istotami, to dlaczego nie nawiązują z nami kontaktu? Dlaczego nic nie odpowiedziały na nasz film?
— Otóż tak, Patrick… — Nowak zamilkł na chwilę, obmyślając odpowiedź. — Obawiam się, że jesteśmy dla nich czymś bez porównania bardziej niezrozumiałym niż one dla nas. Szybkość myślenia i ruchu „rakietek” jest tak ogromna, iż obserwować nas jest im o wiele trudniej, niż nam śledzić wzrost drzewa. Pamiętacie, że „rakietki” musiały pikować, aby nas dokładnie obejrzeć?… Nie wiem, czy przypadkiem nie biorą one za żywą istotą naszego astrolotu i zwiadowczej rakiety, a nie nas samych.
Maksym Licho poprzez przezroczystą część podłogi spoglądał na Dziwną Planetę. Ten jej obszar, nad którym wisiał astrolot, uchodził w noc. Zygzakowata granica ciemności zagarniała coraz większą część planety, aż ta całkowicie pogrążyła się w czarnej przestrzeni. Jedynie ostatnie iskierki — odbijające światło wierzchołki najwyższych skał — tliły się jeszcze przez pewien czas. Tą część planety, na której panował jeszcze dzień, grając jaskrawymi barwami światła, umykała wstecz.
Maksym podniósł głowę.
— Słuchaj, Antoni. Jeżeli domyślałeś się, że „rakietki” są rozumnymi istotami, dlaczego w takim razie… nie wiem, jak to powiedzieć: zniszczyłeś czy też strąciłeś tę „rakietkę”? Nie trzeba było tego robić.
Nowak w zdumieniu uniósł brwi.
— Należało jednak sprawdzić przypuszczenie. W przeciwnym razie odlecielibyśmy, niczego nie rozumiejąc. Ponadto pamiętasz chyba pierwszą wyprawę? One też potraktowały nas bezceremonialnie.
— Jednakże wówczas były to zupełnie inne „rakietki” niż obecnie. Jeśli się przyjmie twoje rozumowanie, to przecież one różniły się od obecnych tak, jak my od pitekantropusa. One rozwijają się z niesłychaną szybkością. Zabić istotę myślącą, posiadającą bardziej, być może, rozwinięty umysł od naszego… tego nie trzeba było robić. Cóż one pomyślą o nas, ludziach Ziemi? — Maksym pokręcił z dezaprobatą głową i z uporem powtórzył: — Tego nie należało robić.
Pozostali członkowie załogi milczeli. Nowak wstał z fotela.
— Sprawa jest jasna, trudno tak od razu uświadomić sobie to wszystko. No cóż, mamy przed sobą dużo czasu… Uważam naradę za skończoną. Teraz — głos jego nabrał metalicznego tonu — proszę przygotować się do startu