Czas to jedynie lale światła,
biegnące ku nam z bezkresnych dali.
Russow spojrzał na konstelacje gwiezdne, machinalnie uprzytamniając sobie bliskość świtu i uniósł się, przecierając oczy. Porzucił hamak, w którym mimo wszystko nie udało mu się zasnąć, i wyszedł na polanę rozpościerającą się przed Pałacem Kultury. Wsiadł do jednoosobowego grawiplanu z kształtu podobnego do kropli wody i płynnie wzniósł się na wierzchołek pokrytej zielenią góry, która mgliście rysowała się na tle czarnego nieba. Od drzew szedł nie milknący szept i Russowowi wydawało się, że słyszy w nim głos swych przyjaciół, których pozostawił po tamtej stronie Czasu. Stanął nad brzegiem urwiska i głęboko się zamyślił. Tak, okazało się, że żyć w przyszłości to nie taka prosta sprawa, jak wyobrażał sobie kiedyś w marzeniach.
Daleko w dole, w szerokiej kotlinie, rozciągało się Miasto Wieczności, swoiste zjawisko nowego świata… Miasto relatywistów, Tułaczy Kosmosu, będących jakby żywą sztafetą łączącą teraźniejszość z bezmiernymi głębinami przeszłości.
Miasto Wieczności rozrastało się stopniowo. Na początku XXI wieku na tym miejscu istniało Kosmocentrum Himalajskie, jedna z trzech baz, skąd ludzkość wyruszyła na podbój gwiazd. Chociaż w końcu XXI wieku astroloty podniosły pułap swych szybkości do 0,9 prędkości światła, nie wywołało to jeszcze większego zwolnienia biegu czasu. Począwszy od końca XX aż do początku XXII wieku z Kosmosu powróciło na Ziemię pięć międzygwiezdnych ekspedycji. Przy szybkości wynoszącej „jedną dziewiątkę po zerze” uczestnicy tych wypraw „nie pozostali zbytnio w tyle” w stosunku do czasu ziemskiego — nie więcej niż o parę dziesiątków lat. Sytuacja jednak całkowicie się zmieniła w drugim dziesięcioleciu XXII wieku, kiedy stworzone zostały anihilacyjne rakiety, rozwijające prędkość do 299 tysięcy kilometrów na sekundę. Czas biegł w nich już czterdzieści razy wolniej w porównaniu z ziemskim. Pierwsze rakiety anihilacyjne, które wyruszyły w latach 2120–2145 na zbadanie dalekich okolic Słońca, powróciły na Ziemię po upływie 240–300 lat, przy czym członkowie ich załóg „postarzeli się” zaledwie o kilka lat. Wtedy to, w pięćdziesiątych latach XXV wieku, po raz pierwszy wymówione zostało słowo „relatywista” jako synonim słowa „wychodźca z przeszłych czasów”.
Pierwsi relatywiści na wniosek Ziemskiej Rady Pracujących osiedlili się w Kosmocentrum Himalajskim, które stawało się przodującym ośrodkiem opanowywania Kosmosu. Nie bacząc na pewne „opóźnienie” w swych naukowych i społecznych pojęciach, spowodowane gwałtownym tempem rozwoju kultury, nauki, techniki i społeczeństwa ludzkiego, relatywiści wcale nie przekształcili się w jakichś „pustelników”, lecz stanowili oni rdzeń armii najbardziej doświadczonych badaczy Kosmosu.
Liczne załogi relatywistów wstępowały do specjalnego Instytutu Doskonalenia Wiedzy i po niedługim odpoczynku na Ziemi znowu podążały we wszechświat, by za kilkaset lat powrócić na ojczystą planetę.
Relatywiści — uczeni o różnych specjalnościach — czasami na zawsze osiedlali się w Kosmocentrum Himalajskim, poświęcając resztę życia na opracowania naukowych wyników swych wypraw i wyrażenie ich w języku odpowiadającym pojęciom danej epoki. W różnorodnych instytucjach Kosmocentrum niektórzy relatywiści otrzymywali funkcje operatorów, radiotechników, asystentów, uczonych i inżynierów Nowej Epoki. Wśród nich byli ludzie, którym sprzykrzyła się astronawigacja. Wybierali więc według własnego uznania dowolne Stowarzyszenie Pracujących i całkowicie oddawali się wartkiemu, pełnemu pracy, radości i natchnienia życiu ludzi Nowego Świata.
Poczynając od XXVII wieku ludność Kosmocentrum nieustannie wzrastała. Na początku czwartego tysiąclecia mieszkało już tam 100 tysięcy ludzi, w tej liczbie 10 tysięcy relatywistów, i decyzją Ziemskiej Rady Pracujących uroczyście przemianowane zostało na Miasto Wieczności. Nazwa ta podkreślała ogromne znaczenie, jakie dla ludzkości miało opanowanie wszechświata, mówiła o nieśmiertelności poczynań umysłu ludzkiego, o konieczności dziedziczenia tradycji astronautycznych…
Obecnie, w końcu ósmego tysiąclecia, było to miasto o milionowej ludności, której blisko trzecią część stanowili relatywiści. Obecność w byłym Kosmocentrum Himalajskim tak wielu najbardziej doświadczonych astronautów przeistoczyła Miasto Wieczności w ogólnoziemski ośrodek międzygwiezdnych ekspedycji, a także w swoistą skarbnicę astronautyki, w której zgromadzona była wiedza wszystkich poprzednich epok i współczesnej nauki.
…Russow uniósł głowę: złudny całun obłoków niby wielka rzeka zawisł nad miastem. Przez chwilę miał wrażenie, że widzi tajemniczą Rzekę Czasu, na której falach nieustannie płyną tu relatywiści. W dole snuł się jeszcze welon błękitnawego mroku, spowijający jakieś kolosy, podobne do skamieniałych fal oceanu. Lecz oto spoza gór błysnęła smuga światła. Liczne kanały przecinały białymi, krętymi wstęgami podzwrotnikową zieleń, w której tonęło Miasto Wieczności. W świetle białej zorzy stopniowo zarysowały się kopulaste dachy Pałaców Kultury, wpełzające na wzgórza wielokilometrowe eskalatory, schody i tarasy, czasze radioteleskopów. Wierzchołek kolosalnego pomnika Tułacza Kosmosu tonął w białej pianie chmur, a sztuczne jezioro jak gdyby zastygło w porannym chłodzie. W miarę jak łuna brzasku rozlewała się po niebie, na zboczach wzgórz wyrastały piętrowe budowle. Długie aleje, wyludnione o tak wczesnej godzinie, uciekały w dal, a wzdłuż nich nieruchomo stały libańskie cedry, niby wartownicy w fantastycznym śnie. Baseny wyglądały jak srebrne tarcze porzucone przez starożytnych zdobywców. Światło latarni Kosmocentrum zaczęło blednąc. Coraz wyraźniej wyłaniała się z mroku gigantyczna estakada przecinająca parabolicznym łukiem południową część nieboskłonu; niby stunogi olbrzym kroczyła swymi kilometrowymi podporami przez doliny i przełęcze, wspinając się coraz wyżej i wyżej ku gwiazdom, dopóki jej ostatni łuk nie dosięgnął wierzchołka Czomolungmy.
W czerwonym blasku zalśniły maszty teleradiostacji, wydawało się, że to płomienie ogarnęły kopułę obserwatorium Rady i konstrukcje estakady. Ruszyły taśmy eskalatorów.
Po plastykowych płytach alei przemknęły pierwsze lotomobile, które wyglądały stąd jak zabawki. Od południa pojawiła się grupa ciężarowych grawiplanów. W Kosmocentrum melodyjnie zahuczała syrena. Głucho zawarczały motory, uruchamiając gigantyczne czasze urządzeń teleradiolokacyjnych.
„Przygotowują się do startu” — pomyślał Russow. I nie pomylił się. W pięciominutowych odstępach jeszcze dwa razy zabrzmiał śpiewny ton syreny i nagle wszystkie dźwięki budzącego się do życia miasta zagłuszył huk silników startowych. Zielonkawy kadłub statku kosmicznego ukazał się w prześwitach konstrukcji tworzących tunel estakady. Astrolot gwałtownie nabierał szybkości. Potok światła wypływający z dysz wózków startowych, przecinany żebrami tunelu, rozpadał się na poszczególne oślepiające błyski. W końcu pojazd kosmiczny wyrwał się z objęć ostatniego ogniwa estakady i w oka mgnieniu znikł w blasku promieni słonecznych.
Kiedyż oni wrócą z powrotem? Russow doświadczonym okiem astronauty określił, że astrolot należy do rakiet typu „G — Z — sześć dziewiątek po zerze”. Czas będzie biegł dla nich wolniej prawie tysiąc razy… Jakież stulecia zastaną ci ludzie po powrocie do Miasta Wieczności?
Widok uchodzącej we wszechświat rakiety obudził w nim myśli o przeszłości. Gdyby można było popłynąć w górę Rzeki Czasu, powrócić do rodzimej epoki i opowiedzieć przyjaciołom o tym, że nie na próżno walczyli o szczęśliwe życie na Ziemi.
Stłumiwszy westchnienie żalu, Russow wstał. Niestety, było to niemożliwe… Na falach bezlitosnego Czasu unosić się można było tylko w mglistą dal Przyszłości.
Wokół niego zastygły w wiecznym milczeniu uwieńczone śnieżnymi czapami szczyty Himalajów.
Tak samo wyglądały i w tym dniu, kiedy Geowschodnie Bractwo Pracujących żegnało załogę pierwszego w historii Ziemi statku kosmicznego — mezonowej rakiety „Ciołkowski”. Statek wyruszył we wszechświat na przełomie Ery Bractwa Światowego. Komuż mogłoby przyjść wówczas na myśl, że ów lot, który miał na celu skromne zadanie zbadania systemu Alfa Centauri, przekształci się w długą podróż po oceanie przestrzeni — czasu.
Odwiedzili wtedy planetę obracającą się wokół Proximy — świat lodów i milczenia. Zbadali planety Alfa Centauri z wygasającym życiem organicznym, które i tak nie mogło się dalej rozwijać z powodu przedziwnej orbity planet poruszających się w polu przyciągania podwójnej gwiazdy. Z Alfa Centauri „Ciołkowski” powinien był powrócić na Ziemię… Russow, poparty przez większość załogi, skierował statek ku 61 Gwieździe Łabędzia w nadziei odnalezienia współbraci — istot rozumnych. I tam natknęli się na olbrzymie, pozbawione życia planety… Spotkała ich smutna nagroda za długie, rozpaczliwie długie lata cierpień i oczekiwania. Potem jak gdyby uśmiechnęło się do nich szczęście: na planecie krążącej po zewnętrznej orbicie systemu nieoczekiwanie odkryli kwadratowy obelisk, na którym widniały współrzędne nieznanej planety. W końcu dokonali lotu na drugą stronę niszczącej materii składającej się z pyłu kosmicznego — w niezapomniany świat Ełory oddalony od Ziemi o 2800 lat świetlnych…
Na statku upłynęło zaledwie dwadzieścia lat, licząc według „własnego czasu”, a na Ziemi — pięć tysiącleci.
Kiedy „Ciołkowski” wypłynął z Rzeki Czasu na brzeg ósmego tysiąclecia, pozostało ich zaledwie dwóch — on i postarzały w Antyświecie Czandrahupta… Resztę załogi „Ciołkowskiego” połknął Kosmos.
Pijani wonnym powietrzem ziemskim wyszli ze statku. Poraziła ich piękność Nowego Świata, ogłuszyło kipiące, radosne życie. Weseli, życzliwi ludzie ósmego tysiąclecia witali Russowa i Czandrahuptę jak starożytnych bohaterów. Morze kwiatów, muzyka, pozdrowienia w nieznanym języku… Wspaniałe święto — karnawał, urządzone na cześć Tułaczy Kosmosu, ciągnęło się nieprzerwanie przez wiele dni.
A potem parę lat cudownych wędrówek po aromatycznym ogrodzie, jakim stała się ojczysta planeta. Dodało to Russowowi nowych sił i przytłumiło żal za Przeszłością. Jednakże tęsknił za Czandrahupta, który był tak stary, że nie mógł mu towarzyszyć, i cicho gasł w Mieście Wieczności.
Ludzie ósmego tysiąclecia byli niezwykle troskliwi i dobrzy dla Russowa. Pomagali mu włączyć się czynnie w nurt życia Nowego Świata. Russow zajął się ukochanym przedmiotem — fizyką jądrową, która obecnie okazała się na tyle skomplikowana, iż początkowo nie rozumiał niczego z jej elementarnych zasad. Z ekranów, na których wyświetlano zwoje mikrofilmów, spoglądały na niego budzące strach równania, podobne do rozgałęzionych drzew, obwieszonych znakami całkowania, pełnego skrótów oznaczających niewiadome funkcje, indeksami tensorowych stopni; wprowadzały go w stan wzburzenia niezwykle skomplikowane struktury zasadniczych elementów pramaterii, co do której w jego czasach wysuwano jedynie nieśmiałe hipotezy. Całkowicie zmieniło się samo podejście do zjawisk świata i metody poznawania prawdy. Elektronowe maszyny lingwistyczne pozwoliły uczonym ósmego tysiąclecia zrozumieć trudności, jakie napotykał Russow, i sprawa „dokształcenia nowicjusza” ruszyła z miejsca. Russow zauważył przy tym, że proces myślenia uczonych o tyle się skomplikował i zarazem jak gdyby się „skondensował”, że jedno ich pojęcie lub termin zamykały w sobie treść całego działu nauki trzeciego tysiąclecia…
Dwa lata temu zmarł Czandrahupta. Zerwała się ostatnia nić wiążąca Russowa z rodzimą epoką, z towarzyszami, którzy odeszli w niebyt…
Russow długo jeszcze spoglądał w przestrzeń niewidzącymi oczyma, potem szybko powstał z ziemi i ruszył do grawiplanu: oddawszy się wspomnieniom, o mało nie zapomniał, że dzisiaj, w Dniu Pamięci Poległych Astronautów, odbyć się ma kolejna Światowa Konferencja Kosmonautów.
Westybul Najwyższej Rady kierującej opanowaniem Kosmosu powitał go zgiełkiem tysięcy głosów. Russow wspiął się na trzecie piętro. Tu gromadzili się kosmonauci trzeciego i czwartego tysiąclecia, ludzie, których myśli i wyobrażenia były mu bliskie.
— Tu szukają ochotnika do żeglugi po Rzece Czasu — powiedział młody programista rakiety kwantowej z 2160 roku, spoglądając na mapę Galaktyki, która zajmowała całą ścianę mieszczącą się za trybunami dla członków Rady.
Russow nic nie odpowiedział, machinalnie spojrzał na szóstą lożę, gdzie siedział starzec, relatywista czwartego tysiąclecia, jeden z ocalałych uczestników lotu do Krabo — kształtnej Mgławicy. Niedawno skończył 206 lat. Starzec gawędził z grupą młodzieńców, którzy urodzili się w Mieście Wieczności, nigdy nie pływali po Rzece Czasu, jednakże byli gotowi lecieć choćby wokół wszechświata. Młodzieńcy przysłuchiwali się opowiadaniom Starca; oczy ich płonęły zachwytem, czasami jednak na twarzach pojawiał się wyraz smutku, gdyż, jak sądzili, urodzili się zbyt późno.
Fizyk szóstego tysiąclecia, który lepiej niż ktokolwiek inny był w stanie uchwycić zmienną istotę przeobrażeń pramaterii i w kilku słowach wyrazić podstawowy problem antygrawitacji lub nakreślić kwantową mapę świata — rozmawiał z poetą. Obaj, usiłując nie przerywać sobie wzajemnie, pochłonięci byli pasjonującym tematem i co chwila zwracali się o pomoc do sąsiadów.
Znakomity chemik, który ostatecznie przeniknął problem struktury kwasu nukleinowego, z ironią pocieszał młodzieńca w niebieskim ubraniu — technika maszyn elektronowych. Młodzieniec swój wolny czas poświęcał biologii. Z urywkowych zdań, dolatujących do niego, Russow pojął, że młody człowiek strącony został z Olimpu swych marzeń, otrzymawszy zamiast żywego białka… coś w rodzaju kancelaryjnego kleju, jakim posługiwali się jego odlegli przodkowie.
Było tu wreszcie kilku matematyków, opętanych wiecznie młodzieńczym marzeniem uczonych — myślą sformułowania w języku cyfr i równań fizyko — biologicznych praw przechodzenia indywiduum w inne wymiary przyrody.
Różnojęzyczny gwar miarowo przetaczał się po hallu, niczym poszum wywołany przypływem morza.
Russow często spoglądał w stronę drzwi wejściowych: czekał na pojawienie się członków Rady, by oznajmić im, że ma zamiar ponownie udać się w Kosmos.
Wkrótce ukazał się niewysoki, silnie zbudowany człowiek, skromnie i zwyczajnie ubrany. Przechodząc, uśmiechał się i witał z kosmonautami. Za nim grupkami, witając relatywistów i kosmonautów przyjaznymi gestami i uśmiechem, kroczyli tak samo zwyczajnie ubrani ludzie. Powitał ich przyjazny zgiełk głosów: byli to przewodniczący i członkowie Najwyższej Rady kierującej podbojem Kosmosu. Na konferencji tej mieli oni wybrać pilota — relatywistę dla kolejnego astrolotu, którego załoga składała się z ludzi ósmego tysiąclecia. Nic — ani niezwykle wysoka technika Nowego Świata, ani najbardziej udoskonalone automaty elektronowe, ani osiągnięcia astronawigacji, w których uogólnione zostało doświadczenie z podróży międzygwiezdnych odbytych w ciągu ubiegłych sześciu tysiącleci — nie mogło zastąpić drogocennego żywego doświadczenia relatywisty; doświadczenia, zdobytego tak drogo.
…Na trybunie pojawił się przewodniczący Rady i wzniesieniem ręki nakazał milczenie. Kiedy zaległa cisza, dał znak i na wschodniej ścianie sali miękko zamigotał błękitnawym światłem wklęsły ekran telewizora podłączonego do sieci światowej. Jednocześnie delikatnie zahuczała uniwersalna maszyna lingwistyczna, dokonująca przekładu słów przewodniczącego dla tych relatywistów, którzy niedawno przybyli do Miasta Wieczności i nie znali jeszcze języka epoki.
— Przyjaciele i bracia — przemówił dźwięcznym, czystym głosem. — Na początku sierpnia wysyłamy we wszechświat „Palladę”, najnowszy astrolot typu „KZ–7–IPH”[5]*. Celem lotu jest zbadanie systemu gwiezdnego Alfa Eridana. Ani jeden astrolot poprzednich tysiącleci nie był w pobliżu tej gwiazdy. Pośrednie dane zaczerpnięte z astronomii mówią o istnieniu tam bogatej strefy życia. Nie w imię tego, by w mapę Galaktyki wetknąć nową chorągiewkę z napisem: „Gwiazda zbadana”, a tym bardziej nie dla zaspokojenia pragnień amatorów silnych wrażeń wyrusza w Kosmos „Pallada”. Wiecie o tym lepiej ode mnie, najbardziej bowiem trwałe fundamenty pod gigantyczną piramidę współczesnej nauki założone zostały przez Tułaczy Kosmosu. Za cenę rezygnacji z życia wśród współczesnego wam pokolenia, za cenę życia tysięcy poległych astronautów, którzy przeorali dziobami swych rakiet niezmierzony ocean słońc leżących w płaszczyźnie trzeciej spirali Galaktyki, ludzkość zdobyła przebogatą wiedzę o właściwościach materii, o zmienności jedynego pola, o bilansie i sposobach wytwarzania energii. Naukowe wyniki każdej międzygwiezdnej ekspedycji, przywożącej na Ziemię informacje o drogach rozwoju innych społeczeństw istot rozumnych, równają się tysiącleciom ziemskich poszukiwań naukowych…
Przewodniczący zamilkł na chwilę, potem spokojniejszym już głosem ciągnął dalej:
— Ludzie ósmego tysiąclecia zwracają się do Tułaczy Kosmosu z prośbą o wzięcie udziału w ekspedycji. Kto chce być drugim pilotem?
Zapanowało milczenie. Relatywiści pogrążyli się w zadumie.
— Puścić się znowu w podróż po Rzece Czasu, by przybić do brzegu jeszcze bardziej odległej epoki Przyszłości? Utracić przed chwilą pozyskanych przyjaciół?… Nie potrafiłbym już… Dożyję reszty swych dni w Mieście Wieczności — spotkawszy się ze wzrokiem Russowa powiedział Ibanez, nawigator astrolotu z 2160 roku. — Zgadzasz się ze mną?
Russow spojrzał na niego nieobecnym wzrokiem i wstał.
Starzy relatywiści w dalszym ciągu porozumiewali się ściszonymi głosami. Ludzie ósmego tysiąclecia spoglądali na nich z wyrozumiałym, życzliwym uśmiechem. Właściwie Rada nigdy nie nalegała na ich udział w kolejnych wyprawach uważając, że relatywiści spełnili swój obowiązek wobec ludzkości. Ostatecznie Rada nie narzekała na brak entuzjastów lotów kosmicznych, ciągle oblegających Sektor Międzygwiezdnych Problemów.
Russow przeciskał się już do trybuny przewodniczącego.
— Gotów jestem zająć wolne miejsce na „Palladzie” — powiedział głuchym głosem.
— Wydaje mi się, że dosyć już zrobiłeś — miękko odrzekł Przewodniczący Rady, poznając w tym silnym pięćdziesięcioletnim człowieku jednego z najstarszych weteranów opanowania Kosmosu. — Pozostań z nami, Iwanie Russow… Ludzkość pamięta twe tułaczki… Przecież to „Ciołkowski”? Geowschodnie Bractwo Pracujących?…
Russow skinął twierdząco głową i z uporem powtórzył:
— Gotów jestem lecieć na „Palladzie”…
— Dobrze — odparł po krótkim milczeniu przewodniczący. — Jutro poznasz załogę „Pallady”. Astronauci przechodzą obecnie przedstartowe przygotowania na dziennym sputniku[6]*, przyłączysz się do nich…
„Pallada” gwałtownie przyśpieszyła swój lot, „połykając” w ciągu każdej minuty szmat nieskończoności długi na 18 milionów kilometrów. Był to pierwszy statek kosmiczny, który poruszał się za pomocą siły odrzutowej, powstającej przy wyrzucaniu niewidocznych radiokwantów wysokiej częstotliwości. Co prawda, kwantowy astrolot nabierał rozpędu parę razy wolniej niż fotonowo — mezonowe rakiety, radiokwanty bowiem były dużo lżejsze od fotonów i mezonów, lecz za to nie groziły spopieleniem odbijających je parabolidów. Dotychczas w rakietach fotonowych najbardziej skomplikowanym problemem było okiełznanie potwornie wysokiej temperatury promieni świetlnych, padających na powierzchnię parabolidów. Nieproduktywne zużycie zasilających system ochładzania dziesiątków milionów kilowatów, superpotężne elektromagnetyczne ekrany — a więc nowe miliony kilowatów energii — powstrzymujące zabójczą moc promieniowania, osłony neutronowe wymagające niezmiernie dokładnej synchronizacji procesów odnawiania struktury atomowej parabolidów — wszystko to zostało obecnie przezwyciężone.
„Pallada” mknęła przez Kosmos rozwijając prędkość wynoszącą „siedem dziewiątek po zerze”.
Russow był szczęśliwy. Znowu żeglował po bezbrzeżnym oceanie przestrzeni — Czasu. Błękitnawe ogniki umykających do tyłu gwiazd przyjaźnie mrugały z bocznych ekranów, gdy tymczasem gigantyczny wklęsły ekran radaru groził mu czarnym mrokiem nieskończoności, a uspokajająca melodia płynąca z przyrządów chroniących elektronowy system łączności, zda się, mówiła: „Jesteśmy na straży, synu Rozumu… nieskończoność chyli się do twych nóg”. Ledwie uchwytny bas kwantowych generatorów przypominał o dziesięciu miliardach kilowatów energii, wyzwalanej przez reakcję termojądrową, co minutę przekształcających się we wściekle rwący potok promieni radiokwantowych. Dźwiękowy generator grawimetru samoczynnie ciągnął miękkie „re”, komunikując, że na przestrzeni co najmniej dziesięciu lat świetlnych nie ma obdarzonych siłą grawitacyjną mas. Na głównym ekranie obserwacyjnym ledwie rysowały się mglistoszkarłatne plamy: to z bezkresnych dali świeciły infraczerwone gwiazdy, które stały się widoczne dzięki wykorzystaniu zjawiska Dopplera, polegającego na „stłoczeniu” prążków widma gwiezdnego. Relatywistyczny zegar połączony z licznikiem gwiezdnych prędkości co godzinę wydawał delikatny dźwięk, jak gdyby dziwiąc się temu, że na Ziemi w ciągu tych sześćdziesięciu minut upłynęło 20 dni.
…Astrolot znajdował się w końcowej fazie hamowania, pozostawiwszy za sobą niemal dwadzieścia dwa parseki[7]*. Przestrzeń wokół „Pallady” jak gdyby „wykrzywiła się” pod naporem potwornej masy ekwiwalentnej[8]*, wytwarzającej błyskawicznie pole grawitacji o sile sto razy większej od siły przyciągania Ziemi.
Życie załogi przebiegało miarowo jak dobrze wyregulowany mechanizm. Doskonały system elektronowych automatów z nienaganną dokładnością prowadził statek według kursu i towarzysze podróży Russowa spokojnie, jak gdyby nie opuszczali Ziemi, dzielili swój czas pomiędzy pracę, odpoczynek i sen. Dokładnie o godzinie szóstej „rano” melodyjnie rozbrzmiewał gong i mieszkańcy astrolotu zbierali się w pawilonie higieny. Gimnastyka, orzeźwiające kąpiele i kwarcówki, wysokokaloryczne pożywienie wzbudzały wspaniały nastrój wśród ludzi i zapał do czekającej ich w ciągu dnia pracy.
Nawigatorzy i mechanicy, inżynierowie i piloci przeglądali przyrządy i mechanizmy. Astronom cierpliwie sprawdzał współrzędne Alfa Eridana, której zielony dysk coraz jaskrawiej rozpłomieniał się na ekranach. Matematyk i dwaj jego pomocnicy — programiści zapewne już setny raz precyzowali program trasy i rozkazy dla robotów awaryjnych na wypadek nieprzewidzianych komplikacji. Główny pilot Warren, jasnowłosy, spalony na brąz atleta mrucząc pod nosem jakąś melodię w skupieniu kreślił krzywe prawdopodobnych błędów, by wnieść poprawki do notatek automatycznie rejestrowanego dziennika. Uczeni pracowali w salonie informacyjnym, przygotowując się do badań innego świata.
Russow jeszcze w Mieście Wieczności przestudiował skomplikowaną astronawigacyjną technikę ósmego tysiąclecia. Przy końcu lotu Russow opanował w pełni umiejętność posługiwania się astronawigacyjnymi przyrządami i mechanizmami „Pallady”. I kiedy na Ziemi minęło siódme dziesięciolecie, co odpowiadało pięćdziesięciu czterem dobom, licząc według własnego czasu na statku, a na głównym ekranie już płonął dysk Alfa Eridana, Russow pewnie Stanął przy pulpicie obok Warrena, by wprowadzić „Palladę” na orbitę styczną jednej z sześciu planet, które — zgodnie z przewidywaniami astronomów Ziemi — rzeczywiście tu odkryto.
„Wieczorami”, po obiedzie i odpoczynku, astronauci zbierali się w dużej okrągłej sali, gdzie znajdował się basen z błękitnawą wodą, tchnącą świeżością przestrzeni morskich; nieduży ogród, trochę podzwrotnikowej zieleni; placyk sportowy, instrumenty muzyczne, gry stołowe. Kosmonauci niemal codziennie urządzali koncerty, recytowali wiersze starożytnych i współczesnych poetów, czytali fragmenty ulubionych utworów, wystawiali komiczne scenki.
Pewnego wieczoru szczególnie gorące brawa zebrali inżynier — konstruktor maszyn elektronowych Żont i telefonografistka Swietłana Siergiejewna. Gdy Żont wziął pierwsze akordy, rozległa się muzyka dźwięczna i silna jak harmonia sfer niebieskich. Głęboki głos Swietłany zespolił się z muzyką tak niepostrzeżenie, że Russow nie potrafił określić, w jakim momencie to nastąpiło. Upajał się jasnymi, czystymi tonami. Melodia to przycichała, to nabierała na sile. Improwizacja urwała się błyskotliwą kaskadą muzycznych akordów.
Huczne oklaski wywołały na zarumienionej twarzy Swietłany uśmiech radości. Z nieoczekiwanym zdumieniem Russow zrozumiał, że ludzie ósmego tysiąclecia przy całej swej doskonałości odznaczają się prostotą i naturalnością.
Russow zaczął bacznie przyglądać się Swietłanie.
Wesoło podśpiewując, dziewczyna szybko i zręcznie regulowała swój telefotoaparat podobny do starożytnej armaty. Praca paliła się w jej zręcznych rękach. Czasami napotykał wesołe spojrzenie jej żywych szarych oczu.
Przez parę dni próbował zbliżyć się do niej, lecz za każdym razem zatrzymywał się niepewny. W żaden sposób nie mógł się oswoić z tym, że jest od niego „młodsza, ale mądrzejsza” o całe sześć tysiącleci. Jednakże pewnego razu Russow podszedł do dziewczyny. Napotkał jej otwarte uważne spojrzenie i przyjazny uśmiech.
— Po raz pierwszy w międzygwiezdnej?… — zapytał z trudem.
— Tak, po raz pierwszy — uśmiechnęła się Swietłana. — Zwracaj się do mnie po imieniu, jak przyjęte jest w naszym świecie.
— Nie przejmujesz się perspektywą powrotu na Ziemię… w innej epoce, utraty rodziny i przyjaciół?… Przecież powrócimy do Miasta Wieczności dopiero za półtora wieku?…
Swietłana zamyśliła się na chwilkę.
— Zastanę jeszcze swą młodszą siostrę. W momencie naszego startu miała zaledwie sześć lat.
— I ty nie obawiasz się… samotności w tej przyszłej epoce? — dopytywał się uparcie.
Świetlana odparła z lekkim zdziwieniem:
— Nie odczuwam lęku przed przyszłością… W Nowym Świecie samotność jest niemożliwa…
— Dlatego chyba, że za półtora wieku ludzie nie zmienią swego języka, obyczajów i form życia?
— Po części i dlatego. Przecież to nie sześć tysiącleci jak w twoim przypadku… — potwierdziła dziewczyna i z kolei ona nieoczekiwanie spytała:
— Dlaczego początkowo byłeś taki ponury? Żal ci było porzucić Ziemię?
— Nie, nie z tego powodu. Tęskniłem za towarzyszami, którzy zginęli w Kosmosie nie ujrzawszy nigdy Nowego Świetlanego Świata…
Russow zaciął się i umilkł: w jego pamięci zrodził się mglisty obraz innej Świetlany, towarzyszki odysei kosmicznej, która oddała życie dla nauki…
Dziewczyna z Nowego Świata patrzyła na niego spokojnie, przyjaźnie, bez cienia zmieszania. Warren przechodząc obok uśmiechnął się uradowany, ujrzawszy ożywioną twarz Russowa, którego zdążył polubić.
— Cóż widzę?! — wykrzyknął Warren, zwracając się do Świetlany. — Posępny Astronauta, prastary Tułacz Kosmosu wreszcie się uśmiechnął!..
Russow uśmiechał się nadal, przysłuchując się śpiewnym dźwiękom jeszcze niezupełnie zrozumiałego dlań języka.
Po tej rozmowie jak gdyby coś w nim odżyło. Po raz pierwszy od wielu lat jego serce rwało się ku światłu życia, które, zda się, biło od tej dziewczyny. W całym swym majestacie ukazała mu się prosta prawda: na przekór oszalałemu, wszystko pożerającemu na swej drodze Czasowi wiecznie trwać będzie to, co nie przemija — ludzkie uczucie, miłość, przyjaźń…
W jednym z ostatnich dni hamowania „Pallady” Swietłana podeszła niespodziewanie do Russowa i spoglądając na niego swymi szarymi oczyma, powiedziała:
— Czy chcesz zostać moim przyjacielem, Posępny Astronauto… tam… na Ziemi, kiedy wrócimy do Miasta Wieczności?… — i zająknęła się zmieszana. Russow nie odrywał od niej oczu, w których błyszczały niepowstrzymana radość, zdziwienie, miłość, wdzięczność i powątpiewanie w możliwość tak szybkiego urzeczywistnienia się jego namiętnego marzenia.
Zamiast odpowiedzi przypadł ustami do jej ręki.
…Zielone światło sączyło się zewsząd. Z głównego ekranu uśmiechał się do Russowa dysk Alfa Eridana, rozsiewający w przestrzeń drgające, mieniące się błękitnawymi odcieniami zielone strzały. Niebieskawa aureola korony nowego słońca i iskry skrzące się na skalach przyrządów zmuszały do przymrużania oczu. Russow stał przy pulpicie obok Warrena dotykając niekiedy jego ręki i pewnie prowadził „Palladę” ku środkowej planecie systemu — planecie spowitej zielonobłękitną kołdrą atmosfery. Zanosiły się potężnym śpiewem hamujące silniki jądrowe. Statek, posłuszny rozkazom pilota, płynnie wszedł w górną atmosferę nieznanej planety…
Kiedy po wylądowaniu „Pallady” ustało drżenie jej korpusu, Warren rzekł z aprobatą do Russowa:
— Mistrzowskie lądowanie! Nieźle opanowałeś umiejętność kierowania statkiem.
— Jak tu pięknie! — wykrzyknęła Swietłana, wskazując na boczny ekran, gdzie w promieniach zielonego słońca ich oczom ukazała się czarodziejska kraina.
— Przygotować się do zejścia na planetę! — przetoczył się po astrolocie rozkaz, powtórzony przez automaty.
Ludzie z wprawą wykonywali wszystkie operacje narzucone przez technikę bezpieczeństwa kosmicznego, wkładali na siebie skafandry osłony biologicznej i zginając się pod naporem huraganowego, rwącego z wyjściowego tambura „Pallady” strumienia powietrza, zeszli na grunt planety.
Był wczesny ranek cudnego świata. Chłodne jeszcze promienie słońca przebijały się skroś prześwity pobliskich zarośli, długie cienie kładły się na szeroką, porosłą bujną trawą równinę; z trzech stron otaczał ją gigantyczny las, rażąc oczy zadziwiająco jaskrawożółtym i pomarańczowym listowiem; drzewa, przypominające skrzypy i paprocie minionych epok geologicznych Ziemi, tonęły w przejrzystej porannej mgle. Pierwotna cisza tego świata była tak głęboka, iż mimo woli napawała lękiem. Niezwykłe niebieskofioletowe niebo, po którym toczyły się fale najsubtelniejszego żółtawego światła, czyniło wrażenie szmaragdowofioletowego oceanu, rozpościerającego się daleko na horyzoncie.
Donośny głos Warrena, który rozległ się w hełmofonach astronautów, wyrwał ich z kontemplacyjnego osłupienia.
— Nie będziemy zwlekać — powiedział. — Przygotujcie się do pierwszej wyprawy rozpoznawczej…
Kiedy opadło podniecenie, wywołane przygotowywaniem się do podróży, a Żont włączył już silnik gąsienicowego atomochodu, Warren zwrócił się do astronautów:
— Przyjaciele! A któż pozostanie do ochrony statku?…
Zaległo pełne napięcia milczenie. Nikomu prawdopodobnie nie uśmiechała się perspektywa przesiadywania w uprzykrzonych już ścianach „Pallady”, podczas gdy zaczarowana kraina wabiła swymi niezwykłymi tajemnicami.
Warren przez pewien czas ze zrozumieniem spoglądał na towarzyszy.
— Musimy więc ciągnąć losy? Nie chcę nikogo zmuszać. Wszyscy wyrazili zgodę.
Los padł na Russowa.
Zająwszy miejsca w atomochodzie, astronauci z niecierpliwością spoglądali na Warrena, który rozmawiał z Russowem:
— Zamknij się w astrolocie i nie wychodź na zewnątrz, dopóki nie wrócimy. Naszą podróż możesz śledzić w telewizorze ARA[9]*.
…Bucząc niby podrażniony trzmiel, atomochód sunął powoli w stronę lasu. Russow odprowadzał go wzrokiem dopóty, dopóki nie skrył się on w wysokiej trawie. Potem westchnął z żalem i nasyciwszy oczy feerią światła, wywołaną przez promienie wschodzącej Alfy, wrócił do astrolotu, by włączyć mechanizm uruchamiający telewizyjną stację nadawczo — odbiorczą. W korpusie „Pallady”, u podstawy aparatu, utrzymującego rakietę w równowadze, z miękkim szmerem odskoczyła część pancerza i z luku wyleciała srebrzysta, podobna do zabawki rakieta. Cichutko brzęcząc opisała nad „Palladą” dwa koła i posłuszna kierującym nią falom radiowym, ruszyła na południowy wschód, doganiając ekspedycję na atomochodzie. W przeciągu paru sekund podróżnicy, którzy zagłębili się już w dziewiczy żółtopomarańczowy las, zauważyli w górze sunącą za nimi rakietę — telewizyjny aparat nadawczy.
Russow patrzył na ekran telewizora, z głębokim zainteresowaniem śledząc ruchy atomochodu. Pojazd przedzierał się przez nieprzebyte chaszcze z dziwnych roślin. Russow słyszał zachłystujący się huk silnika. Atomochód z trzaskiem obalał drzewa. Nieoczekiwanie las skończył się, przed oczyma badaczy odsłoniła się szeroka przestrzeń morska. Słoneczna kula pławiła się w ognistym blasku nad pierwotnym oceanem, rozsiewając po grzebieniach niewysokich, lecz długich fal lekkie iskrzące się błyski. Daleki horyzont tonął w złotej poświacie. Przybrzeżne otoczaki, wypolerowane przypływami, zdawały się być z masy perłowej. Fioletowe cienie rzucane przez dziwne rośliny podkreślały niezwykłość porannych barw.
Russow widział, jak towarzysze rozeszli się po brzegu. Każdy znalazł sobie zajęcie. Świetlana wojowniczo wymierzała podręczny telefotoaparat to w fioletową dal morza, to w gęstą ścianę przybrzeżnego lasu, to w dziwaczne ryby, wynurzające z wody swe łby o wybałuszonych ślepiach. Podskakując niezgrabnie, biolog na próżno usiłował złowić nieduży podobny do jaszczura stwór, który szybko umykał wzdłuż przybrzeża. Obydwaj geologowie rzeczowo operowali instrumentami przy żółtawych skałach wieńczących cypel, który leżał w odległości dwustu metrów od atomochodu. Chemik pobierał próbki wody i gruntu, a botanik gotów był wypełnić pudło pojazdu naręczami roślin i kwiatów. Warren wspólnie z fizykiem i astronomem zajęli się kontrolą aparatury służącej do określania składu promieniowania zielonego słońca.
— Spójrzcie, co za potwór — monstrum! — krzyknął nagle chemik wskazując na morze.
Z rozgłośnym pluskiem rozstąpiły się fale i Ziemianie ujrzeli coś olbrzymiego, potwornego, porażającego wyobraźnię. Początkowo ukazała się tytaniczna podobna do łba żmii głowa, usiana dziwacznymi krwawoczerwonymi naroślami, następnie pojawiło się niewiarygodnie grube, giętkie, śliskie wijące się ciało, które co chwila zmieniało barwę skóry od bladobłękitnej do oślepiająco niebieskiej. Swietłana podbiegła nad samą wodę, chcąc utrwalić na błonie filmowej monstrualnego Proteusza tutejszych wód. Lecz morski potwór, gniewnie łysnąwszy na nią swym jedynym okiem, obojętnie odwrócił się i zamarł, wygrzewając się w słońcu.
— Jaka szkoda — zmartwiła się Świetlana. — Nie udało mi się sfotografować go en face. Czyżby się już nie odwrócił…
Badacze, porzuciwszy swe zajęcia, zbiegli się na brzegu, by lepiej przyjrzeć się rybojaszczurowi.
— Zaraz zmusimy go do zwrócenia na widzów uwagi — zagderał fizyk i zanim Warren zdążył go powstrzymać, wystrzelił do zwierzęcia. Oślepiający cienki sznur, wyzwolony z atomowej strzelby, ugodził w ciało potwora.
Wszystkie kolejne wydarzenia nastąpiły, jak wydało się Russowowi, w ciągu zaledwie tysiącznej części sekundy. Rybojaszczur zasyczał straszliwie, w oka mgnieniu pozbył się jaskrawoniebieskiego zabarwienia, stał się niemal przezroczysty, konwulsyjnie skurczył się — i nagle na brzeg spadła błękitna błyskawica, a raczej pulsujący i mieniący się barwami morza podłużny obłok. Na skafandrach astronautów zapełgały iskrzące się gwiazdki.
Świetlana bezsilnie osunęła się na pomarańczowy piasek. Stojący w jej pobliżu astronauci także upadli jak skoszeni i już się nie podnosili. Warren, dwóch geologów, matematyk i programiści, znajdujący się dalej brzegu, ucierpieli widocznie mniej niż inni, gdyż wstrząsani konwulsjami pełzli do atomochodu. Otaczał ich, spowijając leżących i atomochód, sinobłękitny obłok. Warren zdążył dotrzeć do pojazdu, lecz zastygł tam z przerzuconym przez burtę tułowiem…
Russow zerwał się na nogi, bezmyślnie obserwując rybo — jaszczura, który, jak gdyby nic nie zaszło, baraszkował w wodzie. Potem skrył się w falach i więcej się już nie ukazał. Wydawszy krótki, bełkotliwy krzyk Russow zaczął gorączkowo wkładać skafander. Po upływie dwóch minut pędził już śladami po raz pierwszy od prawieków wyżłobionymi przez atomochód w tej ziemi. Biegł nie czując ani zmęczenia, ani ożywienia. Biegł, jak biegną porażeni grozą ludzie, machinalnie rozgarniając na boki grube łodygi traw i przepyszne korony nie spotykanych kwiatów. Niekiedy padał, zawadziwszy nogą o gałąź lub pień obalonego atomochodem drzewa, i leżał nieruchomo nie mając siły się podnieść. Było niewiarygodnie gorąco: ręczny elektronowy termometr, wmontowany do wyłogu skafandra, wskazywał 60° ciepła. I to „w cieniu” lasu tropikalnego. Pot spływał z Russowa obficie, zalewając oczy; zmusiło go to do zatrzymania się i włączenia aż do oporu regulatora systemu klimatyzacji w skafandrze.
Dwanaście kilometrów, które oddzielały miejsce katastrofy od „Pallady”, pokonał, ciężko dysząc i padając z wyczerpania w ciągu półtorej godziny. Astronauci, porażeni wyładowaniem nieznanej energii, leżeli w różnorodnych pozach. Najbliżej ze wszystkich leżała nad wodą Swietłana, która zwinęła się w kłębek, jak gdyby zamierzała zdrzemnąć się na tym pokrytym perłowymi otoczakami brzegu przy usypiającym poszumie przyboju. Russow zobaczył jej twarz dotkniętą cierpieniem; mocno zaciśnięte usta, długi cień rzęs na bladym policzku. Ostry ból przeszył mu serce. Z gorączkowym pośpiechem obejrzał wszystkich towarzyszy, oczekując jakby cudu… Myśl o samotności przerażała go. Kiedy, wracając znad brzegu i kolejno oglądając astronautów, dotarł do atomochodu, opuściła go zupełnie nadzieja: wszyscy byli martwi. Gdy usłyszał ponad głową cichy dźwięk, drgnął z lekka i spojrzał w górę: antygrawitacyjna telewizyjna stacja nadawcza nadal krążyła obojętnie ponad miejscem tragedii, wysyłając z beznamiętną dokładnością automatu kolorowe obrazy na ekran „Pallady”. Russow przypomniał sobie, że nie ściągnął nadajnika na statek. Dźwięk ten przywodził mu teraz na myśl bicie dzwonów pogrzebowych.
— Cóż to… Jak to?… — bezdźwięcznie szeptał Russow, siadając na ziemi. — Sam… zupełnie sam… a od Ziemi dzieli mnie dwadzieścia trzy parseki. — Po chwili wstał, zbliżył się do fizyka, który leżał porażony podobnie jak Swietłana tuż nad brzegiem morza. — Jaki rodzaj promieniowania mógł ich zabić?… Być może, że nie jest to dawka śmiertelna?… Zwykły paraliż?… — Wpił się wzrokiem w skale przyrządów przymocowanych do piersi fizyka. Barwna kulka wskaźnika cicho kołysała się nad literą „e”. „Elektrony — z ulgą pomyślał Russow. — Strumień elektronów. Potwór razi wyładowaniami elektrycznymi”. Znowu spojrzał na wskazówki przyrządów. Licznik wskazywał 1 825 kilowatów. Taka była moc wyładowania elektrycznego, które poraziło jego towarzyszy. Tylko obdarzone wysoką temperaturą zielone ciało niebieskie mogło zrodzić na tej planecie formy życia zdolne do akumulacji i wyładowań energii elektrycznej o takiej sile. Następnie w myśli ocenił ochronne właściwości skafandrów i iskra nadziei zatliła się w jego świadomości. „Możliwe, że to po prostu ciężki przypadek szoku, wywołany porażeniem elektrycznym?” Przed oczyma wyobraźni pojawiła się sferyczna budowla kosmicznego Instytutu Urazowego, położonego w północno — wschodniej części Miasta Wieczności. Tam uleczono znacznie gorsze przypadki… Tak, lecz był tu przecież zupełnie sam! Od Miasta Wieczności dzieli go 70 lat świetlnych. Anabioza! Hipotermia! Oto, co ocali towarzyszy od nieodwracalnych zmian w ich organizmach w czasie długiej podróży do układu słonecznego. Twarz jego przybrała wyraz skupienia i powagi, teraz wiedział, co ma robić. Przede wszystkim osłonić towarzyszy przed działaniem potężnego zielonego słońca, przed jego ognistymi promieniami. Ręczny termometr wskazywał 70°! Co chwila, ślizgając się po zgrzytających otoczakach, pośpiesznie przebiegał od jednego do drugiego astronauty, przekręcając w każdym skafandrze regulatory ochładzania aż do oporu. Powinno to dać wewnątrz skafandrów temperaturę wynoszącą zero stopni. Po czym zaczął przenosić towarzyszy do atomochodu.
Alfa Eridana minęła zenit i zaczęła powoli chylić się ku zachodowi, kiedy Russow, ledwie powłócząc nogami z wyczerpania, wreszcie usiadł za kierownicą i włączył silnik, lecz zamiast znajomego śpiewu reaktora atomowego zaległa dzwoniąca i napawająca lękiem cisza. Znów włączył silnik — i jeszcze raz odpowiedziała cisza. Zdziwiony tym Russow uniósł pokrywę silnika. Od razu rzucił mu się w oczy jarzący się błysk licznika mierzącego natężenie promieniowania. „Jonizacja wzrasta! — krzyczało jego czerwone oczko. — Uciekaj!” Widocznie jedno z wyładowań elektrycznych ugodziło w silnik atomochodu. Liczne krótkie spięcia, o których świadczyły stopione, spalone końce przewodów, kontakty i rdzenie przekaźników, zburzyły współdziałanie wszystkich części systemu automatycznego, unieruchomiły ochronne ekrany i zasłony reaktora i obecnie jego promieniowanie przesączało się na zewnątrz, z każdą minutą nabierając siły. Russow jeszcze raz spojrzał na licznik — pięć tysięcy rentgenów na godzinę… Była to górna granica, powyżej której skafandry już nie ochraniały przed radioaktywnym promieniowaniem!..
Nie można było pozostawać w atomochodzie ani minuty dłużej. Russow gorączkowo zabrał się do wynoszenia ciał towarzyszy z niebezpiecznej strefy.
Miarowo huczały fioletowe fale przypływu, wtórował im szum drzew na skraju lasu. Russow tracąc oddech i z trudem wlokąc jak gdyby nalane ołowiem i odmawiające posłuszeństwa nogi, ciągle odmierzał męczące długie metry: 80 kroków z dużym ciężarem do skraju lasu, osiemdziesiąt kroków z powrotem. I tak dokładnie jedenaście razy. Gdy ostrożnie ułożył na ziemi ostatniego astronautę, był do cna wyzuty z sił. Przez pół godziny odpoczywał pogrążony w jakimś dziwnym półśnie. Kiedy z trudem podniósł głowę, jaskrawo żółta powieka zachodzącej Alfa Eridana chowała się poza czerwonawy garb zalesionego przylądka, który znajdował się po jego prawej stronie. Znużenie, uczucie ociężałości w głowie i pełna grozy sytuacja doprowadziły go do stanu ponownego napięcia. „Co robić?… Atomochód zepsuty… Do» Pallady «było dwanaście kilometrów… Dlaczego na statku nie ma zapasowego atomochodu? Poczekaj, poczekaj!.. A grawiplan! Hura! Grawiplan!!! Krzyknął z radości. Przecież w» Palladzie «jest grawiplan, duża, pojemna maszyna! Trzeba tylko dotrzeć do statku…” Nagle zamarł. Przypomniał sobie, że grawiplan został zdemontowany, że mechanik i inżynier maszyn elektronowych naradzali się nad schematem maszyny; grawiplan istniał jedynie w postaci dużych zwojów i części, ukrytych w komorze towarowej. Russow bezsilnie osunął się na ziemię. Sam nie zmontuje grawiplanu przynajmniej do tego czasu, dopóki nie pozna jego konstrukcji i współdziałania różnych części równie dobrze, jak Żont i elektrografik Fiedorow. Cóż począć? Wrócić do astrolotu, porzucając tu towarzyszy i przystąpić do studiowania schematu grawiplanu? Pochłonie to zapewne parę miesięcy, gdy tymczasem towarzysze nie mogą pozostać tu dłużej niż dwa lub trzy dni. Powinni być jak najszybciej zanurzeni w zbawiennym chłodzie hipotermii… W jaki sposób przetransportować ich do statku?… Russow w rozpaczy pokręcił głową i z trudem podniósł się. Na fioletowym niebie złowieszczo dopalała się żółta zorza. „Nie wymkniesz mi się! — zdawała się krzyczeć. — Tak, tak, nie wymkniesz się…” „Nie wypuścimy cię!” — złośliwie wtórzyły jej czerwieniące się jeszcze w promieniach słońca wierzchołki gigantycznych paproci. I nawet obojętne na wszystko gwiazdy, układające się na niebie we wzory nieznanych konstelacji, świeciły nieprzyjaznym blaskiem i szyderczo do niego mrugały.
Mimo to Russow podszedł znowu do atomochodu, rozmyślając z udręką nad tym, jak wybrnąć z tej rozpaczliwej sytuacji. Przenosić każdego do astrolotu? Jedenaście razy tam, jedenaście razy z powrotem… Dwanaście kilometrów tam, dwanaście kilometrów z powrotem… prawie trzysta tysięcy kroków, przy czym połowę drogi trzeba przebyć z ciężkim ładunkiem… Russow pojął, że to przekracza jego siły…
Podobnie jak w strefie równikowej Ziemi, tak i tu noc zapadła nagle. Russow po omacku znalazł rygle i w zadumie opuścił plastykowe burty atomochodu. „Ależ zakuty łeb ze mnie! Otóż i platforma, która posłużyć może do przewozu! Burta!” — Odkrycie to uskrzydliło go. Szybko znalazł odpowiednie instrumenty i włączywszy przymocowany do hełmu reflektor, zdjął z atomochodu jego boczne ściany. Zajadle manipulując narzędziami, przebił tuż przy brzegu w obu burtach otwory, przewlókł przez nie giętką linę, błogosławiąc los, że znalazła się ona w skrzynce z zapasowymi częściami, po czym zaprzągł się do lin i prawie biegiem powlókł obie platformy ku czerniejącym w dali ciałom towarzyszy.
Troskliwie ułożył ciała na obu burtach i z westchnieniem rezygnacji pomyślał, że dwu na raz platform chyba nie uciągnie. Na każdym arkuszu plastyku — po sześciu ludzi, pół tony drogocennego ładunku. Russow wytężył wszystkie siły i szarpnął jedną z platform, która ciężko ruszyła z miejsca. „Nielekko będzie… trzeba jednak dowlec… trzeba”. Russow zdecydowanym ruchem zaprzągł się do pierwszego „pociągu”.
Zapadła zupełna ciemność. Umocowana przy hełmie latarka rzucała przed siebie drżącą, niepewną smugę światła. Dziewiczy las powitał Russowa mrokiem, złowieszczym, przyczajonym milczeniem, zakłócanym czasami sennym trzepotem skrzydeł drzemiącego ptaka lub jakimiś ulotnymi szelestami. Russow wzdrygnął się wewnętrznie, lecz zaraz się uspokoił przypomniawszy sobie, że posiada potężną strzelbę atomową. Zatrzymał się więc na chwilę, ujął strzelbę i przesunął dźwigienkę generatora na czerwoną podziałkę. Teraz strzelba mogła swymi promieniami roztopić najbardziej twarde minerały.
Przystawał co sto metrów. Serce kołatało rozpaczliwie, zapierało mu dech w piersiach, każdy nowy krok naprzód stawał się torturą. Nadludzki wysiłek, by sprostać ciężkiemu „pociągowi” z astronautami, wkrótce wyczerpał go zupełnie. Muskuły nóg i rąk odmawiały posłuszeństwa. Sznur boleśnie wpijał się w plecy, mocno wrzynając się w elastyczną tkaninę skafandra. Parł jednak naprzód, ciężko powłócząc nogami przemierzał w ciągu godziny nie więcej jak kilometr drogi. Las, zda się, ciągnął się bez końca. Russow utracił poczucie czasu i miejsca, lecz szedł ciągle naprzód potykając się, padając, by wykonać dwa, trzy konwulsyjne rzuty ciałem do przodu i znowu runąć na ziemię. Wreszcie upadł, starał się podnieść, lecz bezskutecznie. Ciężki sen skuł jego pozbawione sił ciało.
…Ocknąwszy się, Russow nie od razu przypomniał sobie wszystko. Świtało. Czubki roślin zatliły się złotymi iskrami, w prześwitach pomiędzy drzewami zieleniło się niebo. Tępo popatrzył na zdrętwiałe ręce; palce były spuchnięte, a dłonie paliły boleśnie. Ze zdziwieniem wpatrywał się w budzący się urok obcego mu poranka. Okazało się, że dotarł niemal do skraju lasu. Poczuwszy przypływ energii wstał, zgarnął krople rosy, spływające po szkle hełmu, i znowu ruszył naprzód. W oddali na horyzoncie jarzył się już korpus „Pallady”. Do astrolotu dotarł w ciągu pięciu godzin, lecz tuż przy wejściowym luku opuściły go siły. Ponownie więc upadł i bez ruchu przeleżał całą godzinę.
W konstrukcji wejściowych i wyjściowych luków przewidziano wszystko: ledwie Russow ostrożnie nacisnął dysk, ukryty we wgłębieniu korpusu, a już z dzwonieniem odskoczyła pokrywa luku i potężnie zahuczał powietrzny strumień biologicznej ekranizacji. Automatyczny dźwig dostawił go i platformę z towarzyszami do pierwszego tambura. Luk w oka mgnieniu zatrzasnął się. Na drugim i trzecim pomoście biologiczna osłona, automatycznie wytwarzana przez specjalne aparaty, unicestwiała wszystko, co było żywe, a co mogli przemycić na powierzchni skafandrów.
Ponieważ strasznie męczyło go pragnienie, spiesznie zdjął hełm i zachłannie wypił cały termos „nektaru gwiezdnego”. Następnie zaczął uwalniać towarzyszy ze skafandrów. Przenosząc Świetlane do wanny z anabiozą, z bólem w duszy odczuł, jak chłodne są jej ręce, i zanim opuścił przezroczystą pokrywkę hipotermicznego rezerwuaru, pocałował ją w lodowate czoło.
— Będziesz żyła… — szepnął. — Powinniśmy odnieść zwycięstwo nad śmiercią i Kosmosem…
Podczas pośpiesznego zaspokajania głodu Russow nie odrywał oczu od ekranu. Telewizyjny nadajnik ze ślepą dokładnością opisywał ciągle swoje koła ponad atomochodem, wysyłając stale do astrolotu obrazy. Atomochód ze zdjętymi burtami wyglądał jak zraniona bestia. Drugi „pociąg” z astronautami po dawnemu ciemniał na skraju lasu. To uspokajało Russowa: zwierzęta obcego świata nie tknęły ludzi w czasie jego nieobecności. Po oceanie przetaczały się gigantyczne fale, świeży wiatr zrywał ich pieniste grzebienie. Parę razy na ekranie mignęły łby wczorajszych rybojaszczurów i skryły się pośród tańczących gór wodnych. Russow wstał i wyłączył ekran; jednocześnie wydal automatowi rozkaz, by nadajnik telewizyjny wrócił do statku.
Po upływie paru minut Russow był już w drodze. „Trzeba przed zapadnięciem nocy powrócić do astrolotu” — myślał, przynaglając siebie, lecz kiedy po dwu godzinach dotarł do lasu, zrozumiał, że nie zdąży tego wykonać: dzień był tu o wiele krótszy niż na Ziemi. Uczucia jego jednakże były na tyle przytępione, iż nie doznawał żadnego lęku przed nieprzyjemną perspektywą powtórnej nocnej wędrówki przez las. Spojrzał w górę na głucho szumiące korony drzew., W prześwitach pomiędzy listowiem nie było widać gwiazd jak ubiegłej nocy. Widocznie niebo okryło się chmurami. Było ciemno choć oko wykol. Nagle lunęła taka ulewa, jakiej nie widział nawet w zwrotnikowym klimacie Elory pięć tysiącleci temu. Z nieba spadała jednolita wodna ściana. Grunt natychmiast rozmókł, nogi Russowa ślizgały się i grzęzły w błocie. Na szczęście ulewa wkrótce ustała — tak samo raptownie, jak się zaczęła.
Poruszanie się było jednak teraz bez porównania trudniejsze. Kiedy wśród nocy doszedł nad brzeg morza, zegarek wskazywał trzecią godzinę. Czy było tak w istocie, nie wiedział. Nadbrzeże stękało pod potwornymi ciosami wichru i wysokiej fali. Wydawało się, że podczas takiej burzy wszystko, co żyło w morzu, powinno było skryć się w zacisznych podwodnych łachach. Jednakże z ciemności dochodziły mrożące krew w żyłach rzężenia, ryk i zgrzytanie. Nagle czarny mrok przeszyły znane mu błękitne klingi wyładowań elektrycznych, krzyżując się i zachodząc jedna na drugą. Prawdopodobnie odbywała się tam zajadła walka dwóch naelektryzowanych potworów, nie zwracających uwagi na szalejący sztorm.
Czepiając się rękoma wszystkiego po drodze, Russow z największym trudem wlókł „pociąg” po wznoszącym się gruncie. Szemrały setki strumyków, spływających z lasu do morza. Zrodziła je ta właśnie krótkotrwała ulewa. „Pociąg” swobodnie sunął po grząskim gruncie, za to Russow nie znajdował pewnego oparcia dla nóg, często padał w błoto. W rezultacie w ciągu godziny przebył chyba nie więcej niż kilometr. Wtedy to, podpierając się kolanami i rękoma, zaczął pełznąć na czworakach. Poruszał się przez to jeszcze wolniej, lecz tracił teraz o wiele mniej sił. Smuga światła, rzucana przez przymocowany do hełmu reflektor, miotała się zygzakami w takt ruchu po pniach drzew, wychwytując z mroku to wspaniały kwitnący krzew, usiany niczym brylantami dużymi kroplami wody, to pokarbowany pień drzewa giganta, to spiętrzone wykroty. Russowowi zdawało się, że czołga się już całe wieki, a końca lasu nie było widać. Nagle usłyszał przed sobą potężne sapanie; wyłączywszy więc reflektor, znieruchomiał ze strachu. Wszystkimi tkankami swego ciała odczuwał, że tam, w nieprzeniknionych ciemnościach, przyczaiło się coś olbrzymiego i przerażającego. Trwał tak przez długi czas, nie wiedząc, co przedsięwziąć, i obawiając się użyć strzelby atomowej, gdyż nie był pewny, czy od razu porazi drapieżnika. W końcu zdecydował się i namacawszy w ciemnościach strzelbę, posłał w gęstwinę przejmująco białą smugę świetlną. Coś podskoczyło przed nim, zatrzeszczały krzaki, rozległ się gniewny ryk. W ślad za tym Russow poczuł, jak ponad nim w powietrzu przeleciało coś ogromnego, sprężystego i ciężko zwaliło się w krzaki o jakieś dziesięć kroków za nim. Straszliwie chrypiąc, to „coś” popełzło ku niemu. Wówczas Russow tak długo raził radioaktywnym promieniowaniem zbliżającego się potwora, dopóki nie ucichł zupełnie.
Niedostrzegalnie pojaśniało, nadszedł świt. Russow rozróżniał niewyraźnie wyszczerzony pysk jakiegoś apokaliptycznego potwora, długie, mocarne, haczykowate łapy i gigantyczny tułów, porysowany przedziwnymi wzorami o nie dającej się określić w mroku barwie.
I znowu wlókł się na czworakach, łkając z wysiłku, zasypiając i budząc się. Późny poranek zastał go na równinie. Silny wiatr szybko osuszał mokry grunt. Z parującej ziemi unosiły się drżące mgiełki… Przy astrolocie znalazł się dopiero wieczorem i upadł po raz ostatni. Zapadając w sen tuż przy luku wejściowym, uśmiechnął się blado, uradowany, że wreszcie skończył się ów marsz ponad siły.
Russow dwie doby odsypiał w salonie, nie wstając nawet, by się pożywić. Teraz nie lękał się żadnych żywiołów tej planety. Broniły go ściany „Pallady”, które były nie do pokonania. Towarzysze spoczywali w anabiozie.
Trzeciego dnia Russow obudził się, czując się zupełnie wypoczętym, pomimo tępego, dokuczliwego bólu w całym ciele. Dwa seanse w kabinie orzeźwiających naświetleń, wysokokaloryczne pożywienie i „gwiezdny nektar” całkowicie przywróciły mu siły i rześkość. Nadszedł czas, by pomyśleć o odlocie.
Russow wszedł do Centralnej Kabiny Nawigacyjnej i strwożonym wzrokiem obrzucił olbrzymią ilość skomplikowanych przyrządów, guzików, tarcz i robotów. „Nie lękaj się — mówiły do niego — znasz nas przecież”. Russow westchnął, zgnębiony, że nie może od razu włączyć silników i podążyć ku ojczystej Ziemi. Program… Czy potrafi go ułożyć bez pomocy matematyka, astronoma, programistów?… Gdzieś tam w niezmiernej przestrzeni, w odległości kwintylionów kilometrów, płynie w Kosmosie Słońce, a wraz z nim planety i Ziemia przebiegając 250 kilometrów na sekundę; z nie mniejszą prędkością mknie w przestrzeni Alfa Eridana ze swoimi planetami; trudno, bardzo trudno trafić będzie statkiem „w cel”. Na przestrzeni dwudziestu parseków czyhają na niego zakłócenia sił grawitacyjnych, wypaczające linię kursa, międzygwiezdne pola magnetyczne fałszujące pomiary przyrządów, setki nieprzewidzianych przypadków… A przecież trajektoria lotu przebiegać powinna dokładnie po linii prostej, albowiem tylko po prostej poruszać się może astrolot z prędkością zbliżoną do prędkości światła. Na Ziemi wykaz rozkazów przeznaczonych dla robotów, utrzymujących podobną trajektorię lotu, sporządza olbrzymi Ośrodek Matematyczny Miasta Wieczności. Russow wiedział, że szkic rozkazów na drogę powrotną w ogólnych zarysach przygotował tenże Ośrodek. Jednakże ściśle skorygować program można jedynie tu, na miejscu, gdy pozna się ostateczne dane dotyczące miejsca postoju statku. Pracę tę wykonałaby cała załoga „Pallady” w ciągu, być może, paru tygodni. A obecnie on sam…
Russow szybko odszukał w safesie Warrena szkic schematu programu, przygotowany jeszcze na Ziemi, i udał się z nim do biblioteki — informatora. Musiał teraz wytężyć wszystkie swoje umiejętności, zmobilizować całą wolę, żeby poprzez analizę i obliczenia wypełnić te oto puste klatki perforowanej taśmy dwoistymi liczbami, tymi śmiesznie prostymi połączeniami otworów na taśmie, poza którymi jednakże ukrywał się ogrom wiedzy, pracy i obliczeń.
Russow w jakiś sposób przypominał studenta z okresu starożytnego, przygotowującego się do egzaminu, gdy od sesji dzieliły go zaledwie dni. Pracował zaciekle, tracąc rachubę czasu, czyniąc jedynie krótkie przerwy dla snu. Elektronowe maszyny matematyczne — jego wierni pomocnicy — pracowały bez ustanku. Fale czasu bezdźwięcznie mknęły ponad nim, a on niczego nie widząc ani nie słysząc płynął unoszony jego nurtem. Mijały dni za dniami przechodząc w tygodnie i miesiące. Mózg jego tracił swą sprawność w dżungli rachunku przemienności i tensorowego, tak jak niedawno wyczerpywało się jego ciało w gęstwinie dziewiczego lasu.
…I oto puste klatki perforowanych taśm zostały wreszcie wypełnione. Świadomość powoli uwalniała się od odurzającego czadu cyfr, równań, logarytmów. Russow długo spoglądał na tarczę relatywistycznego Zegara Czasu, dopóki nie uświadomił sobie, że minął co najmniej rok od chwili, gdy przystąpił do obliczeń. Nie mógł w to uwierzyć i jeszcze raz spojrzał na zegar. Tak jednak było naprawdę…
Perforowana taśma niemal bezgłośnie wpełzała w okienko Mózgu Elektronowego. Teraz praca niezmiernie skomplikowanych systemów elektronowych „Pallady” nie zależała już od woli Russowa. Jego rola sprowadzała się do obserwowania, kontrolowania i interwencji w razie ewentualnej awarii. Jeszcze raz przeanalizował dane, które służyły mu jako punkt wyjścia dla przeprowadzonych obliczeń. Wszystko było jak gdyby w porządku, lecz gdzieś w głębi świadomości przyczaiło się jakieś nieuchwytne uczucie niepewności i zwątpienia. Czy wszystko przewidział przy sporządzaniu programu? A może w jakimś punkcie obliczeń popełnił błąd?… Wysiłkiem woli odrzucił tę myśl, tłumacząc ją przemęczeniem, i postanowił dobrze wypocząć przed ważnym etapem czynności, jakim jest start z planety i wyprowadzenie „Pallady” na odcinek trasy biegnący po linii prostej.
…Nadszedł czas odlotu. Russow z mocno bijącym sercem włączył astrotelewizor i pożegnalnym spojrzeniem obrzucił żółtopomarańczowe lasy, pyszne równiny, porośnięte wysoką sięgającą wzrostu człowieka trawą, fioletowe niebo. — Naprzód — powiedział donośnym głosem, dodając sobie odwagi, gdyż przygniatały go cisza i milczenie, zalegające statek, którego był jedynym członkiem załogi. Stanowczym ruchem nacisnął guzik Przedstartowych Operacji. Niskim tonem zanuciły roboty regulujące podwozie. Russow nie widział, jak skomplikowany system „mądrych” mechanizmów podciągnął płynnie gigantyczne kleszcze, służące do lądowania, lecz usłyszał głuchy ryk silników, które nadawały statkowi pionową pozycję — astrolot powoli unosił się dziobem do góry. W tym momencie, kiedy „Pallada” podniosła się na całą swą tysiącmetrową długość, automatycznie włączył się pierścień jądrowowodorowych silników startowych. Korpus astrolotu odpowiedział na to silną wibracją. Niby ramiona gigantycznego lewara ogniste słupy rozżarzonych gazów z początku powoli, a potem coraz szybciej uniosły rakietę nad spaloną ziemią. Grube łodygi traw, sycząc i pękając, skręciły się w powrósła, wyciągając ku niebu spalone, powykręcane pędy, jak gdyby wygrażając odlatującemu w Kosmos intruzowi.
Russow włączył wirową osłonę mieszkalnych pomieszczeń statku. W myślach widział, jak w pierścieniowatej przestrzeni obejmującej salon, wanny z anabiozą i Centralną Kabinę Nawigacyjną, popłynęły potężne wirowe prądy, tworząc pole antygrawitacji, neutralizujące siłę ciążenia. Na niezliczonych skalach migotały ogniki, miarowo wybijał sekundy automatyczny metronom. Po upływie sześciu minut statek wszedł na orbitę planety i podporządkowując się rozkazom robotów, wykonał szereg ewolucji. W górnym punkcie półeliptycznej orbity włączył się główny system rozruchowy: szybko zamrugały niebieskie lampki, podniosły srę i opadły białe klawisze kontaktów, na owalnym ekranie w centrum pulpitu czerwone linie narysowały schemat procesu zachodzącego we wnętrzu radiokwantowych generatorów. Russow oglądał jak gdyby zwolnione miliardy razy zdjęcia filmowe. Oto w dolnej półsferze zapalnika bezdźwięcznie wykwitł wspaniały bukiet, wokół którego wiły się fioletowe wężyki — to zaczęła pracować świeca termojądrowa, błyskawicznie zapalająca „ognisko” wewnątrz — nuklearnego rozpadu. Energia tego rozpadu, milion razy bardziej skoncentrowana niż energia pochodząca z rozszczepienia jąder, niewyczerpaną rzeką wlewała się do gigantycznych cylindrów przetworników kwantowych, skąd po skomplikowanych modulacjach w polach magnetycznych padała w postaci radiokwantów na pięćsetmetrowy parabolid, który z kolei odbijał je równoległymi wiązkami w przestrzeń. Alfa Eridana szybko przekształciła się w zwyczajną zieloną gwiazdę, jedną spośród wielu…
Roboty i automaty pracowały bez zarzutu, o czym świadczyła zdumiewająca harmonijna symfonia, na którą składały się „głosy” przyrządów. Wskazówka akcelerografu trwale stała przy wskaźniku 10 „g”. Była to ósma doba nabierania prędkości. Wydawało się, że wszystko jest jak gdyby w porządku, lecz Russowa nadal osaczały wątpliwości, a nikt nie mógł mu ich rozwiać. Ogarnął go też przygniatający smutek, obecnie tęsknota za przeszłością wydała mu się kaprysem rozpieszczonego dziecka. W czasie snu męczyły go koszmary, w których dziwnie splatały się wydarzenia i wrażenia teraźniejszości i przeszłości: to wśród wzburzonych fal walczył zaciekle z naelektryzowanym rybojaszczurem i połknięty przez potwora — budził się zlany potem z przerażenia; to ponownie przeżywał zagładę towarzyszy i opadając z sił pod nadmiernym ciężarem czołgał się po dziewiczym lesie; to błąkał się, niczym substancja astralna, po widmowych, pełnych niebezpieczeństw dżunglach Elory; albo widział siebie siedzącego pośród starych przyjaciół — uczestników wyprawy rakietą „Ciołkowski” — współtowarzyszy kosmicznej odysei trzeciego tysiąclecia, z której nikt z nich nie powrócił na Ziemię; to znowu, jak w młodzieńczych latach, staczał „bitwę o antymaterię” pod kierownictwem wielkiego spadkobiercy Einsteina — Hanetty — i z niemym podziwem oglądał cudo — sterowany reaktor anihilacyjny, który utorował ludzkości drogę do innych słońc wszechświata; to opłakiwał śmierć Czandrahupty, z którym wspólnie tak rozpaczliwie zmagali się z niepojętymi siłami An tyś wiata…
…Tego „ranka” Russow ocknął się z uczuciem zupełnego rozbicia, z jakimś nie dającym się wytłumaczyć dręczącym niepokojem. Wszystko leciało mu z rąk. Spróbował zająć się czytaniem, lecz nie mógł; próbował jeść — pożywienie wydało się mu przaśne i niesmaczne. Przez pewien czas machinalnie przysłuchiwał się, jak licznik co dwie minuty dźwięcznie odliczał mikroparseki pozostawione za rufą „Pallady”; bezmyślnie dotykał rączek systemu awaryjnego, to spoglądał na główny ekran, na którym przelewały się fioletowe kropki gwiazd. „Pallada” bezgłośnie mknęła w przestrzeń z prędkością wynoszącą „sześć dziewiątek po zerze”. „Mamy poza sobą niemal połowę drogi — pomyślał Russow. — Dobrze byłoby spocząć w anabiozie i od razu zapaść w zbawienny niebyt…” Była to nadzwyczaj zniewalająca myśl. Russow wahał się długo, walcząc z pokusą, i wreszcie zdecydował się. Jednakże, nim zdążył zamknąć za sobą drzwi kabiny z anabiozą, stanął jak wryty. W usypiającej pieśni grawimetru zabrzmiała nagle jakaś nowa melodia. „Uszkodzenie” — jak błyskawica przemknęła mu myśl, lecz grawimetr znowu zanucił głębokim i melodyjnym tonem — Russow uspokoił się. W następnej chwili tonacja „głosu” przyrządu wyraźnie się zmieniła, dźwięk zaczął narastać i nabierać wysokich tonów. Russow rzucił się ku pulpitowi i chwycił za rączkę dźwigni awaryjnych, nie odrywając oczu od wskaźnika. Wskazówka grawimetru powoli, lecz nieubłaganie pełzła ku czerwonej kresce, zaznaczając maksymalnie dopuszczalny przy danej prędkości astrolotu potencjał ciążenia. Wraz z ruchem wskazówki coraz bardziej alarmująco krzyczał analizator dźwiękowy: „Niebezpieczeństwo”. Russow wzdrygnął się w momencie, kiedy wskazówka dosięgła czerwonej kreski. Nagle oślepił go czerwony błysk indykatora na piersi dozorującego robota — sygnał wyłączenia głównego silnika. Russow na chwilę stracił głowę. „Na przodzie — przyciągająca masa… — przeraził się. Natychmiast po tym zagrzechotały silniki hamujące. Ruchoma skala akcelerografu gwałtownie przesunęła się w lewo, wskazując na potworne zwolnienie ruchu: 100»g«… osiemset dziesięć tysięcy”. Zwolnienie ruchu było tak duże, że na moment siła ciążenia zaczęła przewyższać potencjał anty — ciążenia. Siła ta cisnęła Russowa na fotel pilota, wgniatając go w gąbczaste obicie. Zabrzmiał przeraźliwy dzwonek — to automatycznie włączył się system wzmacniający pole antyciążenia — i dławiący ucisk znikł. Grawimetr już nie śpiewał, lecz wył pełnym grozy, przenikającym na wskroś „głosem”, mimo że prędkość statku gwałtownie malała. „Przyciągająca masa albo skraj słabego pola grawitacji?” — gorączkowo starał się odgadnąć Russow, mrużąc oczy w alarmującym migotaniu lampek awaryjnych. „Hamować czy zwiększać prędkość?… Sądząc po mapie Ośrodka Matematycznego na tej drodze nie powinno być obdarzonych siłą przyciągania mas… Czyżby wkradł się błąd nawigacyjny?…” Russow był dostatecznie doświadczonym pilotem, by od razu pojąć, że gdzieś przed rakietą znajduje się nieprawdopodobnie silne pole ciążenia. Niemal instynktownie włączył silniki hamujące. Pośród ciszy, która nagle zaległa, ręce jego gorączkowo myszkowały po safesie Warrena, przerzucając notatki, taśmy i tabele. Od czasu do czasu wzrok jego wpijał się w czarną przepaść ekranu astrotelewizora. Gdyby to była gwiazda, musiałby ją już dawno zobaczyć… A może to promienie infraczerwone? Powiedziałby o tym fotometr… Obłok pyłu kosmicznego? Obecność jego tu, w zbadanej części wszechświata, byłaby czymś zupełnie niezrozumiałym. Cóż to może być takiego?…
Russow gubił się w domysłach.
Potencjał ciążenia na skali grawimetru przewyższał wszystkie znane mu wielkości: siłę przyciągania Słońca, Alfa Eridana, zwykłych infraczerwonych gwiazd, mgławic pyłu. Russow nadal przerzucał notatki Warrena, aczkolwiek uważnie przestudiował je przy opracowywaniu programu; jakieś uczucie tkwiące w podświadomości kazało mu szukać. Nagle — było to jakby natchnienie — przypomniał sobie słowa, które Warren jeszcze w drodze do Alfa Eridana rzucił w odpowiedzi na uwagę czy pytanie drugiego nawigatora. „Tak, tak… na jedenastym parseku powrotnej trasy… jeśli się zrobi zwrot pod kątem 32 stopni w stosunku do południowego bieguna galaktycznego… po trzech parsekach spotkać można wygasłego karła Zwikki…” Czoło Russowa zrosiły chłodne krople potu. „Cóż to za biały karzeł Zwikki?” Russow nigdy nie słyszał o takiej gwieździe. Nie było jej przecież w diagramie kursu. Włączył więc wspomagającą pamięć maszynę elektronową i zaczął przeglądać katalogi astronomiczne, lecz i tu nie znalazł wzmianki o zagadkowej gwieździe. Uczucie strachu i niepewności zmusiło go do ponownego włączenia silników hamujących. Przy akompaniamencie ich gromowego łoskotu Russow znowu przystąpił do męczących poszukiwań czując, że jeżeli nie znajdzie odpowiedzi na dziwne zachowanie się „Pallady” — zagłada będzie nieunikniona.
Uderzenie gongu przeszyło go niczym prąd elektryczny. Nerwowym ruchem obrócił się do pulpitu: to jeszcze raz samoczynnie włączył się robot zwiększający natężenie anty — ciążenia. Po ekranie pamięciowej maszyny przepływały już ostatnie komunikaty i notatki, sporządzone przez Warrena przed samym startem „Pallady”, jak o tym świadczyły znaki w polach. Wtem Russow natknął się na informację Najwyższej Rady Opanowania Kosmosu. Rzeczowe wiersze notatek od razu rozcięły cały węzeł zagadek i niejasności. „Gwiazda Zwikki — pisał Warren — to niewidoczny w przestrzeni karzeł, który zakończył swą drogę życiową… siła przyciągania nieco mniejsza niż gasnących gwiazd. Wiadomość o wygasłym superkarle otrzymano z Rady na dwie godziny przed odlotem… Jednakże gwiazda ta nie będzie nas interesować, leży bowiem z boku, w odległości czterech parseków od kierunku na południowy biegun Galaktyki. Jej współrzędne…”
Upewniwszy się jeszcze na gwiezdnej mapie, na której był zaznaczony kurs rakiety, i zakreśliwszy kółkiem położenie straszliwego wygasłego ciała niebieskiego, Russow opadł na fotel. Oczy jego rozszerzyły się z przerażenia i rozpaczy… Zrozumiał teraz, że nie dość dokładnie wytyczył kurs nakierowawszy statek nie w Słońce, lecz nieco w bok od niego. Z przyprawiającym o udrękę wysiłkiem próbował przypomnieć sobie, gdzie, na jakim etapie opracowywania programu mógł popełnić błąd, lecz wkrótce uświadomił sobie, że aby wykryć pomyłkę, musi od nowa sprawdzić wszystkie obliczenia. Wymagałoby to rok czasu. Obecna sytuacja stanęła przed nim w całej swej przerażającej prostocie: „Pallada” mknęła nie ku Słońcu, lecz wprost w inercjalny ocean grawitacji, skąd nikomu jeszcze nie udało się wypłynąć…
Rozpacz Russowa trwała jednak krótko, trzeba było działać. Wiedział teraz, co ma robić. Walczyć do ostatniego erga energii, do ostatniego grama paliwa w statku. I rzecz dziwna: kiedy podjął decyzję, odczuł ulgę. Strach i niepewność ulotniły się. Pozostało jedynie chłodne męstwo idącego na śmierć bojownika. Zdecydowanie uchwycił dźwignie awaryjne. Prędkość „Pallady” spadła o tyle, iż można było wykonać zwrot o kilka rumbów bez ryzyka narażenia statku na katastrofę. Russow spojrzał na wskaźniki zużycia energii i włączył generatory radiokwantowe aż do ośmiu dziesiątych ich mocy. Jednocześnie silniki tangencjalne pracując całą mocą obróciły statek o trzydzieści stopni w kierunku wschodnim. Drgając i wibrując „Pallada” rozpoczęła tytaniczne zmagania z bezwładną siłą ciążenia.
Przez dwieście czterdzieści dwie godziny bez przerwy silniki wyrzucały w przestrzeń biliony kilowatów energii, jednakże prędkość statku nadal malała. Mogło to oznaczać tylko jedno: superkarzeł Zwikki mocno trzymał ofiarę w swych objęciach. Niby miliardy obdarzonych potworną siłą rąk powoli, lecz nieubłaganie wciągały statek w odmęt milczenia i mroku — tam gdzie materia pokonana entropią, skazana była na bezczynność w ciągu długich szeregów galaktycznych wieków. Grawimetr dawno już zamilkł w daremnym usiłowaniu rejestrowania siły ciążenia, która dziesiątki razy przewyższała wszystko, co konstruktorzy przewidzieli. Russow nie opuszczał pulpitu; ogłuchł od wycia przyrządów, oślepł od nieustannego migotu lampek i wskaźników; miotał się przy pulpicie, wyłączając roboty i automaty, które otrzymując sygnały z nieznanych przyrządów, puszczały w ruch te lub inne systemy statku. Najważniejsze było w tej chwili ani na sekundę nie osłabiać wichru energetycznego utrzymującego „Palladę” na krawędzi bezdennej przepaści.
Russow pozbawiony odpoczynku sczerniał i schudł, nie miał czasu, by posilić się należycie; pośpiesznie przełykał to, co udało mu się znaleźć w skrzynce pilota; nie mógł sobie pozwolić na dłuższy sen. U schyłku dziewiętnastej doby osłabł tak dalece, że niemal obojętnie uświadomił sobie podaną przez licznik ilość zużycia paliwa: w zbiornikach statku pozostało ledwie czterdzieści procent początkowego zapasu energii. „Kiedy strzałka wskaże zero procent, wreszcie odpocznę…” — apatycznie pomyślał Russow. Ogarnęła go tępa obojętność rozpaczy, był strasznie wyczerpany i niemal z radością wsłuchiwał się w zdradziecki głos entropii, która wzywała go w mroczne oceany wiecznego niebytu. Zamknął oczy i bezsilnie siedział w fotelu pilota. W takiej pozycji trwał długie minuty, gdy statek tracił energię w walce z przyciąganiem superkarła.
Lecz oto gdzieś w głębi pamięci zrodziły się obrazy: „śpiących w anabiozie towarzyszy, którzy oczekują jego pomocy; ojczystej Ziemi, czynnego i szczęśliwego życia Judzi, jego braci, którzy nie ustają w ciągłym doskonaleniu Królestwa Wolności; pierwszy krok do tego Królestwa dokonany został w dniach jego dalekiej młodości, kiedy „Ciołkowski” zmierzał ku Alfa Centauri. Niemal na jawie zobaczył Świetlane i usłyszał jej głęboki głos.
Russow z wysiłkiem uniósł ociężałą głowę. — Trzeba walczyć do końca… do ostatniego erga — wyszeptał, włączając główny silnik na pełną moc i starając się nie patrzeć na skale liczników zużycia paliwa.
Licznik czasu obojętnie wybił jeszcze dwadzieścia osiem godzin według własnego czasu rakiety. Pozostało trzydzieści pięć procent energii… dwadzieścia sześć… „Pallada” targana wstrząsami kołysała się w czarnej przestrzeni. Na ekranach obserwacyjnych obojętnie miotały się przedziwne blaski. Russow zrozumiał, co to oznacza: przestrzeń, zgnieciona potworną siłą przyciągania superkarła, niemal zamykała się sama w sobie, zniekształcając nie do poznania ruch promieni świetlnych wysyłanych przez odległe ciała niebieskie, gwiazdy z chłodną beznamiętnością spoglądały na ziarenko piasku, szamoczące się w mocarnych objęciach Kosmosu. Pozostało tylko jedenaście procent początkowego zapasu paliwa!.. Raptem Russow spostrzegł, że strzałka wskaźnika prędkości statku stoi w miejscu! Mogło to oznaczać tylko jedno: reaktywny ciąg „Pallady”, która przez czterdzieści dni zużyła trzy czwarte swych gigantycznych zapasów energetycznych, zrównoważył w końcu niesłychane przyciąganie gwiazdy Zwikki; gwiazda ta nie ukazała jednak swego strasznego oblicza na ekranach obserwacyjnych. Statek gwałtownie wibrował w zgubnej równowadze. Silniki jego ani o gram nie mogły zwiększyć siły swego ciągu — one dawno już pracowały pełną mocą, ocierając się o niebezpieczną granicę, a superkarzeł nie mógł już niczego dodać do zrodzonej przez siebie siły kolosalnej grawitacji. Russow z rozpaczą spojrzał na biały dysk regulatora mocy generatorów radiokwantowych, który włączony był aż do oporu. Świadomość szybkiej, nieodwracalnej zagłady astro — lotu wyrwała z jego ust krzyk bezsilnej wściekłości. Stracił już wszelką nadzieję, nawet na cud. I nagle zjawiła się nieśmiała myśl: „Silniki startowe!.. Dwa miliony ton dodatkowego ciągu!” Russow targnął za dyski włączające silniki startowe, uświadamiając sobie wyraźnie, że zużytkowując startowe, a więc przeznaczone dla lądowania paliwo, uniemożliwia na skutek tego wylądowanie statku na Ziemi lub innej planecie układu słonecznego.
Krótki ryk silników startowych przebrzmiał jak pieśń odnoszącego zwycięstwo rozumu. Wskazówka prędkościomierza od razu ożyła, zatrzepotała się i leniwie popełzła na prawo. Przez trzy godziny grzmiała pieśń, nim umilkła: wyczerpało się jądrowowodorowe paliwo. Po twarzy Russowa spływały łzy radości: wiedział już, że zwyciężył — olbrzymi karzeł rozwarł wreszcie swe objęcia. Przejmujące wycie grawimetru z przesuwającą się wskazówką wydało mu się niebiańską muzyką. W miarę tego jak „Pallada” coraz bardziej oddalała się od superkarła, wycie to stopniowo przeistaczało się w basowy warkot; potem dźwięk nasilał się, z kolei pojawiły się w nim melodyjne tony — i oto znowu popłynęła kojąca pieśń — baśń swobodnej przestrzeni!..
Russow wyłączył główne silniki, nadając statkowi lot beznapędowy. Miał jeszcze na tyle sił, by powstać i dojść do drzwi kabiny z anabiozą. Chciał powiedzieć „śpiącym” towarzyszom, że ocaleni są po raz drugi, lecz padł przy progu, zapadając, w mocny sen śmiertelnie zmęczonego człowieka… Jednakże obudziwszy się po upływie wielu godzin, mimo wszystko wszedł do kabiny. Niczym gigantyczne wydłużone grusze błękitne wanny przywitały go miękkim odblaskiem przezroczystych ścian, uroczystą ciszą słodkiego zapomnienia. Russow długo wpatrywał się w twarze przyjaciół i bezgłośnie płakał. W łzach tych było wszystko: i radość z ocalenia, i nadzieja, że ujrzy jeszcze towarzyszy przy życiu, i świadomość istnienia. Russowowi wydało się, że twarz Świetlany, mgliście rysująca się w głębi migotliwej cieczy, nagle ożyła w uśmiechu, a usta niewyraźnie wypowiedziały słowa aprobaty i pozdrowienia…
Współrzędne gwiazdy Zwikki, zdobyte tak ogromnym kosztem, pomogły mu z absolutną dokładnością wymierzyć „Palladę” w układ słoneczny. Teraz było to tak proste: pióro automatu wykreśliło na mapie z oznaczonym kursem już dwa boki trójkąta, w którego wierzchołkach leżały Słońce, Alfa Eridana i gwiazda Zwikki. Russowowi pozostało jedynie połączyć linią prostą punkt na mapie, oznaczający położenie superkarła, z umownym znakiem Ziemi i zamknąć w ten sposób geodezyjną linię ruchu „Pallady” w przestrzeni. Sprecyzowanie poprawek i wniesienie ich do programu zajęło mu pięć dni.
…Zużywszy połowę pozostałego zapasu wewnątrznuklearnej energii, Russow nadał rakiecie prędkość, wynoszącą niestety tylko osiem tysięcy kilometrów na sekundę: więcej paliwa nie mógł zużyć, gdyż w przeciwnym razie nie miałby czym wygasić osiągniętej prędkości przy zbliżaniu się do systemu słonecznego. Ogromne nerwowe i fizyczne napięcie, jakie przeżywał w ostatnich tygodniach, nie przeszło bezkarnie: bliski był całkowitej prostracji i pragnął tylko jednego — spokoju. Spokoju i odpoczynku, nicości i zapomnienia! Dlatego też niemal obojętnie uprzytomnił sobie dwie cyfry — „dziewięć” i „osiem”. Dziewięć parseków, które dzieliły go od Słońca, i osiem tysięcy kilometrów na sekundę — prędkość, z jaką zmuszona była teraz pełznąć „Pallada”, nie mając paliwa dla nabrania większej szybkości… Nie napawało go lękiem nawet i to, że wskutek tak małej prędkości, aby pokonać odległość pomiędzy statkiem a Słońcem potrzeba było obecnie aż sześćset lat. — Anabioza… odpoczynek… — zapomnienie — szeptał Russow jak w malignie, nastawiając wskaźnik czasu jednej z próżnych wanien. Mimo to, zanim pogrążył się w anabiozie, gigantycznym wysiłkiem woli zmusił się do sprawdzenia wskaźników wszystkich przyrządów nawigacyjnych, wysłuchania harmonijnej symfonii, którą wygrywały na cześć zwycięstwa nad Kosmosem oraz do założenia na walec kierującego mechanizmu superpotężnej radiowej stacji nadawczej krótkiego programu, który po upływie sześciuset lat ożyje w jej sygnałach: radiowa stacja nadawcza wysyłać będzie w eter wezwanie „Pallady” i słowa odznaczające się wielką prostotą: „Tu —»Pallada«… Sześćset lat idę lotem beznapędowym… Mogę zmniejszyć szybkość tylko do prędkości planetarnej… Do lądowania brak paliwa… Na pokładzie — martwa załoga”.
„Pallada” dotarła do Układu Słonecznego po upływie 594 lat od momentu, gdy Russow pogrążył się w anabiozę. Russow nie słyszał i nie mógł słyszeć, jak roboty podporządkowując się programom ostatni raz włączyły generatory kwantowe, jak potężnie zaśpiewały pola magnetyczne, kierując strumieniem radiokwantów, jak z kolei umilkły silniki, które zużyły ostatni kilowat energii, lecz wygasiły prędkość statku do 50 km na sekundę, jak wreszcie „Pallada” wtargnęła w okolice Plutona, wysyłając w przestrzeń krzyk rozpaczy: „Tu —»Pallada«… Ocalcie nas, Ludzie z Ziemi!..”
Russow pomylił się równo o pięć lat przy nastawianiu przekaźnika czasu, który powinien był go „obudzić” podczas zbliżania się do układu słonecznego. Z tego powodu nie mógł widzieć swego ocalenia. Radiowy głos „Pallady” usłyszany został i rozszyfrowany przez stację statków międzygwiezdnych mieszczącą się na Tytanie[10]*… Dwa gigantyczne astroloty ratownicze dognały martwą „Palladę” w momencie, gdy ta przeleciawszy lotem beznapędowym przez układ słoneczny gotowa była znowu — teraz już na zawsze dać nura w Kosmos. Dopędziwszy „Palladę”, statki zamknęły ją łączącymi wiązarami, a następnie ostrożnie skierowały się wraz z nią na Tytana.
…Kiedy Russow ocknął się, przez długi czas nie mógł zrozumieć, gdzie się znajduje. Leżał w pokoju z przezroczystymi ścianami, poprzez które wyraziście rysował się ogromny dysk Saturna wiszącego w gęstym błękicie nieba Tytana. Współczujące twarze pochylonych nad nim ludzi wywołały na jego twarzy nikły uśmiech i łzy radości. Niespodzianie podniósł się i z nadzieją w głosie zapytał:
— Czy oni… żyją?
Lekarz w śnieżnobiałym ubraniu skinął głową:
— Oni będą żyć… Wkrótce ujrzysz swych towarzyszy. Nie przejmuj się… odpoczywaj… jesteś bardzo osłabiony.
Wówczas Russow westchnął z ulgą. Jego bladą wyniszczoną twarz rozjaśnił szczęśliwy uśmiech.
przeł. M. Kumorek