VII

— Antoni, dlaczego nadałeś astrolotowi aż taką prędkość? Trudny przecież będzie powrót na wytyczoną trajektorię..

— Dlatego, by unicestwić rój bez pudła… Tak wypadło według obliczeń… — kapitan dyszał ciężko, przed chwilą bowiem uporał się z ustawieniem pojemnika z antyhelem na dziobie rakiety i właśnie teraz, wspierając się o ściankę kabiny, zdejmował skafander. — Otóż nasza rakieta zwiadowcza nie może rozwijać większego przyśpieszenia niż jeden kilometr na sekundę w sekundę… Przy małych prędkościach „Fotonu–2” i roju zdoła ona przebyć tę odległość w przeciągu 45–50 sekund. A to jest ogromny szmat czasu dla aparatu poznawczego „rakietek”, które zdążą zauważyć i okrążyć rakietę lub po prostu rozprysnąć się na wszystkie strony. Trudno to przewidzieć. Musielibyśmy wypuścić olbrzymi nabój antyhelu — niemal połowę naszego zapasu. Astrolot znalazłby się w niebezpieczeństwie, wybuch mógłby go uszkodzić, rozumiesz?

— Zdecydowałeś się więc wykorzystać efekty wynikające z teorii względności? — skinął głową Lo Wej, nie odrywając wzroku od pulpitu z przyrządami sterowniczymi: nastawił je na automatyczną pracę. — Zmniejszenie tempa czasu, zwiększenie inercjalnej masy „rakietek”?

— Tak i wzrost wzajemnej prędkości… Wygrywamy na czasie sześciokrotnie. W tym przypadku nawet jeśli „rakietki” zdążą dostrzec lecące naprzeciw ciało, nie potrafią uchylić się… Wszystko gotowe?

— Gotowe. — Lo Wej wstał, obrzucił ostatni raz wzrokiem przyrządy i w zamyśleniu powtórzył: — Wszystko gotowe.

Przez kabinę łączącą wyszli z rakiety na korytarz astrolotu. Nowak włączył prąd do magnesów elektrycznych: teraz rakieta zwiadowcza spoczywała w wylocie katapultj elektromagnetycznej, związana z „Fotonem–2” tylko siłą ciążenia.

Antoni i Lo skierowali się na czoło astrolotu, do pulpitu z przyrządami kierującymi katapultą. Dudniąca cisza zalegająca korytarz czujnie wsłuchiwała się w odgłos drobnych kroków. Lo Wej zatrzymał się przy drzwiach ogólnej sali.

— Spójrz, Antoni!

— W pancernej płycie ziała owalna wyrwa o nierównych, pokrytych bąblami roztopionego metalu brzegach. Lo Wej wsunął w nią głowę i rozejrzał się po sali — nikogo w niej nie było. — Wycięli za pomocą prądu… — Nowak dotknął brzegu dziury palcami. — Teraz oni nas poszukują. Chodźmy szybciej.

Niebo za astrolotem składało się z koncentrycznych świetlistych kół, zakreślonych gwiazdami. Najbliższa zagubiła się gdzieś w wirującej przestrzeni. W tym miejscu, gdzie zbiegały się kręgi gwiezdne, leciał w ciemnościach rój „rakietek”. Lo Wej skierował na niego paraboliczne anteny radioteleskopów. Na ekranie pojawiła się kula złożona z mnóstwa punkcików. Można było zobaczyć, jak „rakietki” powoli poruszały się wewnątrz roju.

…Minęło nie więcej niż cztery wewnętrzne godziny od chwili zatrzymania motorów, jednakże Nowaka nie opuszczało pełne zniecierpliwienia pragnienie: szybciej, szybciej skończyć z tym! Czuł się już znużony na skutek napięcia nerwowego… Lo w skupieniu dokładnie wymierzał odległość pomiędzy astrolotem a rojem, by automatom rakiety przekazać ostateczne poprawki.

— No? — zapytał Nowak.

— Zaraz… — Lo Wej przekręcił parę gałek na pulpicie, potem przypomniawszy coś sobie, uniósł głowę. — Antoni, należy ich uprzedzić, że zaraz nastąpi szarpnięcie.

— Słusznie! Pokaleczą się jeszcze — kapitan kiwnął twierdząco głową i włączył mikrofon. — Uwaga! Maksym, Sandro, Loy, Torrena, słuchajcie! Za parę sekund na astrolocie nastąpi wstrząs o sile równej w przybliżeniu trzykrotnemu przyśpieszeniu ciążenia ziemskiego… Uwaga! Gdziekolwiek się znajdujecie, zapnijcie pasy bezpieczeństwa lub uchwyćcie za poręcze foteli.

W tym momencie rozległy się uderzenia o drzwi kabiny nawigacyjnej. Nowak zbity z tropu spojrzał na Lo Weja.

— Nie słyszeli nas. W tej części korytarza nie ma głośników. Co robić? — zawahawszy się sekundę podszedł do drzwi, jednym szarpnięciem otworzył je i nie pozwalając się im opamiętać, ryknął ogłuszająco:

— Odejdźcie od drzwi! Uchwyćcie za poręcze! Zaraz nastąpi silny wstrząs!

Była to cała ich czwórka — Maksym, Patrick, Sandro i Torrena — ciężko dyszeli, wściekłość malowała się na ich twarzach. Przez chwilę, stall zmieszani, lecz natychmiast w milczeniu rzucili się do kabiny nawigacyjnej.

— Lo, włączaj — ostatnim wysiłkiem powstrzymując napór, krzyknął Nowak.

Podłoga korytarza, na której stali, przekształciła się nagle w pionową ścianę i cała piątka poleciała na łeb na szyję „w dół”. Nowak w locie spróbował dosięgnąć poręczy w ścianie, lecz źle obliczywszy, uderzył w nie łokciem i od ostrego bólu, który przeszył rękę, o mało nie stracił przytomności. Po chwili katapulta elektromagnetyczna wyrzuciła rakietę zwiadowczą w przestrzeń, przyspieszenie ustało, podłoga wróciła znowu na miejsce. Przekoziołkowawszy parę razy, Antoni rozciągnął się na niej jak długi. Tuz obok ciężko runęło ciało Maksyma.

Natychmiast, zapomniawszy o bólu, zerwali się na nogi, wdarli do kabiny nawigacyjnej i w milczeniu przywarli do szkła iluminatora. Pośród gwiezdnych kręgów w przestrzeni rakieta zwiadowcza widoczna była dzięki wydobywającym się z dysz płomieniom jak nieco jaskrawsza, oddalająca się gwiazdka. Na ekranie radioteleskopu można było zobaczyć, ze wewnątrz roju zaczął się jakiś ruch. Punkty „rakietek” poruszały się po spirali, w centrum roju pojawił się prześwit, widocznie krystaliczne istoty zauważyły mknące im naprzeciw ciało i postanowiły je przepuścić. Jednakże automat zegarowy na pojemniku zrobił swoje stłoczony pod ciśnieniem tysiąca atmosfer antyhel wyrwał się z cylindra. Teraz na spotkanie „rakietek” mknął niszczący obłok antymaterii.

Wszyscy na mgnienie oka zamarli, oczekiwali na wstrząs odrzutu, który miał oznaczać, że załadowany antyhelem jonolot został wyrzucony w przestrzeń. Nagle zabrzmiał pełen niepokoju i radości okrzyk Lo Weja:

— Oh! Patrzcie, co one robią.

W tej chwili można to było zobaczyć nie tylko na ekranie radioteleskopu, lecz i gołym okiem poprzez iluminatory: rój „rakietek” ożył i zajarzył się światłem. Zaczął on jakby rozpływać się — „rakietki” uchodziły na wszystkie strony od centrum. Rój rozwinął się jak gdyby w lśniący świątecznie pąk kwiatu, który natychmiast przekształcił się w duży pierścień…

— Zrozumiały niebezpieczeństwo. Przygotowują się… — Lecz oto „rakietki” znowu zwarły się w ciasną kulę; w jej wnętrzu zamigotały błyski. W pierwszej chwili astronauci nie zrozumieli, dlaczego każdy następny błysk był bardziej mglisty niż poprzedni.

— Uchodzą — głęboko odetchnął Maksym.

…Wkrótce trudno było rozróżnić pośród szybko wirujących gwiazd rytmicznie rozjarzający się punkcik. Wreszcie na ekranie radioteleskopu, blednąc z każdą chwilą, zupełnie rozpłynął się obraz roju. Astronauci w milczeniu spozierali na siebie; wydarzenie nakazywało im zapomnieć o niedawnej kłótni.

— Czyżby się przestraszyły? — Loy ze zdumienia wzruszył ramionami.

— Nie, one pojęły… — pogrążony w zadumie odezwał się Maksym. — Przestraszyły się. Parę „rakietek” z tego roju bez trudu mogłoby rozbić nasz astrolot. One zrozumiały nas. Nawet nie jest to właściwe słowo „pojęły”… „Rakietki” widocznie dawno już zrozumiały, kim jesteśmy. Być może, że jeszcze na Dziwnej Planecie. Sądząc po tym, że z odległości tysiąca kilometrów zdołały się zorientować w wydarzeniach zachodzących w astrolocie, nie przedstawiało to dla nich żadnego problemu… Jednakże dopiero teraz po raz pierwszy wzięły nas na serio. Tak, tak. — Maksym z uporem potrząsnął głową. — One pojęły, że jesteśmy nie tylko „czymś”: żywą materią, składającą się z białka, lecz i „kimś”. Antoni miał rację: dla „rakietek” było to bez porównania trudniejsze zadanie niż dla nas… Słowem, zrozumiały, że spotkały się z wysoko rozwiniętą myślącą formą życia: życia, które rozwija się według własnych praw, dążąc ku własnym celom. Zrozumiały, że życiem tym nie wolno im ani pogardzać, ani bezceremonialnie w nie wkraczać. Trudno powiedzieć, co im wpoiło taki dla nas szacunek: wymierzony na rój jonolot z antyhelem czy nasza walka? Jak się zapatrujesz na to, Antoni?

— Uważam… nie mogę być waszym kapitanem. Wybierzcie innego.

— Nie przesadzaj, Antoni. — Patrick Loy odparł z urazą w głosie. — Ostatecznie każdy z nas bronił swego punktu widzenia, jak mógł.

— I na razie nie wiadomo jeszcze, po czyjej stronie jest słuszność — dodał Torrena.

— Toni wstydzi się tego, o czym myśmy już zapomnieli… — podrapane policzki Sandra rozciągnęły się w filuternym uśmiechu. — Przecież już nikt nie pamięta, jak myśmy… jak nas… oj! no, słowem… — Ogólny śmiech zmieszał go jeszcze bardziej.

— Nie myśl o tym, Antoni, ot i wszystko. Oczywiście. — Maksym łagodnie położył dłoń na ramieniu Nowaka. — Przecież w końcu ani ty, ani my nie mieliśmy racji… Mów, co chcesz, ale te „rakietki” to mądrale. Jeszcze polecimy na Dziwną Planetę i porozumiemy się z nimi, zobaczysz.

Nawet gdyby Nowaka nie ścisnęło coś za gardło i tak nie potrafiłby powiedzieć swym towarzyszom tego, co pragnął. Były to bowiem me myśli, lecz uczucia — a wyrazić ich nie umiał i krępował się. Po prostu odszedł w stronę wiszącej na ścianie mapy gwiezdnej i studiował ją nieco dłużej, niż było to potrzebne. Potem zwrócił się do załogi:

— Powracamy na inercjalną trajektorię. Wszyscy na swoje miejsca.


Przełożył M. Kumorek

Загрузка...