Artystka Różena Tomanowa

Tego dnia Wala wrócił późno. Długo marudził w swoim gabinecie, gwizdał coś fałszując niemiłosiernie, z przesadnym gniewem pokrzykiwał na małpkę. Zrozumiałam, że wszystko skończone. Usiadłam i nie byłam w stanie się podnieść. Wala wszedł i stanął koło mnie. Czułam, że mu jest trudno powiedzieć. Potem nachylił się i pocałował mnie we włosy. Robił to zawsze, gdy wracał do domu, i na sekundę doznałam przypływu szaleńczej nadziei. Ale Wala powiedział cicho:

— Odlatuję, Różenko.

— Kiedy? — zapytałam.

— Za dziesięć dni.

Podniosłam się i zaczęłam przygotowywać go do podróży. Lubił, żebym wybierała i pakowała jego rzeczy. Zwykle krążył wtedy koło mnie, śpiewał, przeszkadzał i błaznował. Ale teraz, gdy robiłam to po raz ostatni, stał na uboczu i milczał. Może i jemu również przypomniał się tamten wieczór nad — morzem.

Dziesięć lat temu dawaliśmy koncert w sanatorium dla astronautów w Teriokach. Mieliśmy nieludzką tremę przed występami w obliczu ludzi najodważniejszych w świecie. Znacznie większą niż wobec zwykłych słuchaczy. Zwłaszcza że co trzeci z nich był artystą, co piąty — uczonym, a co dziesiąty i artystą, i uczonym zarazem. Nadeszła moja kolej, zaśpiewałam „Pieśń Solvejgi” i „Hymn do gwiazd”. Zdaje się, że mi się udało, bo mnie wielokrotnie wywoływano.

Podczas obiadu po koncercie znalazłam się obok młodego astronauty. Przez pewien czas milczał, a potem powiedział:

— Spodobał mi się pani śpiew.

— Dziękuję — odparłam. — Bardzo się starałam. Wiedziałam, że spodobał mu się nie tylko mój śpiew. On mi się również podobał. Był wysoki, niezbyt zgrabny, o chudej, opalonej twarzy. Twarz ta była nieładna i bardzo sympatyczna. Śliczne były tylko mądre, wesołe oczy, chociaż zauważyłam to prawdopodobnie o wiele później. Miał dwadzieścia pięć lat. Zapytałam go, jak się nazywa.

— Pietrow — powiedział — Dokładniej: Walentin Pietrow.

Podrapał się w czubek nosa i dodał:

— Ale pani niech mnie nazywa po prostu Walą. Dobrze?

Spojrzał na mnie jakby z lękiem i nawet wciągnął głowę w ramiona. Roześmiałam się. Był uroczy.

— Dobrze — odpowiedziałam. — Będę pana nazywać po prostu Walą.

Potem tańczyliśmy, a gdy zapadł zmrok, poszliśmy nad morze. Staliśmy zwróceni twarzą w stronę żółtoczerwonego zachodu słońca. Wala opowiadał mi o ostatniej — nieudanej — ekspedycji na Ganimeda. Słuchałam go i wydawało mi się, że nikomu na świecie poza mną nie opowiedziałby w ten sposób o swoim błędzie, który był przyczyną niepowodzenia wyprawy. Słuchałam, patrzyłam w zachodzące słońce i nade wszystko pragnęłam powiedzieć Wali coś dobrego, serdecznego. Ale nie mogłam jeszcze się odważyć. Wala stanął i powiedział:

— Kocham cię, Różeno.

Nie wiedziałam, co mu odpowiedzieć, i Wala zapytał:

— Gniewasz się?

Pocałowaliśmy się. Zostałam w Teriokach i był to najszczęśliwszy tydzień w moim życiu. Tak stałam się żoną astronauty.

Stopniowo coraz lepiej poznawałam Walę. Był zawsze wesoły, miły, łagodny. („Łagodny! — oburzył się kiedyś Sierioża Zawiałow. — Wszyscy jesteśmy łagodni, gdy mamy nad głową błękitne niebo. Zobaczyłabyś swego Walusia, gdy» Nawoi «wpadł w potok meteorytów—…”) Był zupełnie wyjątkowym człowiekiem. Nawet wśród jego przyjaciół nie znałam żadnego, który mógłby się z nim równać. Oczywiście nie on jeden był taki, ale ja nigdy nie spotkałam nikogo podobnego do niego.

Gorąco kochał swój zawód i śledził wszystkie najnowsze zdobycze teorii i techniki. Ale dość prędko odkryłam, że jego najistotniejsze zainteresowania dotyczą jakiejś innej dziedziny. W przerwach między rejsami (a zapewne i podczas rejsów) studiował wyniki najnowszych badań z teorii grawitacji, z mechaniki asymetrycznej, ze specjalnych dziedzin matematyki. Zbierali się u nas jego przyjaciele i potrafili dyskutować całe noce w okropnym rosyjsko — francusko — chińsko — angielskim żargonie. Mieli jakieś niesłychane plany, ale nie próbowałam nawet zrozumieć, o co chodzi.

Cztery lata temu pewnego wiosennego wieczoru Wala zapytał, co bym powiedziała, gdyby wziął udział w ekspedycji do gwiazd. Wiedziałam, co to są ekspedycje gwiezdne; w ostatnich czasach wiele o nich mówiono i pisano. Statek ulatuje z szybkością bliską prędkości światła w dalekie światy i wraca po upływie setek lat. Powiedziałam:

— Wtedy umrę.

Wiedziałam, że umrę, jeżeli on mnie na zawsze opuści. I dodałam:

— Nie zrobisz mi tego. Proszę cię, nie rób tego. Spojrzał na mnie z lękiem i wciągnął głowę w ramiona.

Potem powiedział z uśmiechem:

— To jeszcze nieprędko.

Zrozumiałam, że już się zdecydował. Ta rozmowa legła cieniem na całe moje życie. W dwa lata później wystartowała Pierwsza Wyprawa Gwiezdna. Dowodził nią najbliższy przyjaciel Wali, Antoni Bykow. W rok później odleciał Gorbowski. Wala powiedział mi:

— Teraz moja kolej, Różenko.

Wiedział, że zadaje mi ból. Ale chciał mnie przygotować. A mnie się chciało krzyczeć. Pragnęłam, aby oślepł albo złamał kręgosłup, byle tylko mnie nie opuszczał. Zdawałam sobie jednak sprawę, że to nic nie pomoże. Był zwiadowcą wielkiego i przeklętego wszechświata i nie mógł być nikim innym. Dlatego nie powiedziałam ani słowa.

Odwiedzał nas często Sania Kudriaszow. Wala i Sania znali się od dziecka. Sania był poetą. Zdawało mi się, że był jedynym człowiekiem, który mnie rozumiał i współczuł mi. No nie, Wala mnie też oczywiście rozumiał.

I oto nastąpił ostatni tydzień. Minął szybko — najsmutniejszy tydzień w moim życiu. Dostarczono nas na startową stację Cyfeusz, z której tak niedawno uleciały statki Bykowa i Gorbowskiego. Towarzyszył nam Sania. Wiedziałam, że Wala go zaprosił, i wiedziałam dlaczego. Wala wszystko rozumiał. Patrzyłam na Walę, ale nie wiem, na co on patrzył i co widział. Palce jego jednak ściskały i gniotły moją rękę, jakby chciały ją zapamiętać.

Oznajmiono, że czas startować. Wala objął mnie. Myślałam, że oszaleję. Odtrąciłam go i cofnął się patrząc mi w oczy, póki nie zniknął w otworze luku. Między nami legły stulecia.

Zostałam sama. Powiedziałam Sani, że chcę być sama. Wokoło mnie tętniło wielkie, piękne życie, ludzie uczyli się, kochali, budowali, a ja nie mogłam być razem z nimi. Przestałam śpiewać, nigdzie nie wychodziłam, z nikim nie rozmawiałam. Zazdrościłam innym ludziom, a może też syciłam się nadzieją. Prawdopodobnie gdzieś w głębi duszy wierzyłam zawsze, że Wala jest zdolny dokonać tego, co niemożliwe.

A potem zawiadomiono mnie, że „Muromiec” wraca. Nie zdziwiłam się. Okazało się, że przez cały czas się tego spodziewałam. Nie pamiętam, jak telefonowałam do Sani, jak się dostałam na lotnisko. Ktoś delikatnie, ale stanowczo wepchnął mnie do kabiny konwertoplanu i posadził w fotelu. Podziękowałam. Zjawił się Sania i konwertoplan wzniósł się w górę. Pasażerowie — astronauci, uczeni, inżynierowie usiłowali odgadnąć przyczynę powrotu „Muromca”. Jakiś wstrętny facet powiedział nawet, że Pietrow stchórzył. Śmiać mi się zachciało — nikt się nie domyślał, że Wala wraca do mnie.

Staliśmy nieskończenie długo i wypatrywaliśmy czarnej sylwety „Muromca” na horyzoncie. Potem z błękitnego nieba sfrunął helikopter. Z helikoptera wysiadło trzech ludzi i skierowało się ku nam. Na przedzie szedł wysoki, chudy człowiek w zniszczonym kombinezonie. Miał tylko jedną rękę i twarz jego przypominała maskę z gipsu, ale to był mój mąż — najodważniejszy i najpiękniejszy człowiek na świecie. Krzyknęłam i pobiegłam ku niemu. Rzucił się na moje spotkanie. Tego dnia nie oddałam go nikomu. Zamknęłam drzwi i wyłączyłam wideofon. Może nie powinnam była tak postępować. Przecież na Walę czekała cała planeta. Ale ja czekałam najwięcej.

— Było ci trudno? — zapytałam.

— Nam było bardzo trudno, Różenko — odpowiedział.

— Kochałeś mnie tam?

— Kochałem cię wszędzie. Tam została planeta, której nadałem twoje imię. Ale już nie wiem gdzie. Tam został Porta. I moja ręka też tam została. To była zła planeta, Różenko.

— Czemuż więc nadałeś jej moje imię?

— Nie wiem. W gruncie rzeczy to był wspaniały świat. Ale drogo nas kosztowało zdobycie go.

Uśmiechał się i wydawało mi się, że jest taki sam, jak przed dziesięciu laty na brzegu morza w Teriokach. Położyłam mu ręce na ramionach i spojrzałam mu w oczy.

— Jak ci się udało wrócić, Wala? Odpowiedział:

— Bardzo chciałem, Różenko. Kocham cię bardzo, dlatego wróciłem. No i oczywiście pomogła fizyka.

Загрузка...