„Doświadczony czytelnik przeczyta tą historią i wzruszy ramionami — czy warto było się tak przejmować. Wypowie słowa, zdolne zaćmić słońce: Cóż w tym nadzwyczajnego? — Romantycy natomiast zacisną zęby i usuną się na bok”.
Łański nie widział mistrza od sześciu lat. Często zapraszał do siebie uczniów, lecz Łańskiego nie wezwał ani razu. Przed sześciu laty na Gribraltarze mistrz ukończył swoją ostatnią pracę — posąg Marynarza. Łański był obecny przy odsłonięciu. Starzec stworzył wiekopomne dzieło. Zresztą tego się właśnie spodziewano: od czasów Michała Anioła świat nie znał bowiem większego artysty.
Posąg stał na czarnych, zżartych przez ocean skałach. Fale rozbijały się o głazy, strzępy szarej piany wzlatywały ku górze do stóp posągu. Przedstawiał marynarza — młodego jeszcze chłopaka, który patrzył na ocean i czekał na czyjeś rozkazy. Wiatr rozwichrzył mu czuprynę, jak żagiel wydął rozchełstaną koszulę. Wyczuwało się, że pod nim chwieje się pokład, przed nim zaś wyłania się niebezpieczeństwo i że za chwilę coś się stanie. Lecz młodzieniec śmiał się. Wydawało się, że wyzywał ocean: „Hej ty, ruszże się… Uderzaj!.. Zobaczymy, kto kogo!..”
Talent nie zawiódł artysty. Mistrz utrzymał młodzieńczą beztroskę w granicach umiaru. Lekka przesada — i chłopak stałby się po prostu śmiesznym zawadiaką. W innym wypadku — wynik pojedynku budziłby wątpliwości. A tak było jasne: nawet jeśli ocean zmoże chłopaka, przyjdzie na jego miejsce inny i znów zawoła: „Hej ty, ruszaj się… Zobaczymy, kto kogo!..”
Mistrz zbliżył się do Łańskiego i bez słowa powitania zapytał:
— No jak?
— Posąg należałoby ustawić nad wodą — odrzekł Łański.
Starzec spojrzał na niego z ukosa.
— Zuch — powiedział. — Nikt prócz ciebie tego nie zauważył.
Długo wpatrywał się w posąg. Mimo że dzień był upalny, staruszek otulał się długim płaszczem.
— Głupiec — odezwał się nieoczekiwanie i odwrócił ku Łańskiemu wysuszoną, kościstą twarz. — Właśnie jest przypływ. Najwyższy w roku. Rozumiesz? Otóż to! A teraz idź sobie!
Minęło sześć lat. Mistrz nie zapraszał Łańskiego, nie pisał listów. Łański dowiedział się od przyjaciół, że ze staruszkiem jest bardzo źle. Powiadano, że pojechał umierać do swojej ojczyzny, do Genui. Nagle depesza: „Przybywaj natychmiast”. Po trzech godzinach Łański był w Genui.
Starzec, opatulony w ciepły pled, spoczywał w fotelu na werandzie. W dole — pod urwiskiem — cicho pluskało morze. Po suficie werandy przesuwały się jasne plamy — słoneczne błyski, odbite przez fale.
Zgodnie ze swoim zwyczajem, starzec nie przywitał się i o nic nie zapytał.
— Siadaj — rzucił.
Łański usiadł na zwykłej nie malowanej ławie. Starzec spoglądał na morze.
— Widziałem twoje prace. Masz talent. Udaje ci się. Przeżuwał wargami, wyblakłe oczy ożywiły się.
— A pamiętasz, wtedy… dopiero przyjechałeś… pierwsza praca, nie obliczyłeś, odłupałeś kawałek, chciałeś go nałożyć… Co ci wtedy powiedziałem?
— Użył pan słów Vasari: „Takie łaty można wybaczyć szewcom, lecz nigdy znakomitym czy wielkim mistrzom — postępowanie hańbiące, szkaradne, zasługuje na surową naganę”.
Starzec śmiał się bezdźwięcznie. Jego chuda, żylasta szyja drgała, twarz pokryła się gęstą siecią zmarszczek.
— Pamiętasz? To dobrze. Mnie pamięć nie dopisuje… Ile mam lat? Tak, tak, sto siedem. W którym roku urodziłem się?
— Według nowego kalendarza…
Starzec uderzył kościstą pięścią o poręcz krzesła.
— Nie według nowego! Nie przyzwyczaiłem się… Po staremu.
— W tysiąc dziewięćset czterdziestym piątym.
— A ty ile masz lat?
Łański odpowiedział.
— Młody. Bardzo młody — gniewnie rzucił starzec. — Dlaczego tę płaskorzeźbę… no, jak ją… na cześć pierwszej wyprawy na Księżyc… wykonałeś z księżycowej skały? Czy na ziemi nie znalazłeś materiału? Dziwactwa!..
Łański milczał, wiedział, że lepiej nie oponować.
— Dziwactwa, dziwactwa… — zrzędził staruszek. — Widziałem projekt pomnika zaginionych astronautów. Cokół, na nim rakieta — pogruchotana, osmalona, poprzestrzelana, z zamarłymi dyszami… Co powiesz?
Łański odpowiedział, że najprawdopodobniej nie jest to zbyt udany pomysł. Nie chodzi o statek, lecz o tych, którzy nim latali.
— Otóż to! — wykrzyknął z irytacją staruszek. — Za trzydzieści lat ludzie popatrzą na taki pomnik i pomyślą: „Ależ to były statki!” — i tyle. Trzeba wyrzeźbić człowieka. Wówczas za tysiąc lat będzie on zawsze współczesny… Odwaga jest wieczna.
Zamknął oczy i długo milczał, Łańskiemu wydało się, że staruszek śpi. Zjawiła się kobieta — również jak on wiekowa — milcząc poprawiła pled i wyszła. Nagle staruszek uniósł głowę, przenikliwie spojrzał na Łańskiego i powiedział:
— Nie mogą pracować. Trzeba jednak. Sprawa wielkiej wagi. Słyszałeś o wyprawie Szewcowa?
— Tak, trochę — odpowiedział Łański.
Starzec zdenerwował się znowu.
— Dlaczego? Przestałeś czytać? Dalej poza swój kamień nie sięgasz?
Po chwili uspokoił się.
— Dobrze. Słuchaj. Trzeba wykonać dzieło, które będzie trwać wiecznie. Chciałem, ale nie mogę. Ty to zrobisz. Obserwuję ciebie przez cały czas. Innym potrzebna jest pomoc, rada. Ty sam sobie radzisz. Dlatego nie wzywałem ciebie. A teraz tu jesteś. Wykonasz tę pracę zamiast mnie. Muszę dożyć — chcę to zobaczyć… Słuchaj, Szewcowa nie ma. Znowu pomknął ku Syriuszowi. Poinformowano mnie, że łączność telewizyjna z rakietą utrzyma się jeszcze przez kilka dni. Polecisz na tę… jak ją?… Stację Łączności Międzyplanetarnej. Przygotowałem wszystko, czekają na ciebie. Zobaczysz Szewcowa i wysłuchasz jego relacji. Zrozumiałeś?
Łański nie chciał sprzeciwiać się mistrzowi, mimo to bardzo delikatnie zapytał, czy koniecznie musi rozmawiać z Szewcowem.
— Młody jeszcze jesteś — powiedział dobrotliwie starzec. — Zrozumiesz, kiedy ci opowie. Sądzisz, że twoja płaskorzeźba… ta… księżycowa… to objawienie? Nie. Patrzałeś wstecz, w przeszłość. Powstał obrazek. Nie przerywaj! Trzeba patrzeć w przód.
— Nawet, jeśli przedstawia się wydarzenia dawno minione? — zapytał Łański.
— Zawsze! Konkretne wydarzenia — to tylko odskocznia. Dzięki temu możemy odróżnić wielką twórczość od po prostu dobrej. Twoi astronauci — to podróżnicy. Odważni, śmiali, lecz tylko podróżnicy, odkrywcy. W przyszłość nie zaglądałeś… — staruszek zmęczony machnął ręką. — Zresztą sam to rozumiesz. Porozmawiaj z Szewcowem. Musisz natychmiast lecieć. Posiadam te… no jakże… sprawozdania, kopię dziennika okrętowego, decyzję Rady Badawczej. Z Szewcowem widziałem się. Wiele mi opowiadał. Zapisane wszystko to jest na krystolofonie. Milcz! Na początek sam musisz usłyszeć. Tak lepiej. W ciągu najbliższych dni będzie ogłoszony dokładny komunikat. Ale musisz sam się zobaczyć z Szewcowem. Tak, tak lepiej. I jeszcze… — nachylił się ku Łańskiemu, spojrzał mu przenikliwie w oczy. — Na stole leżą moje narzędzia. Przynieś je.
Łański przyniósł płaską drewnianą skrzynkę, pokrytą popękanym, chropowatym lakierem. Staruszek długo głaskał chudymi, kościstymi palcami wieko skrzynki. Chciał ją otworzyć — nie mógł się zdecydować.
— Weź to — wyrzekł żałośnie. — Weź. Mnie już nie trzeba. No, bierz, bierz…
I dodał gniewnie:
— To są niezawodne narzędzia. Nie uznaję nowych wymysłów. Tych… dłut elektrycznych nawet nie brałem do ręki. Masz. A teraz idź sobie.
Czwarta Stacja Łączności Międzyplanetarnej znajdowała się na północy Europy — w Norwegii, na Przylądku Północnym. Sfatygowany już dwumiejscowy reaplan, wyjąc silnikami, płynął nad gęstą warstwą chmur. Pilot włączył automatyczny ster, mrugał do Łańskiego: „Jeszcze czterdzieści minut. Wynudzimy się!” — i zajął się ilustrowanym czasopismem.
Łański myślał o staruszku. Mistrz był wielkim artystą, lecz nigdy nie dość dobrze obeznany z problemem nauki i techniki. A mimo to dostrzegał coś, czego nie mógł zauważyć Łański. Nie orientował się jeszcze, o co właściwie chodzi, lecz wierzył mocno, że starzec rzeczywiście miał na widoku coś bardzo ważnego. Było mu przykro, Łański kochał naukę i jak mu się zdawało, znane mu były jej najnowsze osiągnięcia.
Pilot uchwycił ster. Silniki zaskowytały, ucichły. Reaplan, tnąc ze świstem powietrze, pomknął w dół.
— Spójrzcie, spójrzcie — zawołał pilot — już stacja! Wśród chmur wznosiła się czarna, zwężająca się ku górze Wieża. Chmury, jak fale, napierały na nią i sama wieża podobna była do latarni wśród rozkołysanego morza.
— Tysiąc siedemset metrów — powiedział pilot. — Na Wyspach Azorskich wyżej. Dwa tysiące sto. No, ale teraz proszę się trzymać. Lądujemy z wietrzykiem.
Reaplan dał nura w obłoki. W kabinie zrobiło się ciemno, automaty wyłączyły światło. Pilot nachylił się ku tablicy z przyrządami, wyciągnął szyję, po dziecinnemu zmarszczył wąski, orli nos. Przez chwilę trwał dziwny stan nieważkości, potem spotęgowane ciśnienie zasnuło wszystko czerwono — szarą mgłą. Rozległ się przenikliwy skowyt silników, a potem wszystko ucichło. Wzbijając słupy śnieżnej kurzawy, reaplan miękko wylądował na ziemi. Pilot uśmiechnął się, powiedział coś Łańskiemu i skierował maszynę pod szklany dach hangaru.
Łański znowu ujrzał wieżę Stacji Łączności Międzyplanetarnej, ściślej — jej podstawę, ponieważ na wysokości około dwustu metrów nad ziemią rozciągała się jednolita masa chmur. Wieża wydawała się potwornie wielka, podobna do wyciosanej i oszlifowanej góry.
Łański uścisnął pilotowi dłoń i wysiadł z maszyny. Obok schodów ruchomych stał człowiek w futrzanej kurtce i czerwonym szalu. Bezwiednie — myśląc wciąż jeszcze o mistrzu — Łański zagadnął go po włosku. Człowiek wzruszył ramionami i odpowiedział po angielsku. Za chwilę mówili po rosyjsku. Był to inżynier Tessiem, kierownik stacji, Norweg. Nieźle władał rosyjskim.
— Myślałem, że jest pan Włochem — powiedział Tessiem. — Gdyby nie znajomość rosyjskiego, musielibyśmy porozumiewać się za pomocą elektronowego tłumacza. Miła perspektywa!.. A teraz — prędko na górę! Schody ruchome, potem winda. Za siedem minut rozpocznie się transmisja. Szybciej, szybciej!..
W maleńkiej kabinie windy pośpiesznej Tessiem zdjął szal, kurtkę i pozostał w czarnym swetrze. Norweg był wspaniale zbudowany. Kędzierzawa, krótko ostrzyżona broda postarzała go nieco: nie miał chyba więcej niż czterdzieści siedem, czterdzieści osiem lat.
— Pierwsza transmisja jest próbna — powiedział. — Przeznaczona tylko dla wyregulowania aparatów. Później półgodzinna przerwa — i będziemy mogli nawiązać kontakt.
Przeszli do niewielkiej półokrągłej, nisko sklepionej sali Pod ścianą stał teleekran. Był to zwyczajny ekran telewizji.przestrzennej, o nieco większych rozmiarach. W półmroki — połyskiwały srebrzyste nici tworzące raster. Nad ekranem świeciła się kwadratowa tarcza zegara. Tessiem przysuną bliżej ekranu dwa krzesła.
— Nie spóźniliśmy się — uśmiechnął się Tessiem. — Za raz zacznie się transmisja. Proszę uważać.
Łański spostrzegł, że przy krześle Tessiema znajduje się pulpit sterowniczy. Inżynier, nie patrząc, nawiązywał łączność telewizyjną. Pokój z wolna pogrążał się w mroku. Potem z sufitu trysnęły zielonkawe promienie, oświetliły siedzących w krzesłach ludzi. Srebrne nici ekranu zaiskrzyły się, rozbłysły białym płomieniem. Łańskiego ogarnęło uczucie trwogi i wtedy ujrzał Szewcowa.
Na ekranie ukazała się kabina radiowa statku. Wszedł człowiek w skafandrze, przysunął niewidoczne za ramą ekranu krzesło, usiadł. Miał ciekawą twarz, rysy ostre i kanciaste. Oczy wesołe o figlarnych ognikach. Włosy spadające na czoło.
Człowiek spojrzał na Tessiema, uśmiechnął się i skinął ręką.
— Witaj! — powiedział. — Cieszę się, że cię widzę. Wymknęliśmy się znowu w Kosmos…
— Witaj, Szewcow — odpowiedział inżynier. — Pozdrów ode mnie chłopaków. Dobiorę się ja kiedy do was — zobaczymy, czy wówczas polecicie.
Szewcow nawet nie spojrzał na Łańskiego.
— No, staruszku, teraz regulujemy — zwrócił się do Tessiema — mówił, o co chodzi.
Tessiem odwrócił się do Łańskiego, wskazał na ekran.
— Proszę wyjaśnić prędko, o co chodzi! Zdenerwowany nie rozumiejąc jeszcze, o co chodzi,
Łański nader chaotycznie przedstawił sprawę. Szewcow nie słuchał, patrzył na Tessiema i niekiedy przypominał o jakiejś informacji, prosił o zorganizowanie transmisji z igrzysk olimpijskich… W końcu Łański zgubił się całkiem i zamilkł. Szewcow — nawet nie spojrzał w jego stronę — powiedział do inżyniera:
— Dobra, staruszku. Za godzinę będziemy ciągnąć dalej. Ekran zgasł.
Powoli zapalały się światła. Tessiem spojrzał na Łańskiego, uśmiechnął się przepraszająco.
— Proszę wybaczyć. Nie uprzedziłem. Zaraz to wyjaśnię. Ale przede wszystkim trzeba zjeść kolację. To tu obok…
Do kolacji usiedli razem. Tessiem skupiony jadł w milczeniu. Dopiero pod koniec posiłku, przypatrując się złocistemu jabłku, rozgadał się.
— Statek Szewcowa nazywa się „Ocean”. Wyruszył poprzedniego dnia. To jego druga ekspedycja na Syriusz. Jest tam około trzydziestu osób. Tak, tak, proszę się nie dziwić. Chcę jednak wyjaśnić co innego. Otóż statek mknie z trzykrotnym przyśpieszeniem. Szewcow przebył już około stu dwudziestu milionów kilometrów. Fale radiowe zaś pełzną z szybkością trzystu tysięcy kilometrów na sekundę. Oto dlaczego Szewcow nie mógł pana zobaczyć od razu.
— Ależ przecie rozmawialiście — obruszył się Łański. — I to właśnie mnie speszyło.
Inżynier roześmiał się.
— On po prostu wie, gdzie stoi moje krzesło. Gdyby krzesło zajął ktokolwiek inny, powiedziałby to samo: „Witaj, Tessiem!” Tak… Na Ziemi nie dostrzegamy opóźnienia fal radiowych. Co innego w Kosmosie, tam rządzą inne wymiary. Jutro odległość zwiększy się i fale radiowe zużyją dwadzieścia pięć minut na to, aby dotrzeć do statku. W trzecim dniu — sześćdziesiąt minut…
Twarz inżyniera zasępiła się.
— Na to właśnie nic nie możemy poradzić — powiedział, odkładając jabłko. Trudno jest kierować statkami na odległość. Decyzje trzeba podejmować szybko, a tymczasem sygnały będą miesiącami wędrować ku Ziemi i z powrotem…
Szewcow śmieje się, myśli, że inżynierowie — radiowcy nigdy tego problemu nie rozwiążą…
— A propos — wtrącił Łański. — Dlaczego o tej ekspedycji tak mało się mówiło? Mam na myśli pierwszą ekspedycję Szewcowa.
Tessiem pokręcił głową.
— Pisało się wiele. Ale dawno. Szewcow wyleciał… tak, osiemnaście lat temu. Wtedy pisano, a potem… Rozumie pan, to był lot badawczy. A właściwie chyba trafniej będzie powiedzieć — próbny. Proszę mnie poprawiać, jeżeli się mylę. Szewcow początkowo miał jedno zadanie — sprawdzić urządzenia i ewentualnie wnieść te czy inne poprawki. Na Ziemi nie można było tego rozwiązać. Ale potem… Potem wszystko potoczyło się nowym torem. Szewcow dokonał odkrycia, zupełnie innego odkrycia. Wprawdzie, kiedy człowiek leci w pojedynkę …Tak, tak, Szewcow leciał sam. Podobnego odkrycia dokonał przedtem również astronauta lecący samotnie. Później okazało się, że zaszła omyłka. Długie lata lotu, samotność… Najmocniejsze nerwy nie wytrzymają. Człowiek przyjmuje pragnienie za rzeczywistość. Miraż za rzeczywistość, sen za jawę. Powie pan — przyrządy zdjęcia fotograficzne. Wszystko to prawda. Lecz proszę sobie wyobrazić, że znalazł się pan w nieznanym i całkiem niezwykłym świecie. Najważniejsze w takim wypadku są nie zdjęcia fotograficzne i nie rejestracja przyrządów, lecz to, jak się rozumie, jak ocenia ten świat. Dlatego Rada Badawcza zdecydowała, że w podobnych wypadkach mają być publikowane fakty nie podlegające dyskusji, o pozostałych zaś tylko informować… jak to się mówi… hipotetycznie. Również oceny Szewcowa trzeba przyjmować ostrożnie.
— Dlaczego?
— Marzyciel — krótko odpowiedział Tessiem.
Łański nie zrozumiał, czy stwierdzenie to miało charakter pochwały, czy nagany.
Skubiąc bródkę inżynier ciągnął dalej:
— Szewcow to konstruktor. Niezwykle oryginalny konstruktor. Nie lubi rozwiązywać zadań aktualnych, dzisiejszych. Potrzebne mu zadania przyszłości. Projekty jego rozsadzały wszelkie aktualne plany. Dla ich realizacji nie było… jak to się mówi… bazy. Nie było jeszcze tak trwałych materiałów, tak wysokokalorycznego paliwa, tak niezawodnych przyrządów… Nikt nie miał wątpliwości, że przyjdzie czas, kiedy wszystko to będzie. Ale tymczasem, gdy inni konstruktorzy rozwiązywali zadania wykonalne, on… tak, przypomniałem sobie, on nazywał je problemami perspektywicznymi. No cóż, może i trzeba, żeby ktoś się tym zajmował. Ale rozumiem też, że zakres dzisiejszej nauki i techniki, choć jest szeroki, nie jest jednak nieograniczony. Człowiekowi (szczególnie takiemu jak Szewcow) niekiedy trudno się z tym pogodzić.
— I nie został rzeźbiarzem? — uśmiechnął się Łański.
— Nie. Dopiął swego. Nie pamiętam dokładnie, lecz już w trzy czy cztery lata po odlocie Szewcowa nadszedł czas realizacji niektórych jego projektów. Później — innych. Kiedy powrócił, prawie wszystkie zostały zrealizowane. Na Ziemi minęło około siedemnastu lat. Dla Szewcowa — o wiele mniej. Przy poruszaniu się z dużą szybkością czas kurczy się — działają tu prawa relatywistycznej mechaniki… No, ale na nas czas. Zaraz będzie transmisja.
— Nie wiem, czy moja rozmowa z Szewcowem da jakiś efekt — powiedział Łański. — Widzimy się po raz pierwszy.
Inżynier machnął ręką.
— Na Ziemi może nie dałoby efektu, lecz w Kosmosie… Astronauta, gdy oderwie się na czas dłuższy od Ziemi, gotów jest godzinami siedzieć przy ekranie. Każdy człowiek wówczas wydaje mu się bliskim. Proszę mi wierzyć. Mam doświadczenie… dwadzieścia lat pracy na Stacji. Wszystko ułoży się dobrze.
Od chwili kiedy po raz drugi weszli do sali telewizyjnej i na ekranie pojawiła się kabina radiowa statku, Łański doznał szczególnego, trudnego do sprecyzowania poczucia wagi tego, co się dzieje. Może być, że wpływało na to opóźnienie się fal radiowych. Zmuszało to fizycznie odczuwać ogromną odległość, jaka dzieliła Stację Łączności Międzyplanetarnej od statku. Właśnie fizycznie — poprzez upływ czasu. Podczas gdy Łański zadawał Szewcowowi pytania, astronauta wciąż mówił — nie słyszał go. Łański patrzał na zegarek i uświadomił sobie bieg fal radiowych poprzez czarną otchłań… Szewcow kontynuował opowiadanie, nie słysząc jego słów. Dopiero po kwadransie przerwał i odpowiadał na pytania.
Łański czuł nawet, jak zwiększa się dzieląca ich odległość, gdyż odpowiedzi Szewcowa docierały z coraz większym opóźnieniem.
Doprawdy, dziwna to była rozmowa! Szewcow mówił zwięźle, nie zatrzymując się prawie na szczegółach. Wiele z tego Łański zrozumiał dopiero później — po rozmowach z Tessiemem, po długich rozważaniach nad sprawozdaniami Rady Badawczej…
— Czy wiecie coś o korozji pyłowej? — zapytał Szewcow i nie czekając na odpowiedź, mówił dalej. — Od tego wszystkiego się zaczęło…
Wśród wielu niebezpieczeństw Świata Gwiazd jedno było nieuchwytne, nieuniknione i śmiertelnie groźne. Nazywano je — niezupełnie trafnie — czarną kurzawą.
Trasy statków międzygwiezdnych wytyczano tak, by omijały one wielkie skupiska pyłu. Przedostanie się przy szybkości podświetlnej przez zagęszczone chmury pyłu międzygwiezdnego było niepodobieństwem. Pył oblepiał statek, atakował metal, tocząc go i porywając atom za atomem.
Tak mrówki — pigmeje zżerają do kości ogromne cielsko dzika… Na mapach wszechświata zaznaczano chmury pyłu, obserwowano je z Ziemi, występowały one w postaci ciemnych plam na tle gwiaździstego nieba.
Spotykało się również skupiska pyłu mniej zagęszczone, niedostrzegalne. Jak drapieżnik czatujący na ofiarę kryły się one w mroku Świata Gwiezdnego, nie zdradzając niczym swej obecności. Statek, który znalazł się w takiej chmurze — ginął. Cząsteczki pyłu, stykając się ze statkiem lecącym z szybkością podświetlną, zżerały poszycie burt, wgryzały się coraz głębiej i głębiej — i nic już nie mogło zapobiec katastrofie.
Korozja pyłowa pokrywała statek siecią drobnych ranek stopniowo pogłębiała je, zamieniała w złośliwe wrzody, drążące powłokę statku… Niekiedy skazany na zagładę statek próbował bronić się — zmniejszał szybkość. Jednak zmniejszenie szybkości podświetlnej, nawet przy dużym obciążeniu — wymagało miesięcy. Korozja pyłowa, po strawieniu tytanowego pancerza burt, przenikała do komór silnikowych. Agonia następowała od razu. Tak zginął statek kosmiczny „Poryw”. Kapitan przekazał na Ziemię ostatnie słowa pożegnania i raport z wyliczeniami określającymi korozję pyłową. Kapitanowie niekiedy postępowali odwrotnie, zwiększali prędkość do granic wytrzymałości, mając nadzieję szybszego przedarcia się przez skupiska pyłu. Lecz wraz z szybkością wzrastała jednocześnie siła czarnej kurzawy. Tak zginęła ekspedycja, która wystartowała ku Syriuszowi na dwóch statkach — „Caravelle” i „Newa”.
— Wysłano mnie w ślad za „Caravelle” i „Newą” — opowiadał Szewcow. — Ściślej mówiąc, sam o to prosiłem. Udało mi się wynaleźć środek zabezpieczający przed czarnym pyłem. Trzeba było przeprowadzić doświadczenia. Zazwyczaj w takich wypadkach wykorzystuje się rakiety bez pilotów. Wówczas jednak doświadczenia mogłyby się przeciągnąć zbyt długo; tymczasem czarny pył niszczył statki, warto było ryzykować. Zdołałem tego dowieść i wyleciałem ku Syriuszowi na statku doświadczalnym. Nazywał się „Szperacz”. Muszę przyznać się, że nie byłem zbyt pewny skuteczności swego wynalazku, wszystko bowiem opierało się głównie na wyliczeniach teoretycznych. Problem czarnej kurzawy zaczynano dopiero badać, często trzeba było opierać się na domysłach. Pragnąłem jak najprędzej spotkać się z czarnym pyłem; liczyłem na to, że zdążę skorygować ewentualne błędy w swoich obliczeniach…
Szewcow uśmiechnął się smutnie.
— Nie. Nie chodzi tu o wiek, chociaż wówczas byłem znacznie młodszy. Po prostu leciałem sam. Urządzenia ochronne i aparatura do doświadczeń ważyły sporo. Nawet wyposażenie jedynego pilota zostało znacznie ograniczone. Powiedziałem sobie: „Sam — to sam, wielkie rzeczy!” I omyliłem się. Proszę mi wybaczyć, nie tęgi ze mnie narrator. Lecz proszę sobie wyobrazić, co wówczas przeżywałem. Mijały dnie, tygodnie, miesiące… Poła elektromagnetyczne utrudniały, później zaś w ogóle uniemożliwiły łączność radiową z Ziemią. Byłem sam, zupełnie sam. Bardzo odczułem ciężar samotności, proszę mi wierzyć.
…Szewcow przyzwyczaił się już do samotności. Przyzwyczaił się do tego, że w kabinie nawigacyjnej stoi puste krzesło szturmana. Przestał dostrzegać wolne miejsca w kabinie ogólnej. Niekiedy jednak męczyło go pragnienie rozmowy; przemawiał do silnika jonowego, do przyrządów, do książek… Nie odpowiadały. Głos posiadał jedynie mózg elektronowy. Szewcow nie lubił tego głosu — suchy, pozbawiony ludzkiego ciepła.
Mimo to regularnie cztery razy na dobę Szewcow podchodził do połyskującej szarym lakierem maszyny i wystukiwał na klawiszach pytanie. Zapalały się czerwone ogniki kontrolnych sygnałów. Wydawało się, że maszyna unosi powieki, i dziesiątki jej oczu wpatrują się w człowieka bacznym, przenikliwym spojrzeniem. Po namyśle mózg elektronowy odpowiadał, skandując każdą sylabę:
— Czarnego pyłu nie ma. Koncentracja gazu międzygwiezdnego…
Szewcow szybko wyłączał aparat. Interesowała go wyłącznie czarna kurzawa. Po sześciu godzinach podchodził znowu. Zapalały się czerwone oczy — sygnały i beznamiętny głos informował:
— Czarnego pyłu nie ma…
Czas dłużył się — wlókł się, pozbawiony dnia i nocy, jedynie umownie podzielony na godziny. Niekiedy ogarniało Szewcowa uczucie panicznego lęku. Zaczynało mu się nagle wydawać — że oto zaraz — właśnie teraz! — nastąpi coś, czego nie da się już naprawić. Schodził na dół do silników.
Maszynownia podobna była do głębokiej studni oplecionej pajęczyną trapów. Wzdłuż osi studni biegła masywna rura — elektromagnetyczny akcelerator jonowy. Rura wydzielała błękitnawe światło. Świeciła się również maszynownia, jej ściany — żółto, trapy — czerwono, tablice przyrządów — zielono. Lampy były tu niewidoczne — ultrafioletowe. Włączały się rzadko. Lakiery jarzeniowe, którymi wszystko w komorze było pokryte: akcelerator, ściany, trapy — wchłaniały promienie ultrafioletowe i potem długo świeciły się w ciemnościach. Nawet w wypadku awarii z dopływem prądu w maszynowni było widno.
Szewcow długo przesiadywał w tym miejscu. Błękitne promieniowanie akceleratora mieszało się z żółtym światłem ścian; wydawało się, że samo powietrze w komorze silników świeci się przezroczystym, zielonkawym płomieniem, pociętym czerwonymi wężykami trapów.
Równomierny szum motorów działał uspokajająco. Szewcow wracał na górę do kabiny ogólnej, do stołu kreślarskiego. Pracował wiele, projektował nowy statek międzyplanetarny…
Mówiąc o tym projekcie, Szewcow z entuzjazmem zaczął podawać techniczne szczegóły. Łański nie przerywał. Milczał i myślał o czym innym. Myślał o tym, że podobnie jak Epoka Odrodzenia, która dała znakomitych mistrzów sztuki, epoka, w której żył Szewcow, dała wielkich budowniczych statków kosmicznych. Należałoby nazwać ich artystami, ponieważ, w stworzone przez siebie statki — w każdą linię, w każdy najmniejszy detal — wcielali nie tylko najdokładniejsze obliczenia, lecz również natchnioną sztukę, rozmach twórczy.
„Rzeźba może trwać tysiąclecia — myślał Łański. — Statek międzyplanetarny starzeje się w ciągu lat trzydziestu. Różne są losy dzieł rąk ludzkich… Właściwie nie. To, co konstruktor wcielił w swój statek, nie zniknie i po trzydziestu latach. Ono po prostu powtarza się w nowym, jeszcze lepszym statku. Żadne — istotnie wielkie — odkrycie nie ginie. Tak w sztuce, jak i w technice…”
Światło mknie z szybkością trzystu tysięcy kilometrów na sekundę. Lecz myśl na pewno jest szybsza od światła. W tym momencie Szewcow pomyślał niemal o tym samym, co i Łański.
— Tu, przy stole kreślarskim — mówił dalej Szewcow — nie doznałem uczucia samotności. I nie tylko dlatego, że byłem pochłonięty pracą. Nie, nie o to chodzi. Aby rozwiązać zadanie (projekt zaś to są setki powiązanych z sobą zadań), musiałem sięgać nieraz do podstaw, do pierwszych sztucznych satelitów, do pierwszych rakiet kosmicznych… Analizowałem, porównywałem, wyłuskiwałem lepsze rozwiązania, niekiedy nawet sam dyskutowałem z sobą… Obok mnie — jakkolwiek niewidoczni — byli ludzie; doradzali, ostrzegali, sprzeciwiali się… Jeśli w takich chwilach myślałem o czarnej kurzawie, to tylko ze złością. Przeszkadzała naszym statkom. Mogła zniszczyć i ten statek, który kreśliłem na watmanie… Czarna kurzawa! Co sześć godzin włączałem mózg elektronowy. Migocąc lampami kontrolnymi, aparat opracowywał zapiski przyrządów i odpowiadał mi swoim metalicznym głosem: „Czarnego pyłu nie ma…” Aż pewnego razu… Dziwnym zrządzeniem losu stało się to w dzień moich urodzin…
Szewcow nerwowymi krokami przemierzał kabinę ogólną „Szperacza”.
Błękitny plastyk, pokrywający podłogę, głuszył ciężkie kroki. Przeciążenie (statek leciał z przyśpieszeniem) podwajało wagę — i każdy ruch wymagał wielkiego wysiłku. Szewcowowi wydawało się, że pokonując opór wody, przesuwa się po dnie niewidocznego oceanu. Stopniowo przyzwyczaił się do stanu przeciążenia.
Od ściany do mózgu elektronowego było osiem kroków. Od mózgu do ściany — dwanaście. Idąc w stronę mózgu Szewcow niechcący wydłużał kroki; nie chciało mu się patrzeć na tę szarą maszynę. Wracając z powrotem, Szewcow zmniejszał kroki. Na ścianie wisiał portret dziewczyny — portret, w którym wszystko było niezwykłe.
Szewcow, z właściwym mu nawykiem analizowania, dawno już orzekł, że to niezwykłe polega na kontrastach: wąski owal twarzy — i szeroko rozstawione wielkie oczy; lekkość, subtelność, prawie zwiewność — i siła w ostrym skręcie głowy; cienkie, zupełnie jeszcze dziecinne warkoczyki — i poważne, nieco tęskne spojrzenie…
Spacerował wzdłuż kabiny ogólnej i myślał o tym, jak dziwne są te oczy — niby jeziora prześwietlone promieniami słońca. Usiłował znaleźć wyjaśnienie, gdy nagle, usunąwszy na bok analityczne dociekania, z głębin pamięci wypłynęły dawne strofy:
To nie kobieta cię zrodziła,
Lecz ciemny bór wiosenną porą
I światłość nieba, moja miła,
W słońcu pławiące się jezioro…
Dzwonek ostry jak cięcie noża przeszył ciszę. Szewcow zatrzymał się, wciąż jednak spoglądając na portret. Dźwięk rozległ się znowu — uparcie, alarmująco. Przeskakując po kilka stopni, Szewcow wbiegł na górę, do kabiny. Na tablicy przyrządów, pod tarczą integralnego termometru, paliła się czerwona lampka. Wskazówka odchyliła się o trzy setne stopnia. Termometr wskazywał średnią temperaturę zewnętrznej powierzchni statku. Również inne przyczyny mogły spowodować podwyższenie temperatury, np. działanie promieni czy jakieś miejscowe przegrzanie. Lecz Szewcow czuł, że to czarna kurzawa.
Zszedł na dół do elektronowego mózgu. Włączył go i usłyszał chropawy głos — wydało mu się, że brzmią w nim jakieś złowieszcze tony:
— Czarny pył…
Wrócił do kabiny nawigacyjnej. Tu, przy pulpicie sterowniczym, nie opodal zwykłych klapek, znajdowały się dwa czerwone guziki. Szewcow przez chwilę zastanawiał się, wreszcie nacisnął jeden z nich. Skonstruowane przez niego urządzenie ochronne zaczęło działać.
To było światło. Za burtą „Szperacza” rozbłysły jaskrawe promienie świetlne. Skoncentrowany jasny snop wystrzelił do przodu, zmiatając swym ciśnieniem znikome w swych wymiarach cząsteczki czarnego pyłu i oczyszczając statkowi drogę… Tak przynajmniej sądził Szewcow. Tak powinno być zgodnie z wyliczeniami.
Szewcow siedział w miękkim amortyzującym krześle i czekał. Strzałka integralnego termometru nie wracała na zwykłe miejsce. Z wolna, lecz uparcie pełzła w górę. Temperatura w dalszym ciągu wzrastała.
Wówczas Szewcow nacisnął drugi guzik. Włączyły się rezerwowe światła. I znowu trzeba było czekać. Wskazówka termometru jednak w żaden sposób nie chciała opaść do zielonej kreski.
Szewcow podszedł do tablicy przyrządów i długo wpatrywał się w drgające ostrze wskazówki. „Kłamie — pomyślał. — Światło rozgrzewa metal… Światło, a nie czarny pył!”
Znowu zszedł na dół. Mrugając czerwonymi sygnałowymi lampami, mózg elektronowy ogłosił dobitnie:
— Czarny pył. Cząstki skoncentrowały się, potworzyły się grudki. Światło nie rozprasza ich…
Szewcow snuł dalej opowiadanie. Tessiem wyszedł z pokoju i wrócił z butelką rizlingu. Tessiem nalał wina.
— Za tych w Kosmosie! — zawołał.
Wznieśli kielichy. Szewcow wciąż mówił. Fale radiowe biegną bardzo wolno, nie słyszał więc, że toast wypito za jego pomyślność. Za jego i tych, którzy razem z nim mknęli przez mrok na spotkanie dalekich słońc.
— Nie należało cię puszczać, Szewcow — powiedział Tessiem, odstawiając kielich. — W takich wypadkach maszyny — roboty sprawują się lepiej, zachowują spokój.
Tessiem skubał w zdenerwowaniu kędzierzawą bródkę.
A więc mózg stwierdzał wyraźnie:
— Czarny pył. Cząstki skupiły się, zbiły się w grudki. Światło nie rozprasza ich.
Szewcow przewidywał, że urządzenie przeciwpyłowe może źle funkcjonować. Tego jednak nie oczekiwał. Nie zdając sobie jeszcze sprawy z rozmiarów niebezpieczeństwa, zdecydował, że trzeba coś robić. Polecił więc mózgowi elektronowemu, by zbadał czarny pył, dokładnie określił jego konsystencję, skład, właściwości…
Niespokojnie przemierzał kabinę ogólną. „No dobrze — mówił do siebie — na razie nic się nie stało. Wysłano mnie, bym się rozprawił z tym pyłem i rozprawię się. «Caravelle» i «Newa» nie miały takiego urządzenia, jakie posiadam. A to — najważniejsze”. Wiedział, że to nie było najważniejsze, lecz nie chciał się przyznać. „Nic się nie stało — powtórzył. — Niech mózg bada pył. Tymczasem będę zastanawiał się nad czym innym”.
Szewcow stał przed portretem i nie myśląc o czarnej kurzawie, patrzał w świetliste, odbijające błękitnym chłodem, oczy:
To nie kobieta cię zrodziła,
Lecz ciemny bór wiosenną porą
I światłość nieba, moja miła,
W słońcu pławiące się jezioro…
Czy piękność twoją nie dlatego
Podziwiać najżarliwiej chce się
I dla szelestu najlżejszego
Zabłąkać się w twej duszy lesie…
Nie, to nie zuchwałość, nie metodyczność i nie sentymentalizm. Każda strofa wiersza odsuwała rozterkę, wypełniała serce niezachwianą wiarą w siebie i spokojem, które były tak potrzebne do walki z czarnym pyłem.
— Powiedziałeś roboty — powtórzył Szewcow i pokręcił głową. — Nie, Tessiem. Kiedy mózg zakończył opracowywanie danych o pyle, wystukałem na klawiszach pytanie: „Jak uniknąć korozji pyłowej?” I wiesz, co mi odpowiedział? „Hamować”. Była w tym jakaś racja. Ciśnienie światła do pewnego stopnia bądź co bądź zmniejszało intensywność korozji. Również koncentracja pyłu wzrastała przy tym stosunkowo wolno. Mózg wcale nie głupio polecił — „hamować”. Załóżmy, że zdążyłbym wytrącić szybkość przed tym, zanim czarny pył strawiłby statek… Nawet na pewno zdążyłbym. Nie mogłem się jednak zgodzić z mózgiem. Chociaż, wyznaję, zrobiło mi się go żal. Ostatecznie nie jest winien, że posiada taki obrzydliwy głos. Przecież to myśmy go stworzyli, ludzie. Myśmy też nauczyli mózg układać logiczne schematy, a nie nauczyliśmy go tylko myśleć o ludziach. Wystukałem na klawiszach: „Wielce szanowna szafo! Troszczysz się tylko o swoje lakierowane pudło. Ja zaś zostałem wysłany, bym zmógł ten przeklęty czarny pył. I jeśli twoja elektronowa łepetyna nie wymyśliła nic mądrzejszego niż kapitulację, to pal cię diabli! Za dane zaś o pyle — dziękuję”. I wiesz, Tessiem, mózg długo mrugał swymi czerwonymi oczkami, aż nareszcie wyskrzypiał beznamiętnie:
— Nie rozumiem. Trzeba hamować.
Ale już nie zwracałem na niego uwagi. Mózg dostarczył mi szczegółowych danych o czarnym pyle — miałem o czym myśleć.
Tam, na Ziemi, zbyt mało znaliśmy jeszcze czarny pył. Toteż Rada Badawcza, rozważając problem lotu, dopuszczała możliwość nieprzewidzianych trudności. W rzeczywistości leciałem po to, by wyjaśnić, jakie są te trudności, i znaleźć sposoby zwalczania ich. Lecz stało się coś innego. „Szperacz” zetknął się z różnymi formami czarnego pyłu, których nie przewidywano. Teraz nie mogło być nawet mowy, aby skorygować znajdujące się na statku urządzenie ochronne. Trzeba było wynaleźć zupełnie nowe.
Od samego początku lotu wiele myślałem o czarnym pyle. Podobnie jak szachista starałem się przewidzieć kilka następnych ruchów… Ale posunięcie, którym zaatakował mnie czarny pył, było zaskakujące. Trzeba było od razu zrezygnować ze wszystkich przygotowanych zawczasu wariantów rozwiązań.
…Gdzieś za ramą ekranu Szewcow nalał sobie wina i podniósł szklankę.
— Za naszą Ziemię, przyjaciele. Za jej mieszkańców. Za tych, którzy dali moc naszym statkom. Czarny pył… Sam nic bym nie poradził. Lecz w tej godzinie nie czułem się samotny. Wiedza wszystkich ludzi była moją wiedzą, wola wszystkich ludzi moją wolą. Za naszą Ziemię, przyjaciele!
Szewcow był zatopiony w myślach.
Czarny pył wgryzał się już w poszycie burt, a Szewcow siedział na krześle i myślał. Był to jego żywioł. Umiał bezbłędnie przebijać chaos faktów stalowym taranem logiki. Umiał nadać myśli tak gwałtowne tempo, że pędziła niby samochód wyścigowy: całe otoczenie zaciera się wówczas i widać jedynie to, co na przedzie, droga zaś ostro skręca to w jedną, to w drugą stronę i szybkość rośnie coraz bardziej.
Oczywiście minuty, a nawet godziny niczego nie rozstrzygały. Czarny pył potrzebował wielu tygodni, by strawić tytanowy pancerz statku. Szewcow odczuwał jednak nieomal fizyczne działanie korozji pyłowej — przynaglił siebie do pośpiechu.
Trzymał w rękach kartkę ze starannie wydrukowaną kolumną liczb. Elektronowy mózg rzetelnie zebrał dane o właściwościach czarnego pyłu i obecnie Szewcow powinien był uchwycić tę jego cechę, która dawała najlepszą perspektywę stworzenia nowej metody ochronnej. Tych cech nie było zbyt wiele. Za każdym razem, gdy wykreślał jedną z nich, Szewcow myślał: „Jest gorzej, cofnąłem się jeszcze o krok”. I nagle, gdy doszedł do ostatniej, wyczuł, że tu właśnie uda mu się znaleźć to, co powstrzyma korozję pyłową. Cząstki czarnego pyłu były naładowane elektrycznością. „Tu można się zaczepić — pomyślał Szewcow. — Ładunki jednoimienne odpychają się. Tego się uczyłem w dzieciństwie. Przypuśćmy, że korpus statku będzie naładowany elektrycznością dodatnią, wówczas siła elektrostatycznego wzajemnego oddziaływania odtrąci wszystkie cząstki czarnego pyłu, posiadające ładunek dodatni. Dobrze. Bardzo dobrze. Lecz inne cząstki — z ładunkiem ujemnym — będą, przeciwnie, przyciągane przez statek… Co robić?…
Nie udało się „zaczepić”. Szewcow zgniótł kartkę z cyframi i rzucił ją na podłogę.
…Ekran błysnął srebrzyście i zgasł. Powoli zapaliło się światło w sali telewizyjnej.
— Rozmowę z Szewcowem można będzie kontynuować za dwie godziny — powiedział Tessiem — po tym, kiedy zakończą się audycje astronawigacyjne.
Winda skrzypiąc mknęła w górę. Tessiem opowiadał coś o wieży Stacji Łączności Międzyplanetarnej, lecz Łański prawie nie słuchał. Myślał o Szewcowie. Wciąż jeszcze widział go przed sobą — ostrą, surową twarz, to zdecydowaną i groźną, to nagle nieśmiałą i zmieszaną. Słyszał głos Szewcowa — spokojny, skupiony, a niekiedy wibrujący od ledwie powstrzymywanego napięcia.
Tessiem ostrożnie dotknął ramienia Łańskiego.
— Wychodzimy.
Przeszli do niewielkiego pokoiku. Tessiem włączył górne światło, otworzył okiennice okrągłego okna. Łański zwrócił uwagę, że ściany są dość cienkie i powiedział o tym Tessiemowi. Inżynier ukłonił się ceremonialnie.
— Zdumiewająca spostrzegawczość. Tym bardziej godna pochwały, że przez sześć minut opowiadałem panu o konstrukcji wieży. Przytakiwał pan głową, zadawał nawet wcale rzeczowe pytania… Przyjdę tu za półtorej godziny. W tym czasie będzie pan mógł dokonać wiele jeszcze oryginalnych spostrzeżeń.
W drzwiach zatrzymał się.
— I jeszcze jedno: wysokość wynosi tu dziewięćset pięćdziesiąt metrów. Proszę nie wypaść przez okno.
Łański pozostał sam.
Siedział przy oknie i patrzał na gwiazdy — czasami przesłaniały je podobne do dymu chmury — i myślał. W życiu zdarzają się takie nagłe zwroty. To tak, jakby się skręciło z gwarnej ulicy w cichy zaułek, gdzie wszystko jest obce, dziwne, niepokojące. Rankiem był w swojej pracowni — ustawiano tam przywiezioną poprzedniego dnia marmurową bryłę. Wydało mu się wówczas, że życie jego jest ustalone i rozplanowane na wiele miesięcy naprzód. Ale przyniesiono depeszę radiową od mistrza — i wszystko się zmieniło. To, do czego się przyzwyczaił — komplikacje i gwar — pozostało gdzieś z boku. Znajduje się sam w cichym pokoiku na Stacji Łączności Międzyplanetarnej. Za oknem — niebo i gwiazdy. Jeszcze godzina, dwie, znów usłyszy głos Szewcowa — człowieka, którego do dzisiaj rano zupełnie nie znał, jak zresztą nie zna go i teraz. Nie zna, choć zdążył zauważyć (przyzwyczajenie zawodowe) cechy charakterystyczne w jego wyglądzie zewnętrznym, w postawie, w sposobie wyrażania się. Lecz powierzchowność człowieka to jest fasada budowli. Można przeliczyć wszystkie cegły i nie mieć pojęcia o duszy, o tych namiętnościach, radościach i goryczach, które kryją się za nieprzeniknioną ścianą.
Ludzi jest wielu i rzeźbiarze w swych dziełach przedstawiają nie tyle ludzi, ile ludzkie cechy i namiętności: Piękność, Miłość, Wierność, Rozum, Siłę, Poświęcenie, Śmiałość… W rzeczywistości sprawa nie polega na tym, jaki Szewcow ma nos i jakie oczy. Łański powinien widzieć w Szewcowie coś ogólnoludzkiego albo nie dostrzegać niczego.
Dlaczego jednak Łańskiego ciągnęło w dół, do ekranu. Pragnął znowu napotkać spojrzenie rozumnych oczu Szewcowa, usłyszeć jego spokojny, trochę smutny głos…
Tessiem, zgodnie z zapowiedzią, zjawił się po półtorej godzinie.
— Musimy zaczekać — powiedział. — Szewcow rozpędził swój statek z sześciokrotnym przyśpieszeniem i niemożliwe jest rozmawiać przy takim przeciążeniu. Za trzy, cztery godziny prawdopodobnie znowu połączymy się z „Oceanem”. Tymczasem radzę się przespać.
Łański nie mógł usnąć. Tej nocy zapełnił kilka kartek swego dziennika. Dziwaczny to był pamiętnik, prowadzony od przypadku do przypadku. I zapiski były dziwaczne: myśli, wyjątki z książek, uwagi i spostrzeżenia dotyczące pracy, wiersze, szkice…
Oto, co zanotował Łański tej nocy na Stacji Łączności Międzyplanetarnej:
„Pokój przyjemny. W ścianie wbudowana biblioteczka… Dywan, najprawdziwszy tekiński dywan, oczywiście, że nie tak piękny, jak dywany z syntetycznej wełny, posiada jednak coś miłego w swej prymitywnej egzotyce… Stół i waza z błękitnej majoliki… Gladiolusy… To wszystko robota Tessiema. Zdążył przy okazji dowiedzieć się, że lubię gladiolusy. Zdążył dobrać książki — wśród nich wiele interesujących. Prawda, o dywanie nie mówiłem. Widocznie Tessiem zdecydował, że rzeźbiarzowi sprawi przyjemność ta egzotyczna starożytność. Myślę, że gdyby mógł, ulokowałby tu również niewielką egipską piramidę…
Jest w tym coś innego niż zwykła uprzejmość. Tessiem to człowiek, który nie lubi i nie może tracić ani jednej minuty. Mimo to tkwi ze mną przed ekranem i słucha historii w ogólnych zarysach już mu znanej. A Szewcow? Cierpliwie opowiada, chociaż z pewnością i on ma inne, bardziej ważne sprawy. Bardziej ważne?… Cóż, prawdopodobnie i Tessiem, i Szewcow rozumieją, że niekiedy rozmowa z artystą jest nie mniej ważna niż astronawigacyjny komunikat. Czy potrafiliby to zrozumieć ludzie XX wieku lub mieć taki stosunek do Sztuki, jaki cechuje naszą epokę?
…W czarnym kręgu okna zimno świecą gwiazdy. Chmury zawisły gdzieś niżej. A tu — niebo i gwiazdy. Na pewno Szewcow stoi przy iluminatorze „Szperacza”. Stoi i spogląda na granatowo — czarną otchłań i ostre, kłujące gwiazdy… Zresztą, czy może widzieć gwiazdy? Jeśli się nie mylę, zależy to od szybkości poruszania się statku. Muszę zapytać Szewcowa.
W ogóle wielu spraw nie zrozumiałem. Przede wszystkim nie rozumiem samego Szewcowa. Tessiem powiedział:»Marzyciel«. Nie jest to zapewne ścisłe określenie. Powiedziałbym inaczej:»Myśliciel«. Zresztą Szewcow teraz, na ekranie, to nie ten Szewcow, który kiedyś przemierzał przestrzeń. Tam, w Kosmosie, Szewcow zobaczył to, czego nie widział nikt spośród ludzi. Przeszły nad nim nieznane wichry, pozostawiły swój trwały ślad.
…Szewcow lubi wiersze. Cóż, w jednej z bardzo starych książek wyczytałem takie słowa:»Poezja to siostra astronomii«. Tak myśleli również starożytni Grecy.’ W ich mitach Urania — muza astronomii i Euterpe — muza poezji lirycznej były rodzonymi siostrami. Ale nie było muzy, opiekunki rzeźbiarzy…
Niekiedy zazdroszczę inżynierom. Ci mogą powiedzieć, że nowa maszyna jest lepsza niż stara, i obliczyć — w metrach, kilogramach, sekundach, kaloriach, o ile lepsza… Z nami nie jest tak. Wykonasz cos i nie wiesz: dobrze czy niezbyt dobrze. Tylko czas przynosi ostateczną ocenę stworzonego dzieła sztuki. Lecz ten, kto stworzył to dzieło, nie słyszy już tej oceny.
Zawsze pociągały mnie wzory historyczne — Spartakus, Pawłów, Einstein… Jeden tylko raz zająłem się astronautami — kiedy pracowałem nad płaskorzeźbą dla upamiętnienia pierwszej wyprawy na Księżyc. Jak zwykle” zacząłem od studiowania epoki. Wśród licznych materiałów, z którymi wówczas zapoznałem się, były również powieści o astronautach. Jeszcze dotychczas z zadowoleniem wspominam książki —»Galaktyka Artemidy«,»Kraj zielonych obłoków«,»Księżycowa Droga«. Stwierdziłem ciekawą rzecz — wydaje mi się, że książki o przyszłości pisało się oglądając się na… przeszłość. Przeniesiono do astronautyki wszystko to, co było charakterystyczne kiedyś dla powieści o podróżach morskich. Sztormy rzucające statki na skały, mityczne żmije, cudaczne kałamarnice i gigantyczne ośmiornice — cała romantyka podróży morskich przeniosła się do Kosmosu. Tylko że zamiast mielizn i raf, na statki czyhało przyciąganie innych planet zamieszkałych gęsto przez zaczerpnięte z fantazji morskie żmije, kałamarnice i ośmiornice… Jednakże powieści te pozostawiły przyjemne wspomnienie. Przypominały one w pewnym stopniu tekiński dywan — być może, swoją prymitywną egzotyką.
Los astronautów naszych czasów był inny, bardziej surowy, ale bez porównania wspanialszy. To nie kałamarnice i ośmiornice, nawet jeżeli się trafiały, stanowiły główne niebezpieczeństwo. Gigantyczne chmury czarnego pyłu rozciągające się na miliardy kilometrów, tworzenie się nowych gwiazd, kolosalnie silne promieniowanie, pojawiające się nie wiadomo skąd i nagle przeszywające statki… — oto, co napotykali na swej drodze.
Orężem człowieka w tych gigantycznych zmaganiach była przede wszystkim myśl. Gdybym mógł, stworzyłbym statuę myśli — gwałtownej i powściągliwej, matematycznie ścisłej i psotnej, jadowicie złej i bezgranicznie dobrej, wiosennie swawolnej i jesiennie smutnej… Niestety, myśl ludzka jest tak różnorodna jak sam człowiek. Jedna rzeźba nie jest w stanie oddać wszystkiego. To dobrze i źle, nie, raczej bardzo dobrze. Sztuka prawdopodobnie zanikłaby, gdyby pewnego razu można było od razu wszystko „wypowiedzieć…
W okno zaglądają zimne gwiazdy. Czy mógł je widzieć Szewcow — wówczas, w czasie lotu? Zresztą, wątpliwe, żeby patrzał przez iluminator, zajęty był czymś innym.
Słuchając Szewcowa nagle pomyślałem: co jest najważniejsze w odkryciu — sam moment odkrycia, czy poprzedzająca go wytężona praca? Być może, to właśnie miał na myśli staruszek?…
Szewcow szukał rozwiązania, tymczasem statek mknął i czarny pył wżerał się w jego poszycie. Mózg elektronowy obliczył, kiedy skończy się wszystko, i powiedział o tym człowiekowi. Powiedział beznamiętnym, obojętnym głosem. Szewcow, wspominając o tym, roześmiał się. Wyobraziłem sobie siebie na miejscu Szewcowa i doznałem takiego uczucia, jak przed skokiem z dużej wysokości: jednocześnie pociąga i odpycha. Rzecz polega nie tylko na umiejętnościach i doświadczeniu.* Najważniejsze — niewzruszona wiara w zwycięstwo. Wiara w zwycięstwo rozumu nad wszystkimi siłami przyrody. Przecież właśnie wtedy, siedząc na krześle i zastanawiając się spokojnie nad sposobami rozwiązania, Szewcow dokonał bohaterskiego czynu.
Trudno mi to będzie oddać. Antyczni rzeźbiarze najczęściej uwieczniali człowieka w chwili działania. Takie na przykład konne posągi kondotierów włoskich. Bohater naszych czasów — to myśl. I nam, rzeźbiarzom XXI wieku, wypadło mieć do czynienia głównie z człowiekiem myślącym. Człowiek ten nie nosi wspaniałego rynsztunku ani pięknie drapowanych szat. Jest ubrany w najzwyklejszą odzież, siedzi przy zwyczajnym stole lub przy tablicy sterowniczej — i myśli. Działanie, jeśli się można tak wyrazić, skoncentrowało się w mózgu człowieka. Właśnie tam toczą się niespotykane pojedynki, dokonują się nadzwyczajne bohaterskie czyny. A potem człowiek po prostu naciska guzik lub klawisz, przesuwa dźwignię lub coś notuje.
W Myślicielu Rodina najważniejsze to poza myślącego człowieka. Myśl w tym wypadku sprowadza się do działania, do ruchu obnażonego ciała. Bez porównania trudniej oddać samą myśl. Potrzebne tu jest jakieś niezwykle subtelne ujęcie.
Tak, byłoby lepiej, gdyby Szewcow wyszedł z dwoma atomowymi pistoletami na spotkanie tuzina okazałych ośmiornic…”
Kiedy na teleekranie znowu ukazał się Szewcow, Łański zapytał, czy mógł on widzieć gwiazdy. Szewcow nie odpowiedział. Kontynuował opowiadanie. Łański zaczął się już przyzwyczajać do tego, że odpowiedzi nie przychodzą natychmiast. Osobliwe uczucie, które powstało w nim na początku rozmowy, nie znikło. Ekran stał o trzy metry od krzesła, lecz Łański stale czuł, że Szewcow jest daleko, jak gwiazdy za oknem…
— Tak więc — kontynuował swą opowieść Szewcow — zmiętą kartkę zawierającą dane o czarnym pyle podniosłem i wygładziłem. Już wiedziałem: „uchwycić się” można było tylko tej właściwości, że cząstki czarnego pyłu są naładowane elektrycznością.— Lecz jak się „uchwycić”, tego nie wiedziałem. Trzeba było rozważać. Myśleć spokojnie, systematycznie. I pierwsze, na co się zdecydowałem — to usunąć teleskop. Umocowany był na zewnątrz statku i podczas moich długich rozmyślań czarny pył mógłby go zniszczyć doszczętnie… Udałem się do kabiny nawigacyjnej, włączyłem mechanizm demontażu teleskopu i tu… Rozumie pan, sprawa polegała na tym, że teleskop zainstalowany na „Szperaczu” nie był zwyczajnym, optycznym teleskopem, ale tak zwanym teleskopem podświetlnym, właściwie astrografem. Tessiem wie, co to znaczy, i wyjaśni to panu później. Astrograf automatycznie — w określonych odstępach czasu — wykonywał zdjęcia nieba, ściślej, tej jego części, w kierunku której podążał „Szperacz”. Proces wywoływania zdjęć następował automatycznie, powstawał w ten sposób album. I oto, przeglądając bez szczególnego zainteresowania ostatni album (myśli moje pochłaniał czarny pył), nagle zobaczyłem coś dziwnego… „Szperacz”, jak wiecie, leciał w kierunku Syriusza. I oto na zdjęciu zobaczyłem, że obok Syriusza znajduje się jakaś planeta. Gdyby „Szperacz” w tej chwili płonął, mimo to zainteresowałbym się planetą! Ustawiłem astrograf na poprzednim miejscu i…
Czy warto drobiazgowo opowiadać o tym, jak udało się otrzymać zdjęcia o dużym powiększeniu, jak w przybliżeniu została obliczona masa planety, jak analiza widmowa wykazała istnienie czystego tlenu w atmosferze tej planety… Zupełnie zapomniałem o czarnym pyle. Zapyta pan: — cóż nadzwyczajnego, jeszcze jedna planeta?… Zanim „Szperacz” wystartował w kierunku Syriusza, ludzie dotarli już na czternaście układów gwiezdnych, odkryli ogólnie biorąc osiemdziesiąt dziewięć planet. Na dwunastu planetach udało się stwierdzić istnienie życia. Na czterech z nich życie reprezentowały rośliny o stosunkowo wysoko rozwiniętej formie; na dwóch planetach, pokrytych licznymi morzami, istniały stworzenia ziemnowodne… I jakkolwiek istot rozumnych astronauci jeszcze nie spotkali, to odkrycie nowej planety samo przez się było zjawiskiem zwykłym. Prawdopodobnie i pan tak sądzi. Cóż, wypada coś niecoś wyjaśnić. I Sto lat temu, kiedy problem istnienia życia w innych systemach gwiezdnych roztrząsano tylko teoretycznie, członek Akademii Nauk Fiesienkow wysunął hipotezę, że planety w układzie gwiazd podwójnych są martwe. Dla powstania i rozwoju życia, twierdził Fiesienkow, trzeba, aby w ciągu długiego czasu warunki na planecie, na przykład — temperatura, promieniowanie — były na ogół stałe. A możliwe to jest tylko wówczas, kiedy orbita planety zbliżona jest do koła. Natomiast gwiazdy podwójne mają orbity skomplikowane: planety bądź zbliżają się ku gwiazdom, bądź zbyt się oddalają…
Pierwsze loty, wydawało się, potwierdziły hipotezę Fiesienkowa. Planety Alfa Centauri — podwójnej gwiazdy — były pozbawione życia. Martwe również były planety innych podwójnych układów — Sześćdziesiąta Pierwsza Łabędzaa, Krügera Sześćdziesiąt, Grumbridge’a Trzydzieści Cztery… Na każde dziesięć gwiazd na niebie osiem — były podwójne. Oznacza to, że prawdopodobieństwo życia na planetach innych światów zmniejsza się pięciokrotnie. Oczywiście, jeżeli Fiesienkow miał rację.
Syriusz, dokąd kierował się „Szperacz” — to także podwójna gwiazda. Lecz planeta Syriusza miała atmosferę przynajmniej o takim zagęszczeniu jak ziemska i w przybliżeniu o takim samym składzie. W każdym razie znalazłem tlen, azot, parę wodną i ślady dwutlenku węgla.
Teraz rozumiecie, dlaczego zapomniałem o czarnej kurzawie?…
Szewcow zamilkł, przez chwilę nasłuchiwał. Potem ciągnął dalej:
— Pyta pan, co widzi astronauta lecący na szybkości podświetlnej? Otóż niebo, które widzi, jest zupełnie niepodobne do tego, które przyzwyczailiśmy się widzieć na Ziemi lub przez iluminatory powolnych rakiet międzyplanetarnych. Gwiazdy wywołują wrażenie, że przesuwają się w tym kierunku, dokąd leci statek. Tessiem pokaże panu zdjęcia. Tak, niebo jest straszne… nie znam innego określenia. Właśnie — straszne. Nie otwierałem luków obserwacyjnych, za nic — o ile nie zachodziła potrzeba — nie opuściłbym statku. W tym wypadku taka potrzeba zaszła. Czarny pył zmusił mnie do włożenia skafandra i wyjścia. Mimo że nieraz oglądałem to niebo, wydało mi się wówczas szczególnie straszne…
Lecz nie opowiedziałem jeszcze, dlaczego musiałem wyjść ze statku. Było to tak…
Zdarzyło się to w trzy dni po tym, gdy Szewcow na zdjęciach astrografu odkrył nową planetę. Przedtem jeszcze Szewcow znalazł nowe metody walki z czarnym pyłem. Była ona całkiem zadowalająca — matematycznie bezsporna, konstrukcyjnie ciekawa, zupełnie pewna. Metoda miała tylko jeden poważny brak. Szewcow nie mógł się nią posłużyć. Na Ziemi przed odlotem zmontowano by potrzebne urządzenia. Teraz metoda ta miała znaczenie tylko teoretyczne. Trzeba było znaleźć jeszcze jakieś rozwiązanie możliwe do zrealizowania tu, na statku. Znaleźć albo… Właśnie, o tym „albo” Szewcow nie chciał myśleć.
Zgodnie z jakimiś niezrozumiałymi zasadami psychologicznymi myśl jego, wydawałoby się całkowicie pochłonięta czarnym pyłem, z nadzwyczajną jasnością i ostrością biegła również w innych kierunkach. W tym czasie łatwo rozwiązał kilka skomplikowanych zagadnień dotyczących projektu nowego statku międzyplanetarnego. W dalszym ciągu, posługując się astrografem, obserwował spostrzeżoną przez siebie planetę. Udało mu się odkryć jeszcze dwie planety. Atmosferę ich tworzyły metan i amoniak.
Pewnego dnia Szewcow zajęty był przy regulowaniu systemu chłodzenia w komorze maszyn. Nagle rozległ się przerywany dzwonek radiostacji. Dzwonek oznaczał, że stacja radiowa przyjęła i zanotowała jakiś komunikat. Jakiż to był komunikat? Od kogo? Skąd? Łączność z Ziemią dawno już była przerwana — potężne pola elektromagnetyczne oddzielały statek od Systemu Słonecznego. Na przedzie był Syriusz, którego dotąd nie osiągnął żaden statek międzyplanetarny. Jednakże stacja radiowa uparcie wzywała człowieka. Nie można było się mylić co do jej charakterystycznego przerywanego dzwonka…
— Nie wiem dlaczego — ciągnął Szewcow — ale od razu pomyślałem, że to stamtąd, z planety Syriusza. Myśl absurdalna, lecz właśnie ona pierwsza mi się nasunęła. A potem… Przepraszam za dygresję. Czasu mamy mało. Będę się streszczał. Wbiegłem więc po trapie, szarpnąłem rękojeść włącznika taśmy magnetofonowej tak, że w aparacie rozległ się trzask — i usłyszałem głos. Ludzki głos — po raz pierwszy od wielu miesięcy! Był to radiogram z „Aurory”, flagowego statku ekspedycji, która wyleciała w kierunku Procjona w trzy tygodnie po mnie.
Tessiem wie, co to znaczy — przesłać radiogram z jednego statku międzyplanetarnego na drugi. Najtrudniejsze to obliczenie kierunku. Fale radiowe biegną wąskim pasmem. Łatwo chybić. Co prawda „Aurora” była zaopatrzona w najnowszą aparaturę obliczeniową. Wyobrażam sobie jednak, ile musieli się napracować… Złożyli mi gratulacje z okazji urodzin, życzyli sukcesów i przekazali dane, ułatwiające odwrotne nadanie radiodepeszy. Życzenia spóźniły się o trzy dni, mimo że wysłano je przed dwoma miesiącami. Cóż, Tessiem potwierdzi, trzy dni w takich warunkach — błąd nic nie znaczący. Na „Aurorze” znajdowali się wysokokwalifikowani inżynierowie…
Jeszcze wiele razy włączałem taśmę magnetofonową. Jak opętany powtarzałem te słowa. Wykrzykiwałem je. Wykułem na pamięć długą kolumnę cyfr, zamykającą radiodepeszę. Te suche liczby brzmiały dla mnie niby pieszczotliwa muzyka, słyszałem ludzki głos, prawdziwy ludzki głos!
W bateriach „Szperacza” nagromadziło się sporo energii. Mogłem zawiadomić „Aurorę” o znalezionym przeze mnie rozwiązaniu, którego niestety nie mogłem sam wykorzystać. „Aurora” przekazałaby je na Ziemię i na inne statki. Przyznaję, w pierwszej chwili miałem chęć od razu, nie zwlekając ani minuty, wysłać radiodepeszę na „Aurorę”. Zszedłem jednak na dół, do kabiny ogólnej, jak najdalej od pokusy… Energia była jednym z niewielu środków, którymi dysponowałem w walce z korozją pyłową. Zużyć ją — to znaczy ponieść klęskę.
Zszedłem do kabiny ogólnej i powiedziałem sobie: „Trzeba myśleć o czarnym pyle”. Powiem otwarcie, nigdy jeszcze nie odczuwałem takiego chaosu. Coś podobnego do taśmy telegraficznej: kropka, kreska, kropka, kreska… Myśli o czarnym pyle przeplatały się ze wspomnieniami o radio — depeszy, te z rozmyślaniami o planecie w systemie Syriusza, by z kolei ustąpić przed rozważaniami ogólnymi, przypadkowymi, ubocznymi. A jednak właśnie wtedy znalazłem to drugie rozwiązanie.
Zaczęło się od tego, że przestałem interesować się elektrycznymi i magnetycznymi właściwościami czarnego pyłu. Tu za każdym razem sprawa utykała z braku niezbędnej aparatury… Zacząłem analizować inne właściwości pyłu. Trzeba wiedzieć, że czarny pył składa się z molekuł wody, amoniaku, metanu. W istocie są to drobinki lodu, zamarznięta ciecz, zamarznięte gazy. Innymi słowy — raczej grad niż pył.
Sądzi pan prawdopodobnie, że w takim razie łatwo jest ten pył roztopić. Na początku też tak myślałem. Przyszło mi na myśl rozgrzać zewnętrzną powierzchnię statku prądem o wysokiej częstotliwości. Trudność jednak polega na tym, że cząsteczki pyłu uszkadzają metal w momencie zetknięcia się. Potem nie są już groźne. Można je łatwo roztopić. Zresztą, roztapiają się one pod wpływem uderzenia… Lecz to już jest za późno. Uderzenie nastąpiło. Oto dlaczego musiałem zająć się elektrycznymi właściwościami pyłu.
Cóż, nie będę nadużywał pana cierpliwości. Znalazłem sposób topienia pyłu w odległości od statku. Czasem brak wyboru środków technicznych wychodzi na korzyść. W takich wypadkach przychodzi nagłe olśnienie: po raz pierwszy rzecz wydaje się niezwykle prosta. Tak było tym razem. Rozwiązanie, do którego doszedłem, również było bardzo proste. Mógłbym wyjaśnić to w kilku słowach. Warto jednak opowiedzieć dokładnie, jest to bowiem klucz do wszystkiego. Do tego również, że teleskop na „Szperaczu” nazywa się podświetlnym. I do tego, dlaczego powiedziałem, że niebo, oglądane przez astronautę, jest straszne.
Niech mi Tessiem wybaczy, że będzie się musiał przez chwilę ponudzić. Lecz panu przypomnę zasadę Dopplera. Otóż jeżeli ciało będzie się posuwać na spotkanie źródła drgań (lub jeśli źródło drgań będzie poruszać się w jego kierunku — to obojętne), wówczas częstotliwość przyjmowanych przez to ciało drgań zwiększa się. W wypadku oddalania się — częstotliwość zmniejsza się. Światło, jak wiadomo, to nic innego jak elektromagnetyczne drgania. Czerwone światło ma stosunkowo niewysoką częstotliwość drgań, zielone — większą, fioletowe — jeszcze większą. Jeżeli posuwać się będziemy na spotkanie czerwonego światła, to ono przy znacznej szybkości zacznie się wydawać zielonym, później fioletowym, potem go w ogóle nie zobaczymy, stanie się ultrafioletowym. Rzecz jasna, że aby to nastąpiło — potrzebne są ogromne szybkości. To znaczy szybkości pod—świetlne, takie, z jakimi poruszają się nasze statki.
Rozumiecie teraz, że zwyczajny, optyczny teleskop obliczony na światło widoczne nie nadaje się w takich warunkach. Światło gwiazd znajdujących się przed statkiem jest odbierane jako światło ultrafioletowe. Toteż teleskopy zainstalowane na statkach są dostosowane do fotografowania w promieniach ultrafioletowych.
Domyśla się pan, że gwiazdy znajdujące się za burtą lecącego z podświetlną szybkością statku również nie są widoczne. Na początku widać zwyczajne gwiaździste niebo. Lecz szybkość zwiększa się. Gwiazdy, w kierunku których leci statek, stają się błękitne, potem fioletowe i w końcu gasną. Przed statkiem tworzy się czarna plama i w miarę zwiększania się szybkości rośnie, rozrasta się przesłaniając gwiazdy… To samo dzieje się z tyłu statku. Gwiazdy z żółtych stają się pomarańczowe, potem czerwone, wreszcie bledną i gasną… Tutaj też powstaje złowieszcza czarna plama…
„Szperacz” miał dwa potężne radiolokatory. Gdyby statek nie poruszał się, ich promieniowanie nie uczyniłoby najmniejszej szkody czarnemu pyłowi. Lecz „Szperacz” leciał na szybkości podświetlnej. Powodowało to, że promienie lokatora zmniejszyły swoją długość, mówiąc po prostu, zamieniały się w promienie cieplne…
Wszyscy byli bardzo zmęczeni — Szewcow, Tessiem, Łański. Nikt nie spał tej nocy.
— Radiolokatory miały wielką moc — kontynuował Szewcow. — Bardzo wielką. Anteny należało skierować do przodu i tak dobrać początkową częstotliwość promieniowania, by szybkość statku przetworzyła ją w częstotliwość odpowiadającą promieniom cieplnym. Część obliczeń — niezbyt skomplikowanych — dokonałem w pamięci, część — za pomocą mózgu elektronowego. Ten z całą sumiennością wyskrzypiał swoje wiadomości o częstotliwości impulsów, o kącie rozrzutu i o wielu innych rzeczach. Teraz pozostało mi włożyć skafander, wyjść i usunąć niepotrzebne już lampy. Sięgały one poza oczyszczoną przez promienie przestrzeń.
Włączyłem oba radiolokatory, potem zszedłem na dół do komory śluzowej, włożyłem skafander i wyszedłem na zewnątrz…
W skafandrze cicho szumiały iniektory. Tłoczyły powietrze do naboju pochłaniającego dwutlenek węgla. Przez przezroczystą osłonę hełmu Szewcow spoglądał na niebo. Przed „Szperaczem” widniała olbrzymia czarna plama. Podobna była do nie kończącego się tunelu. W taki tunel można wejść, lecz nie można już wyjść, ponieważ na przedzie będzie zawsze ciemność, bez przebłysku światła, bez życia… Poza czernią świeciły fioletowe gwiazdy — spokojne, wyblakłe. W dalszej odległości od czerni gwiazdy miały już zwykłą żółtą, błękitną barwę. Był to skrawek zwykłego nieba, obramowanego z dwóch stron przez czarne plamy. Z dwóch — ponieważ z tyłu „Szperacza” również rozciągała się czerń. Okalały ją krwawoczerwone gwiazdy, co dawało jeszcze bardziej ponury, odstręczający obraz… Plamy czerni wyglądały koszmarnie. Nieprzeniknione, mrożące krew, jak gdyby nasuwały się na statek, napierały na niego z dwóch stron, groziły zgnieceniem…
Niekiedy na plamach czerni pojawiały się dziwne, migocące ogniki, podobne do wybuchów dalekiej zorzy polarnej. Były to te drgania elektromagnetyczne, których nie można dojrzeć, kiedy statek nie leci z szybkością podświetlną. Ruch statku zmieniał częstotliwość tych drgań czyniąc je niewidzialnymi. Oplątywały one plamy czerni bladymi, iluzorycznymi nićmi i szybko znikały, czyniąc mrok jeszcze bardziej nieprzeniknionym.
Szewcow pomyślał, że świat, jakim go widzimy, zależy od prędkości. Wystarczy zmienić prędkość — i wygląd świata się zmieni.
„Co nas zmusza lecieć wciąż dalej i dalej w Kosmos? — myślał Szewcow. — Potrzeba? Nie. Na Ziemi jest teraz wszystko, a my pędzimy w czarny bezkres. Pragnienie wiedzy? Nie. W każdym razie nie tylko głód wiedzy…”
Lampy zostały usunięte. Należało przejść do komory śluzowej, zdjąć skafander, lecz Szewcow stał przy mostku..Szperacza”. Pierwszy raz złowrogie niebo nie przerażało go…
Winda, poskrzypując, sunęła do góry.
— Wie pan — odezwał się Tessiem — przypomniałem sobie kilka strofek z pewnej ballady Kiplinga. Poeci niekiedy nawet nie domyślają się, jak wiele mają słuszności. Proszę posłuchać:
I Tomlinson popatrzył wzwyż,
I dostrzegł poprzez noc
Męczeńską gwiazdę, której krew
Wypiła Piekła moc.
I Tomlinson popatrzał w dół,
I dostrzegł mleczny blask
Męczeńskiej gwiazdy, co na dnie
Czeluści Piekła gasł.
Łański milczał. Nie chciało mu się mówić.
Po powrocie do swego pokoju, zapisał w pamiętniku:
„Kiedyś ludzie wyruszyli na ocean w łupinkach, wyruszyli na spotkanie falom, wiatrom, sztormom — i zwyciężali. A potem przyszła nasza kolej. I my wyruszyliśmy na swoich statkach w Świat Gwiazd. I chociaż te statki są niby ziarnka piasku w porównaniu z bezkresem wszechświata, idziemy na spotkanie niebezpieczeństwom, straszniejszym od wszystkich sztormów, idziemy i zwyciężamy. I ci, którzy przyjdą po nas, również wyruszą swymi statkami na spotkanie jeszcze nie znanych, ogromnych niebezpieczeństw.
Los człowieka może być różny, lecz los ludzkości jest jeden — kroczyć naprzód i zwyciężać”.