Nieśmiertelności nie ma, lecz życia podstawą
Jest poświęcenie siebie nieśmiertelnym sprawom
Nad jeziorem świeciły gwiazdy. Starzec długo patrzył w niebo, potem powiedział do młodzieńca:
— Tu w górach gwiazdy robią dziwne wrażenie. Jak lampy w pustej sali. Ludzie ją opuścili, a lampy świecą…
Jego towarzysz był zbyt młody, aby poprzez te słowa odczuć nastrój starca. Odpowiedział:
— Te gwiazdy wskazują, że będzie pogoda. To znaczy, że zobaczymy jonolot. — Spojrzał z zatroskaniem w niebo i dodał: — Chociaż tutaj pogoda zmienia się co godzina.
Zapadło milczenie.
Starzec myślał o tym, że wszystko, co człowiek stworzył, w pewnym stopniu podobne jest do jego własnych losów. Miasta, maszyny, książki rodzą się i starzeją — czasem bardzo szybko, czasem wolno — przeżywają swój okres sławy i okres zapomnienia… „Nie, nie wszystko się starzeje — zaprzeczył sobie w myśli. — Idee przewodnie, sztuka… Tak, oczywiście, sztuka… muzyka…” Myśli jego, wędrując jakimiś, sobie tylko właściwymi drogami, zwróciły się ku muzyce. Przypomniała mu się symfonia Bohaterska Borodina, która rozbrzmiewała tu przed czterdziestu laty.
Był wówczas młody. I to lotnisko rakietowe — dziś już prawie zapomniane — też było młode. W górach Kaukazu, na przełęczy Buzdag ludzie wykuli w podłożu skalnym gigantyczną czaszę, napełnili ją wodą, wznieśli lekkiej konstrukcji budynki przyklejone do stromych zboczy. Stąd startowały ku gwiazdom jonowe rakiety, kierowane przez automaty. Wracały po wielu latach na to samo miejsce, na lotnisko Buzdag. Zresztą nie wszystkie wracały. Na siedemdziesiąt dwie rakiety wróciło pięćdziesiąt cztery. Pięćdziesiąta piąta — wysłana najwcześniej — powinna była wylądować dzisiejszego wieczoru. Odbyła daleką drogę do gwiazdy Van Maanena i teraz, po upływie czterdziestu lat wracała na Ziemię.
Młodzieniec (szedł obok staruszka, troszeczkę pozostając w tyle) znał te czasy tylko ze starej kroniki filmowej. Urodził się, gdy lotnisko rakietowe Buzdag zaczynało ulegać już zapomnieniu. Rakiety z silnikami jonowymi szybko wyszły z użycia, zastąpiły je statki termojądrowe. Potężne, o kolosalnej energii, z łatwością przezwyciężały opór atmosfery. Lotniska wysokogórskie były dla nich zbędne. I pole startowe w górach kaukaskich opustoszało. Od czasu do czasu tylko zjawiali się tu ludzie, aby witać powracające rakiety. Początkowo każdy powrót rakiety był wielkim wydarzeniem. Później stał się tylko symbolem historii. Nowe sposoby badania, rakiety termojądrowe, teleskopy dyfrakcyjne, analizatory grawitacyjne — dostarczały o wiele ważniejszych danych o Kosmosie niż jonoloty — beznadziejnie przestarzałe, niezgrabne i śmieszne w oczach ludzi XXI wieku.
Młodzieńca wysłano na spotkanie pięćdziesiątego piątego jonolotu. Na lotnisku Buzdag od trzech lat nie było ludzi. Młodzieniec doprowadził do porządku instalacje, sprawdził przyrządy i nudził się cały tydzień. W dzień robił wycieczki, wieczorami czytał książki. Czytanie go bawiło. Był przyzwyczajony do mikrofilmów i ciężkie, grube książki z pożółkłymi ze starości kartami robiły na nim wrażenie antycznych zabytków. To było ubiegłe stulecie — romantyczny, bohaterski, okrutny i wzruszająco naiwny wiek XX. I gdy pod wieczór przyleciał starzec, młodzieniec wcale się nie zdziwił. Starzec stanowił również cząstkę XX wieku. Budował pierwsze jonoloty, był twórcą analizy grawitacyjnej, jego imię nosił jeden z oceanów na Wenus i łańcuch górski na Merkurym. Młodzieniec znał życie starca z podręczników szkolnych. W każdym razie wydawało mu się, że je zna, gdyż w młodej pamięci mocno utkwiły daty i fakty.
Pamiętał datę urodzenia starca, bez zająknienia mógł wyliczyć jego podróże i odkrycia, znał wszystkie jego prace — od klasycznej „Teorii grawitacji” do najnowszych badań nad dynamiką gwiazd. Młodzieńcowi zdawało się, że człowiek ten jest tak samo twardy, spokojny i prosty jak skały, w których ongiś zbudował lotnisko. Ale młodzieniec się mylił.
Od gór ciągnął niezbyt silny, ale bardzo zimny wiatr. Nad jeziorem kłębiła się mgła. Woda w jeziorze była ogrzewana zbudowanym tu przed czterdziestu laty reaktorem jądrowym i nie zamarzała nawet podczas najtęższych mrozów. Opary wijąc się pełzały nad wodą, powoli, niechętnie wznosiły w górę, tworząc widmową, liliową w świetle lamp jarzeniowych mgiełkę. Czarna woda pluskała o betonowe obmurowanie, po którym szło dwóch ludzi.
Starzec nie zwracał uwagi na wiatr. Nie podniósł nawet kołnierza swej futrzanej kurtki. Wsłuchiwał się w plusk wody i słyszał w niej dźwięki Bohaterskiej. Muzyka brzmiała w jego duszy, ale zdawało mu się, że słyszy ją z zewnątrz, w powietrzu. Jego towarzysz chował ręce w głębokich kieszeniach kurtki i niespokojnie spoglądał w niebo.
Nagle starzec zatrzymał się, spojrzał na zegarek. Młodzieniec zrozumiał to na swój sposób i powiedział:
— Tak, pozostało już tylko czterdzieści minut. Trzeba włączyć układ kontrolny lądowania zdalnie sterowanego.
W towarzystwie starca czuł się jakiś onieśmielony. Miał ochotę wrócić do dobrze oświetlonego, ciepłego budynku, do pulpitu sterowania.
Starzec spojrzał na niego uważnie i powiedział:
— Idź. Ja tu zostanę. Tylko powiedz mi, czy radiofony działają?
Młodzieniec uśmiechnął się.
— Radiofony? Nie ma ich tutaj. Jest tylko starożytna sieć reprodukcyjna. I te… jak się nazywają… magnetofony.
Starzec kiwnął głową.
— To właśnie miałem na myśli. Spróbuj znaleźć II Symfonię Borodina. Chciałbym ją usłyszeć. No, idź już…
Starzec nie przerwał wędrówki wokół jeziora. Teraz szedł bardzo powoli, zatrzymując się często. Zachował dobry wzrok i nieźle widział w półmroku. Za sznurem otaczających jezioro latarni panowała ciemność, ale starzec wyczuwał w niej skały strome, zwietrzałe, wykruszone przez słońce i wodę. Widział pozbawione już listowia drzewa, wyszczerbione ze starości betonowe obmurowanie, spękany na ścieżkach asfalt… „Starość — pomyślał ze smutkiem. — Tu wszystko jest stare. Góry, lotnisko i ja…” Widział swoją postać: wysoki, chudy, lekko zgarbiony mężczyzna z siwiejącymi, długimi włosami… „Starość — powtórzył. — Siedemdziesiąt dwa lata. A wtedy miałem trzydzieści dwa. Trzydzieści dwa…”
Przystanął i długo patrzył na jezioro. Spoglądał na kłębiącą sią mgłą i nie myślał o niczym. Myśli ukryły się w głębiach podświadomości, mgliste, nieokreślone, ledwo odgadywane, podobne do biegu wody w głębi zamarzniętego strumienia.
Starzec był spokojny. W ogóle był bardzo zrównoważony i opanowany. Nawet gdy był młody uważano, że ma oschły, trzeźwy charakter. Posiadał jasny, skłonny do analizowania umysł. Tym, którzy go mało znali, przesłaniało to inne jego cechy.
Starzec wpatrywał się w falujący nad jeziorem welon mgły i przypominał sobie zdarzenia, które działy się tu przed czterdziestu laty. Próbował odtworzyć wszystko w kolejności, ale nie potrafił: bieg myśli załamywał się, pamięć podsuwała uporczywie jakieś drobiazgi bez znaczenia. Nie wiadomo czemu przypomniał sobie plastycznie, jakby to miał przed oczami — szal, który ona miała na sobie tego wieczora. Szal był różnobarwny — z czerwonymi okręcikami, żółtymi latarniami morskimi, szafirowymi ptakami — przejrzysty, lekki… „Nie — pomyślał — to było gdzie indziej. Zacząłem mówić, przerwano mi… tak, tak główny mechanik… potem we dwoje odeszliśmy w stronę ławki…”
Zszedł z betonowego podmurowania. Rozejrzał się. Ławki nie było. Ale starzec wiedział, że stała tu, właśnie tu. Nachylił się, przykucnął i zobaczył wgłębienia w asfalcie — ślady, pozostawione przez nóżki ławki. Uśmiechnął się, dotknął asfaltu. Ze szczeliny dobywała się trawa, już uschnięta, pożółkła o tej porze roku.
Chciał przypomnieć sobie słowa, które wypowiedział tego wieczoru, i nie mógł. Nie mógł nawet uprzytomnić sobie jej odpowiedzi. Był pewien tylko jednego — nad lotniskiem rakietowym rozbrzmiewała wtedy symfonia Bohaterska. Słowa — takie ważne i niedorzeczne — zatarły się w pamięci. Pozostała tylko muzyka. Potem co rok tego dnia słuchali tej symfonii. Każdego roku — jeżeli był na Ziemi i mogli ten dzień spędzić razem. Tak minęło trzydzieści sześć lat. Potem ona umarła — a on pozostał sam.
Starzec głaskał żółtą, kłującą trawę, przebijającą się przez asfalt.
Gdzieś nad głową rozległ się syk i trzaski. Starzec podniósł się, serce biło mu niespokojnie. Przestarzały głośnik wytchnął z siebie muzykę.
Szmer wiatru, plusk wody, dalekie, niepojęte dźwięki nocy — wszystko zatonęło w muzyce. Starzec stał nieruchomo, patrząc w przestrzeń. Słyszał marsz tryumfalny i w rytmie melodii błyskawicznie powstawały i tak samo błyskawicznie znikały obrazy. Muzyka była łagodna, przejrzysta, jasna. Wznosiła między przeszłością i teraźniejszością jakąś niewidzialną, lecz wyraźną barierę. Wspomnienia zanikały stopniowo, roztapiając się w atmosferze spokoju.
Starzec zamknął oczy, poczuł zawrót głowy. Muzyka napływała szumiącymi falami, w wirze dźwięków mieszała radość i smutek, zmywała z serca ponury osad przeszłości. Ktoś dotknął jego ramienia. Starzec drgnął i odwrócił się. Przed nim stał młody człowiek.
— Rakieta…
Starzec nie odpowiedział i młodzieniec powtórzył głośniej:
— Rakieta!
Zawrócili nad jezioro. Przejmujące akordy harfy drżały jeszcze w wilgotnym, mroźnym powietrzu. Wiatr się wzmógł. Fale zalewały płaskie obmurowanie betonowe i z szumem wracały w czarną przepaść jeziora.
W niebie, nad doliną, ukazały się dwa żółte, świecące punkty, rozjarzyły się, zaćmiewając blask wszystkich okolicznych gwiazd. Rakieta zniżała się szybko. Silnik jonowy pozostawiał ledwo dostrzegalny ślad — słabo iskrzącą, gasnącą natychmiast niebieskawą smugę. Nagle rozbłysły, oślepiając na chwilę starca i jego towarzysza, zainstalowane na skałach reflektory. Błękitne promienie oświetliły statek kosmiczny. Starzec przestał słyszeć muzykę.
Widział rakietę przed czterdziestu laty; od tamtej chwili wszystko się zmieniło, a rakieta pozostała taka sama. Żółte światło jej latarni pokładowych mieszało się z niebieskimi promieniami reflektorów i podłużny, pozbawiony skrzydeł kadłub rakiety przybierał barwę zieloną. Połyskiwała ażurowa sieć anten. Wyraźnie słychać było trzaski, towarzyszące pracy silnika jonowego.
Te trzaski wywołały uśmiech na twarzy młodzieńca. Wiele razy widział zdjęcia rakiety, wiedział, jak jest zbudowana, ale w tej chwili cała ta konstrukcja wydała mu się bezgranicznie śmieszna i bezsensowna. Rakieta była bardzo mała: sześćdziesiąt metrów długości i trzy szerokości. W porównaniu z potężnymi gwiazdolotami jądrowymi wyglądała jak łódka przy okręcie. Jej opływowy kształt budził w młodzieńcu politowanie: dowodził tylko, jak trudno było rakiecie przebijać atmosferę ziemską. Cienkie łodygi anten przypominały o początkach techniki radarowej. I wreszcie to potrzaskiwanie silnika jonowego zamiast zwartego, dźwięcznego huku motorów jądrowych…
— Cóż za niedorzeczna konstrukcja — powiedział.
— Tak — odparł starzec, patrząc na rakietę. — Całkiem przestarzała. Ale te rakiety posiadają jedną przewagę — zdążyły przebyć bardzo wielkie odległości. Gwiazdoloty jądrowe mają stosunkowo niewielki zasięg. A te… te dużo widziały…
„Na tym polega przewaga starości — dodał w myśli. — Wiele przejść, zobaczyć, zrozumieć…”
Rakieta zawisła na wysokości dwóch metrów nad jeziorem. Woda zabulgotała pod dyszami silnika. Po krótkiej chwili rakieta prostopadle opuściła się w wodę — jezioro zafalowało. Starzec i młodzieniec cofnęli się nieco — fale zalewały obmurowanie. Potem rakieta wynurzyła się — już w pozycji poziomej — i zakołysała na powierzchni.
— Skończone! — krzyknął młodzieniec. Był wzruszony, chociaż sam nie potrafiłby określić przyczyny tego uczucia. — Teraz powinien odłączyć się robot zwiadowca. Już czas…
— Nie tak prędko — drwiąco uśmiechnął się starzec. — To przecież stara konstrukcja. Nie umie się spieszyć. Dwudziesty wiek…
Nad kadłubem rakiety uniosła się połyskująca w promieniach reflektorów niewielka półkula, oderwała od rakiety, zawisła w powietrzu i popłynęła nad wodą. Robot oddalał się od miejsca, w którym stali ludzie.
— Co to znaczy? — zdziwił się młodzieniec. — Czemu robot nie zbliża się do nas?
Starzec wzruszył ramionami.
— To znaczy, że musiał lądować na obcej planecie.
Młodzieniec nie zrozumiał. Przenosił wzrok ze starca na oddalającego się, podobnego do wielkiego żółwia robota.
— No więc co z tego? — zapytał niecierpliwie.
— Zakażenie obcymi mikroorganizmami — wyjaśnił starzec.
— Ale przecież na rakiecie są…
— Są — przerwał starzec. — Ale wszak to stara, niedorzeczna konstrukcja. Zawodna. Konieczny jest przegląd kontrolny.
Zamilkł na chwilę, podniósł kołnierz kurtki.
— Możemy iść — powiedział wciąż jeszcze patrząc na rakietę. — Robot sam przyjdzie do hali montażowej.
Młodzieńcowi zrobiło się przykro. Zrozumiał, że starzec mógł poczuć się dotknięty jego słowami „niedorzeczna konstrukcja”. Starzec budował tę rakietę i chociaż minęło już wiele czasu, nie uważał jej prawdopodobnie za niedorzeczną. Ale młodzieniec z właściwym swemu wiekowi egoizmem nie był w stanie traktować tego poważnie. W jego oczach wszystko, co stare, musiało być prymitywne, nieracjonalne, niedorzeczne.
— Robot jest nieźle skonstruowany — powiedział, chcąc w jakiś sposób naprawić swój błąd. — To był dowcipny pomysł — zbudować go na zasadzie ślizgowej.
— Bzdura — osadził go starzec. — Robot jest beznadziejnie przestarzały.
Starzec wcale nie czuł się dotknięty. Nie zwrócił po prostu uwagi na niedelikatne odezwanie się młodzieńca. I teraz jeszcze, rozmawiając z nim, był pogrążony w jakichś własnych myślach.
— Mieliśmy wiele kłopotów z konstrukcją tych robotów — ciągnął. — Rola zwiadowcy na nieznanych planetach wymagała rozwiązania skomplikowanych zadań. Pierwsze roboty poruszały się na gąsienicach. Od razu zresztą trzeba było z tego zrezygnować. Roboty wpadały w każdą szczelinę, przewracały się na stromych zboczach… Powstawały wówczas roje rozmaitych projektów — niektóre zupełnie bez sensu. Jakiś dziwak, na przykład, skonstruował roboty chodzące. Tak, tak, nie śmiej się, właśnie chodzące. Stalowy, przypominający kształtem beczkę tułów i trzy pary rozczłonkowanych, metalowych nóg… Był to nonsens, wołający o pomstę do nieba! Pierwszy parowóz też miał nogi, ale po co powtarzać stare błędy po upływie stu pięćdziesięciu lat?… Wchodziłem w skład komisji, która przeprowadzała doświadczenia nad tymi żukami. Grzęzły w bagnach, zaplątywały się w gęstwinie leśnej, nie mogły się wdrapywać na pionowe skały… Potem zbudowaliśmy roboty—ślizgowce. Takie właśnie jak ten na rakiecie. Przy pomocy kompresorów stwarzało się poduszkę powietrzną i roboty lekko ślizgały się nad ziemią… Uważaliśmy to za szczyt harmonijnej konstrukcji… — Starzec zaśmiał się ochrypłym śmiechem. — A w pięć lat później zjawiły się elektrofotonowe instalacje, potem silniki grawitacyjne…
Po wąskich, metalowych schodkach weszli do hali montażowej — niskiego budynku, przylepionego do występu skalnego. W hali było pusto. Pod ścianami stały fotele (starzec skonstatował, że są nowe, nie te, co znajdowały się tu kiedyś). W samym środku wznosiło się podwyższenie — stanowisko montażowe, w tej chwili puste. Lampy jarzeniowe świeciły zimnym blaskiem. Starzec wskazał młodzieńcowi, jak włączyć ogrzewanie.
Nie zdejmując kurtki skierował się w kąt pokoju i usiadł. Zgarbił się, ukrył twarz w podniesionym kołnierzu. Było mu zimno. Dopiero teraz młodzieniec zdał sobie sprawę, jak bardzo stary jest ten człowiek. I nagle zrozumiał, odczuł, że starości tej nie określają lata (starzec był krzepki), lecz coś innego. Młodzieniec unikał wielkich słów. Dlatego nie miał odwagi zastąpić słowa „starość” słowem „mądrość”.
— Przyniosę kawy — powiedział.
— Tak, proszę — odparł apatycznie starzec.
Lampy wydawały cichy szmer. Starzec myślał o tamtym wieczorze. Wtedy na stanowisku stał robot, a oni — sześć osób — siedzieli w fotelach. To była stara tradycja — usiąść przed rozstaniem. I chociaż wszyscy zostawali, a odlatywał tylko robot, sześciu ludzi siedziało w milczeniu w tej sali… Starzec wiedział, że tych, którzy siedzieli wówczas obok niego, nie ma już na świecie. To byli mężni ludzie. Mądrzy, zuchwali, odważni — i dobrzy przyjaciele. Teraz nazwiska ich noszą szczyty górskie na Merkurym: sześć szczytów położonych obok siebie.
Starzec nie odczuwał smutku. Muzyka oczyściła serce ze smutku i teraz tylko wspominał — spokojnie, jakby przerzucał karty powieści o cudzym, ale bardzo interesującym życiu. Zdawał sobie sprawę, że nigdy już tu nie wróci. Za parę dni miał odlecieć na daleką wyprawę nowym typem statku kosmicznego — ku tej gwieździe, z której powracała właśnie rakieta zwiadowcza. Domyślał się nawet, co mogła przynieść rakieta. Mógł właściwie tu nie przylatywać, otrzymałby wszystkie wiadomości drogą radiową. Ale chciał odetchnąć powietrzem swojej młodości — i nie żałował, że tak postąpił. Cały wieczór dźwięczała mu w uszach symfonia Bohaterska i wiedział, że odtąd te potężne, wspaniałe dźwięki będą mu stale towarzyszyły.
Tylko bardzo mocny człowiek może u schyłku życia spotykając się twarzą w twarz z własną młodością nie zadrżeć, uśmiechnąć się i pójść dalej. Takie spotkania gubią tchórzy, ale dodają sił mężnym ludziom. A starzec miał jasny umysł i niezłomną siłę woli.
Młodzieniec przyniósł kawę. Starzec zdjął kurtkę i w milczeniu pił gorący, pachnący południem napój. Patrzył przy tym z zadumą w głąb małej filiżaneczki. Czarny płyn skojarzył mu się z jeziorem — polem startowym jonolotów. Powrócił myślą do rakiety. Przypuszczał, że tym razem robot mógł przynieść nader interesujące wieści. — Gwiazda Van Maanena — mruknął. — Cóż, jeżeli moje przypuszczenia są słuszne…
— Mówił pan coś? — zapytał pośpiesznie młodzieniec. Starzec spojrzał na niego. W zmrużonych oczach pod siwiejącymi brwiami błysnęła iskierka przekory.
— Lubisz niespodzianki? — zapytał.
— Tak! — odparł szybko młodzieniec. W głosie jego zabrzmiało wyzwanie.
„Zuch — pomyślał starzec. — Porządny chłopak. Podobny jest trochę do…” — Starcowi przypomniał się jeden z jego dawnych przyjaciół.
— Dzisiaj czekają nas niespodzianki — powiedział.
— Jeżeli pan już wie…
— Wiem, że czekają — przerwał starzec. — Ale nie wiem jakie.
Chciał coś jeszcze dodać, ale nie zdążył — rozległ się szum i przez półotwarte drzwi bokiem wcisnęła się stalowa półkula — robot. Starzec oddał młodzieńcowi pustą filiżankę. Z głębokim dudnieniem robot prześliznął się na stanowisko, wylądował dokładnie na samym środku. Szum ucichł.
Dwaj ludzie patrzyli w milczeniu na maszynę, która przybywała z obcej planety. Na wypolerowanym kadłubie robota połyskiwał herb, napis „ZSRR” i data startu.
— Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich — przeczytał młodzieniec.
— Tak — odparł starzec. — Wtenczas jeszcze socjalistycznych. W sześć lat później słowo to zastąpiono innym — komunistycznych.
— To się stało na dwanaście lat przed moim urodzeniem — powiedział ze wzruszeniem młodzieniec.
Podszedł do metalowego żółwia i delikatnie dotknął wypukłego herbu. Potem obszedł robota dookoła.
— Co to?! — wykrzyknął. — Nic nie rozumiem. Spójrzcie! Tu jest napis…
Starzec wstał, włączył górne światło. Na gładkim boku robota był wygrawerowany napis: „Ludzie Ziemi, my…” Młodzieniec przenosił pytające spojrzenie z napisu na starca. Wreszcie nie wytrzymał.
— To zostało zrobione tam — wyrzekł. Głos mu zadrżał. — Na tamtej planecie były istoty rozumne…
— Istoty rozumne! — powtórzył starzec w zamyśleniu. — To za słabo powiedziane. Istoty niezwykle mądre. I to właśnie stanowi zagadką.
— Jaką? — zapytał niecierpliwie młodzieniec.
— Nie zdążyli skończyć tego napisu — ciągnął pogrążony w myślach starzec. — Tak, tutaj jest wgłębienie — to początek następnego słowa.
— O jakiej zagadce pan myśli? — powtórzył niecierpliwie młodzieniec.
Zdumiewał go spokój starca i denerwowała powolność, z którą oglądał robota. Starzec powrócił na fotel.
— Rakieta osiągnęła gwiazdę Van Maanena — mówił cicho, jakby głośno myślał. — Jak nam dziś wiadomo, gwiazda ta posiada jedną jedyną planetę. Rakieta stała się na pewien czas jej sputnikiem. Najpierw prowadzono obserwacje przy pomocy przyrządów pokładowych, potem rakieta posiłkowa spuściła w dół robota. Według sporządzonego zawczasu programu robot mógł spędzić na planecie pięćdziesiąt godzin. Gdyby nie wrócił, rakieta udałaby się w drogę powrotną… Rozumiesz teraz? Te istoty w ciągu pięćdziesięciu godzin zdołały zapoznać się z konstrukcją robota i według jego aparatury zrozumieć nasz język…
— To niemożliwe! — wykrzyknął młodzieniec. Starzec wzruszył ramionami.
— Obejrzyj jeszcze raz napis. Zwróć uwagę, że chociaż nie jest skończony, składa się jednak ze starannie wygrawerowanych liter. Nie pominięto najdrobniejszych — w gruncie rzeczy niepotrzebnych — szczegółów. Te istoty nie wiedziały, że można upraszczać pismo. Skopiowały je dokładnie z drukującej aparatury robota.
— Ale przecież robot posiada również taśmę dźwiękową — powiedział młodzieniec. — Dlaczegóż więc… Ach, rozumiem! Znaczy się, że usłyszymy ich głosy?
— Nie — uśmiechnął się starzec. — Usłyszymy głos robota. Taśma dźwiękowa nie była przewidziana do nagrywania dźwięków z zewnątrz. Odzwierciedlała tylko to, co zafiksowywał mózg elektronowy robota. Dlatego głos będzie należał do robota, ale treść może być podpowiedziana — przez nich.
— Mówił pan o jakiejś zagadce.
— Tak. Mają starszą kulturę niż my. Może wybiegli o tysiące, miliony lat naprzód… Więc dlaczego my przylecieliśmy do nich, a nie oni do nas? To właśnie stanowi zagadkę…
Zgarbiony, jakiś nastroszony siedział w swoim kącie. Młodzieniec niecierpliwie przestępował z nogi na nogę. Chciało mu się jak najprędzej otworzyć robota, ale starzec milczał, pogrążony w zamyśleniu, i młodzieniec nie miał odwagi go niepokoić. Nie rozumiał go. Po co dociekać, gdy można po prostu otworzyć robota i dowiedzieć się wszystkiego? Tylko tak postąpiłby, gdyby był na miejscu starca. „Czemu zwleka? — zastanawiał się młodzieniec. — Jeżeli odgadnie, to i tak nie będzie miało znaczenia, bo robot sam powie. A jeżeli się omyli, to będzie mu wstyd. Nie, ja nie próbowałbym dociekać!”
Starzec rozmyślał. Rozwiązywał zadanie jak szachista — przewidując wiele następnych posunięć. Z każdego wyciągniętego wniosku wynikały nowe następstwa, konstrukcje logiczne stawały się zawiłe i skomplikowane. Potem nagle wszystko stało się proste. Znalazł trafne rozwiązanie i myśli wartko pomknęły naprzód.
— Przylecą do nas! — zawołał i zerwał się, odtrącając fotel. — Z pewnością są już w drodze!
Młodzieniec patrzył na starca oszołomiony. Wiedział, że paleontolodzy mogą według jednej znalezionej kostki ustalić wygląd dawno wymarłych zwierząt, ale nie przypuszczał, że opierając się na jednym fakcie można wyciągnąć tak daleko idące i niespodziewane wnioski.
— Lupę! — rozkazał starzec, podchodząc do robota. Młodzieniec zaczął kręcić się bezradnie i starzec powiedział z niezadowoleniem: — Powiedziałem: lupę! Prędzej!
Lupa znalazła się w jednej z szuflad szafy ściennej. Starzec uważnie obejrzał wypolerowaną powierzchnię maszyny.
— Doskonała robota — szepnął z uznaniem. — Metal nie zdążył się prawie stopić…
Rzucił lupę na fotel i szybko przespacerował się z kąta w kąt. Młodzieńca zadziwił jego krok — lekki, sprężysty, młody.
— Proszę otworzyć robota — zarządził starzec, powracając na swój fotel.
Siedział bawiąc się lupą, uśmiechał się. Młodzieniec długo manipulował przy pokrywie robota. Wreszcie rozległ się szczęk i pokrywa odskoczyła.
— Sprawdź, proszę, czy zdjęto wewnętrzne plomby — rzekł starzec.
— Nie ma plomb!
— Aha! — potwierdził starzec z satysfakcją — to znaczy, że całkowicie rozbierali robota. — Poruszył wargami. — I żadnych śladów ognia?
— Ognia? — powtórzył ze zdumieniem młodzieniec. — Nie ma, naturalnie. A dlaczego?…
— Dlatego — dobitnie powiedział starzec — że ten robot był w świecie z antymaterii. Tak, tak, proszę mi nie przerywać! Gwiazda Van Maanena, jej jedyna planeta, istoty zamieszkujące tę planetę — to wszystko jest z antymaterii. Te same atomy, te same cząsteczki — ale zamiast elektronów — pozytrony, zamiast protonów, neutronów, mezonów — antyprotony, antyneutrony, antymezony.
— Robot rozerwałby się w zetknięciu z antymaterią — zaprotestował młodzieniec. — Materia przy zetknięciu z antymaterią unicestwia się, przekształcając w energię.
Starzec uśmiechnął się.
— Nieźle znasz podstawy fizyki — powiedział — ale zapomniałeś o pewnikach filozofii. Postęp nie zna granic. Istoty żyjące na tamtej planecie poszły znacznie dalej niż my. Nauczyli się — co prawda dopiero niedawno — zapobiegać wybuchom przy zetknięciu ciał z materii z antymaterią.
— Niedawno? — powtórzył młodzieniec.
— Tak, niedawno — powtórzył z przekonaniem starzec. — Dlatego właśnie nie mogli dotąd przylecieć na Ziemią.
Młodzieńca ogarnęło nerwowe drżenie. Patrzył na starca bez tchu, jakby miał przed sobą jasnowidza…
— Proszę włączyć aparaturę dźwiękową — powiedział półgłosem starzec.
Młodzieniec nacisnął guziczek. Natychmiast rozległ się przyciszony syk. Wyraźny, ale zupełnie pozbawiony modulacji głos oznajmił: „Przyrządy włączone. Rakieta posiłkowa odłączyła się od jonolotu i zagłębia się w atmosferę planety. Na zewnątrz obserwuje się zwiększoną koncentrację pozytronów…”
Głos umilkł. Ledwo dosłyszalnie szeleściła taśma magnetofonu. Potem ten sam, pozbawiony wyrazu głos podjął dalej:
„Wysokość nad powierzchnią planety sześć tysięcy kilometrów. Koncentracja pozytronów szybko wzrasta. Kadłub robota rozgrzewa się… Wysokość cztery tysiące kilometrów. Atmosfera planety składa się z antymaterii. Powrót niemożliwy — stery rakiety odmówiły posłuszeństwa… Trzy tysiące kilometrów. Topi się metal na wypukłych częściach robota. Przyrządy działają normalnie. Za trzydzieści sekund nastąpi wybuch…”
Starzec wpił palce w poręcze fotela, pochylając się naprzód. Młodzieniec znieruchomiał obok robota. Beznamiętny głos aparatury cybernetycznej, obojętnie komunikujący o nieuniknionej zagładzie robota wywierał niesamowite wrażenie.
„Dwa tysiące siedemset kilometrów — podjął znów robot. — Rakieta jest otoczona zwartą osłoną magnetyczną. Wzrost temperatury został zahamowany. Rakieta wciąż się zniża… Tysiąc pięćset kilometrów. Natężenie osłony magnetycznej rośnie. Temperatura spadła do normalnej. Przyrządy pracują sprawnie. Filmowanie i fotografowanie jest niemożliwe: w polu magnetycznym migawki obiektywów odmówiły posłuszeństwa… Pięćset kilometrów. Siła… Nieznana siła odchyla rakietę w stronę bieguna…”
Nastąpiła dłuższa przerwa. Młodzieniec pochylił się nad robotem. Wąska taśma magnetofonu rozkręcała się powoli. Nagle rozległ się przeciągły, wysoki, przypominający uderzenie w gong dźwięk. Przebrzmiał i natychmiast odezwał się znowu głos robota. Był to ten sam, pozbawiony modulacji głos maszyny z pedantyczną dokładnością wypowiadający każdy dźwięk. Ale zwiększyły się pauzy między zdaniami i poszczególnymi słowami. I same zdania były jakoś inaczej zbudowane — z naprężeniem, nie zawsze prawidłowo. Było w nich coś nieuchwytnie obcego, odrębnego od mowy ludzkiej.
„Ludzie planety Ziemia — skandując mówił metaliczny głos. — Jesteście młodzi i zuchwali. Wysłaliście swój automat, wychodząc z założenia, że planeta, na której wyląduje, będzie w ogólnych zarysach podobna do waszej planety. Zaopatrzyliście automat w prymitywną broń, skonstruowaliście zbędny układ zdalnego kierowania. Taki automat może się okazać pożyteczny tylko w owym mało prawdopodobnym wypadku, jeżeli poddana badaniu planeta będzie zamieszkiwana przez istoty, znajdujące się na jednakowym z wami stopniu rozwoju. Jednak według teorii prawdopodobieństwa przynajmniej połowa zamieszkanych planet powinna wyprzedzić was w rozwoju. W tych wypadkach automat okaże się mało przydatny.
Tak się właśnie zdarzyło. Nie przewidzieliście również innej okoliczności. Wasz świat jest zbudowany w stosunku do naszego z antymaterii. Automat był skazany na zagładę. Jednakże w ostatnich czasach nauczyliśmy się zachowywać antymaterię.
Tutaj musimy dać dodatkowe wyjaśnienia. Nasza nauka ustaliła, że wszystkie bliskie nam gwiazdy i układy planetarne, w tej liczbie i wasz, zbudowane są z antymaterii. Nasze statki kosmiczne już w odległej przeszłości rozpoczęły podróże po wszechświecie, ale nie mogły wylądować na żadnej planecie. Układy zaś planetarne, zbudowane w stosunku do nas z materii, znajdują się na razie poza granicami osiągalności dla naszych statków.
Nasza planeta podlegała często niszczącemu działaniu meteorytów z antymaterii. Nauczyliśmy się izolować te meteoryty za pomocą pola magnetycznego i sprowadzać je na dół. W ten sposób sprowadziliśmy i wasz automat, który początkowo uznaliśmy za meteoryt.
Udało nam się rozebrać wasz automat i zrozumieć jego konstrukcję. Okazała się ona dla nas nader skomplikowana. Stworzyło to sytuację, dla określenia której nie znaleźliśmy odpowiedniego wyrazu w słowniku waszego automatu…”
— To słowo musi oznaczać sytuację humorystyczną — uśmiechnął się starzec. — Robot nie zna słowa poczucie humoru.
„Było nam trudno — ciągnął matowy, metaliczny głos — rozebrać zrobiony z antymaterii automat i zapoznać się z jego konstrukcją, w takim przynajmniej stopniu, aby wam o tym zakomunikować. Mieliśmy na to za mało czasu. Przy tej okazji musimy zaznaczyć, że uważamy wasz system rachuby czasu za nieracjonalny. Zrozumieliśmy, że rok to jest okres obrotu Ziemi wokół gwiazdy Słońce. Ale po co dzielić okres obrotu Ziemi wokół własnej osi na dwadzieścia cztery części, a każdą z tych części — na sześćdziesiąt odcinków? To jest bez sensu, szczególnie że w innych wypadkach stosujecie system dziesiętny. Zrozumieliśmy jednak, że wasz automat musi wrócić na rakietę, która go dostarczyła, po upływie pięćdziesięciu jednostek czasu, zwanych przez was godzinami. Tego czasu wystarczyło nam do wyrobienia sobie jasnego poglądu na poziom rozwoju życia na planecie Ziemia. Zdobyliśmy obszerne informacje o waszej wiedzy. Przekonaliśmy się, że stopień waszego rozwoju jest dostatecznie wysoki, aby można było bez obaw wysłać do was nasze statki kosmiczne. Uczynimy to w najbliższej przyszłości. Zaopatrzone w osłonę magnetyczną będą mogły bezpiecznie przebywać w antyświecie. Prócz tego…”
Głos umilkł. Potem zabrzmiał znowu. Przerwy między słowami zmalały.
„Ludzie planety Ziemia, za kilkanaście sześćdziesiątych części godziny automat wasz musi wyruszyć w drogę powrotną. Zastosowaliśmy wszystkie środki, aby wrócił bez przeszkód na rakietę. Wyrażamy…”
Magnetofon z szelestem przesuwał taśmę. Głos urwał się.
— Koniec — powiedział starzec opierając się o poręcz fotela. — Można wyłączyć.
Zapadła cisza. Starzec zamknął oczy i zamyślił się. Młodzieniec był niesłychanie podniecony. Jeszcze nigdy w życiu nie zdarzyło mu się, aby pierwszy dowiedział się tylu nowych.rzeczy z dziedziny nauki. I chociaż rakietę wypuścili inni ludzie, chociaż inne istoty mówiły głosem robota, czuł się tak, jakby sam zrobił te wszystkie odkrycia. Kłębił mu się w głowie wir myśli: kogo zawiadomić, o czym zawiadomić… Ale starzec milczał i młodzieniec zmuszał się do spokojnego czekania, aż się odezwie. Doznawał w stosunku do niego uczucia jakiejś nieuświadomionej bojaźni: nie zdziwiłby się, gdyby starzec przemówił nagle językiem tej dalekiej planety.
Starzec otworzył oczy i wstał.
— Rankiem wyślij w dół wszystkie przyrządy — powiedział. Głos jego brzmiał dźwięcznie i mocno. — Wszystkie przyrządy robota i rakiety. Informację wstępną przekażę dzisiaj.
— Przez radio? — zapytał szybko młodzieniec.
Starzec spojrzał na niego i zaprzeczył ruchem głowy.
— Nie. Wylecę zaraz swoim ornitopterem.
— W nocy? — zaniepokoił się młodzieniec. — Przez te góry, podczas takiej pogody?… Wezwę rakietoplan, dostarczą pana…
— Nie trzeba — uśmiechnął się starzec. — Proszę mi wierzyć, nic się nie stanie.
Tak wielką była siła jego przekonania, że młodzieniec uspokoił się natychmiast. Teraz już wiedział, był pewny, że naprawdę nic się nie stanie. Nie mógł wątpić w słowa starca.
Wąskimi, chwiejnymi schodkami zeszli na oświetlone lampami jarzeniowymi pole startowe. Starzec podniósł kołnierz kurtki, rozejrzał się, wciągnął głęboko w płuca mroźne powietrze.
— Idź już — powiedział wyciągając rękę do młodzieńca. — Idź…
Młodzieniec miał ochotę odprowadzić starca, ale nie śmiał mu się przeciwstawić. Zazwyczaj raczej gadatliwy, tego wieczoru przejął bezwiednie sposób bycia starca — mówić mało, zwięźle, z rozwagą.
Starzec szedł alejką obsadzoną karłowatymi krzewami. Patrzył przed siebie i uśmiechał się z roztargnieniem do własnych myśli. Przed jego oczami przesuwały się postacie tych, którzy czterdzieści lat temu razem z nim wysyłali stąd rakietę. W imieniu tych ludzi witał dzisiaj powracający statek kosmiczny. Mógłby im powiedzieć: „Przyjaciele, praca nasza nie była daremna…”
Zatrzymał się nad jeziorem. Wiatr pędził czarne fale, kołysał jonolotem, przypominającym w kształcie wieloryba.
Starzec skinął ręką rakiecie jak żywemu, bliskiemu przyjacielowi. „Niedorzeczna konstrukcja — pomyślał z czułością. — Jak ci musiało być trudno tam, w Kosmosie…” Wzniesieniem raki pożegnał rakietę. Nagle zawrócił i skierował się w miejsce, gdzie ongiś stała ławka.
„Tak, to było tutaj — pomyślał. — Teraz sobie dokładnie przypominam. A słowa… No, ma się rozumieć. Po prostu nic mi nie odpowiedziała. Ani jednego słowa — w przeciwnym wypadku bym pamiętał. Położyła mi rękę na piersi i nie powiedziała nic. Widocznie przeszkodziła jej muzyka. Przeszkodziła?”
Uśmiechnął się.
„Zmienię teraz trasę ekspedycji — myślał. — Już nie ma sensu lecieć na gwiazdę Van Maanena. Udam się w krótką podróż, żeby wrócić na Ziemię. Trzeba zobaczyć tych… tak, są mądrzy… bardzo mądrzy… Wrócę na Ziemię. I tutaj jeszcze wrócę. Cóż, wszyscy ulatujący w Kosmos biorą z sobą grudki ziemi. Dlaczegóż więc… Tak, oczywiście, wezmę stąd grudkę ziemi”.
Przyklęknął, wyciągnął chusteczkę i starannie włożył w nią parę zbitych grudek ziemi, kawałek asfaltu, garść żółtych sztywnych ździebeł trawy. Potem podniósł się i szybko, nie oglądając się więcej, poszedł na pole startowe, gdzie stał jego ornitopter.
Młodzieniec widział to wszystko z okna głównego budynku lotniska rakietowego. Stał przed szerokim oknem w ciemnym pokoju i patrzył w dół przygryzając wargi. Niespodziewanie poczuł twardy kłębek podchodzący do gardła. Starzec zniknął za zakrętem alejki, a młodzieniec patrzył na jezioro z czołem przyciśniętym do szyby. Jonolot wydawał się z tego miejsca zupełnie mały. „To jak starożytna zbroja — pomyślał młodzieniec. — Dawno już wyszła z użytku, pogięła się, zardzewiała, ale, ale… nosili ją bohaterowie”. To słowo przypomniało mu symfonię Borodina. Szybko, nie zapalając światła, włączył taśmę magnetofonu i wrócił do okna.
Nad lotniskiem rakietowym, zagłuszając posępny świst wichru, rozbrzmiały potężne akordy. W promieniu reflektora błysnęły jakby wzniesione w górę muzyką delikatne skrzydła ornitoptera.
Młodzieniec patrzył w niebo.
Przełożyła J. Dziarnowska