VI

Nowak i Lo Wej, goniąc resztkami sił, ciągnęli korytarzem ku wejściowej kabinie elektromagnetycznej katapulty pojemnik ze skroplonym antyhelem. Olbrzymia masa z rozszczepialnego materiału zawarta w niewielkim cylindrze przy każdym wstrząsie wyrywała się z rąk, przy lada potknięciu miotała nimi na boki, jakby zamierzała zmiażdżyć o ścianę kruche ciało ludzkie. „Foton–2” mknął z szybkością zbliżoną do prędkości światła — potwierdziła się teoria wzrastania mas. Od nadmiernego wysiłku wściekle tłukło się serce, drżały ręce.

Spoza zamkniętych na głucho drzwi sali konferencyjnej dolatywały na korytarz łomot pięści i gniewne krzyki: pozostali tam Sandro Reed, Maksym Licho, Torrena i Loy. Luk wejściowej kabiny był już blisko, kiedy Nowak opuścił pojemnik na podłogę, czując, iż w przeciwnym razie palce rozewrą się same. Po czym wyprostował się i głęboko wciągnął w płuca powietrze. W tym momencie ustały krzyki i hałasy w sali konferencyjnej.

— Oni coś planują — nadsłuchując powiedział Lo Wej. — Naradzają się…

Antoni pochylił się i uchwycił za brzeg cylindra.

— Raz, dwa, razem! — zataczając się z boku na bok znowu zaczęli wlec cylinder.

Wyrażona wówczas przez Nowaka myśl wywołała gorące protesty. Podtrzymał go tylko Lo Wej”.

— Tak, ja również uważam, że narażamy Ziemię na nieznane niebezpieczeństwo’ — Spróbował opowiedzieć o tym, co zobaczył na ekranach. Ale (Lo Wej nie mógł określić dokładnie swych wrażeń) opowiadanie było zagmatwane i nikogo nie przekonało. Ponieważ jednak czas naglił, postanowiono dyskusję kontynuować z kabin. Wszyscy rozeszli się na swoje miejsca. Nowak powrócił do kabiny nawigacyjnej i włączył motory; wtedy miał jeszcze nadzieję, ze rój „rakietek” nie wytrzyma współzawodnictwa w szybkości.

Mijała czterdziesta doba nabierania rozpędu…Foton–2” zbliżał się do prędkości 150 000 km/sek., jednakże rój nie pozostawał w tyle. Gigantycznymi skokami — wybuchami dopędzał astrolot, gdy tylko ten oddalił się od niego o parę tysięcy kilometrów. Juliusz Torrena uważnie badał widmo wybuchów, jednakże mógł tylko stwierdzić, że to nie antymateria. „Rakietkom” była znana jakaś inna zasada ruchu, nie mniej efektywna.

Dyskusja o tym, jak postąpić z „rakietkami”, nie wygasła, lecz przeciwnie, zaostrzała się coraz bardziej. Astronauci prowadzili spór za pomocą wideofonów, pozostając w swoich kabinach; gdy kapitan na parę godzin wyłączył motory, by załoga mogła odpocząć po wysiłku związanym ze skuwającym ciężarem inercji, wszyscy zbierali się w sali narad i spór ciągnął się dalej.

— Nie tylko prowadzić je za sobą, lecz nawet wskazać im kierunek, w którym znajduje się układ słoneczny, oznacza wystawić ludzkość na cios — przekonywał Nowak. — Jest rzeczą śmieszną myśleć, że one zadowolą się planetą Merkury. One zagarną cały system…

— Dlaczego uważasz je za zaborców, Antoni? — wykrzyknął Sandro. — Alboż nas, ludzi, ciągnie w inne światy dążenie do podbojów? Zapewne wiedzie je żądza wiedzy…

— Wiedza nie jest nikomu potrzebna tak sobie z łaski na uciechę, lecz dla dalszego rozwoju życia, chłopcze. „Rakietki” ponadto muszą znaleźć w tym celu nowe ziemie. Wokół Najbliższej krąży tylko jedna planeta. Jest im już na niej zbyt ciasno. Kiedy ludziom dwieście lat temu zrobiło się ciasno na Ziemi, zaczęli zaludniać planety Mars i Wenus, stworzyli atmosferę na Księżycu. A one nie mają się gdzie podziać.

— W układzie słonecznym wystarczy miejsca i dla nich, i dla nas. Dlaczego mamy podejrzewać, że „rakietki” będą usiłowały unicestwić ludzi? — wtrącił Patrick Loy.

— Dlatego, że ludzi i te krystaliczne stwory nic nie może łączyć — wtrącił się do sporu Lo Wej. — Majaczenie uszkodzonej maszyny elektronowej ma więcej wspólnych cech z naszym myśleniem, ponieważ mimo wszystko jest ona dziełem ludzkich rąk i mózgów. A „rakietki”… one nie znają naszych uczuć, nie są w stanie zrozumieć naszych myśli. My zasadniczo różnimy się od nich. Nam potrzebne jest powietrze — „rakietkom” przeszkadza ono w lataniu. Nam niezbędna jest woda — dla nich jest ona mało istotna. Nam potrzebny jest organiczny pokarm — im energia świetlna.

— Czcza gadanina! — rozległ się pewny siebie bas Maksyma Licho. — Myślących istot nie może dzielić przepaść. One zrozumieją nas.

— Z tego powodu sytuacja nasza nie będzie łatwiejsza! — Cienki głos Lo Weja po basie Maksyma brzmiał niepewnie. — One dojdą do przekonania, że jesteśmy grudkami galaretowatej materii ze znikomo małym zapasem energii wewnętrznej, z żółwim tempem myśli i ruchów. Pojmą, że ludzie to istoty niedoskonałe, śmiesznie nieudany twór przyrody, i nie będą też czuły do nas ani sympatii, ani litości, ani współczucia…

Kiedy po odpoczynku wszyscy rozeszli się do swoich kabin, Nowak z rozpaczą w duszy pojął, że załodze nie uda się osiągnąć wspólnego poglądu.

…Był moment, który zadecydował o dalszym rozwoju wypadków. Nowak przypomniał sobie o tym właśnie teraz, kiedy wisząc w pustce wylotu katapulty elektromagnetycznej umacniał pojemnik na dziobie rakiety zwiadowczej.

Zdarzyło się to w sześćdziesiątej ósmej dobie nabierania rozpędu przez astrolot. „Foton–2” miał wykonać ostatnie okrążenie, by wejść na trajektorię inercyjną. Nowak pogrążony w drętwocie siedział w kabinie nawigacyjnej przed przyrządami: cała walka, która rozgorzała w astrolocie, skupiła się teraz w nim, w jednym lekkim ruchu palców prawej ręki. Mały zwrot rączki regulatora, nieznaczny wysiłek kciuka i dwóch palców — wskazującego i środkowego — i do dysz znajdujących się na rufie po prawej stronie zacznie napływać trochę więcej paliwa jądrowego; akurat tyle, by statek kosmiczny mógł z bezpieczną dla jego załogi prędkością odchylać się coraz bardziej na lewo od kursu.

Jeden ruch dźwignią… Wskaże on „rakietkom”‘ kierunek ku słońcu. Zapewne nie będą dalej leciały w ślad za „Fotonem–2”‘, lecz prześcigną go i wyminą. „Nie potrafimy nawet uprzedzić o tym Ziemi. A kiedy pojawią się one w układzie słonecznym, ‘wydarzenia rozwijać się będą z błyskawiczną szybkością. W tym samym czasie, w którym ludzie zaledwie zdążą je ujrzeć,»rakietki «potrafią podjąć decyzję i zacząć działać. Ich dni odpowiadają naszym sekundom… Co postanowią? I jakie będą skutki?…”

Na ruchomej taśmie z mapą gwiezdną, na której samoczynne pióro nakreślało kurs astrolotu, czerwona linia w widoczny sposób zaczęła się odchylać w prawo od niebieskiej, wytyczającej prawidłową drogę. Nowak jak zahipnotyzowany spoglądał na samoczynne pióro, które pełzło po kratkach skali, odliczając miliony kilometrów… „No, Antoni, zobaczymy, czy słusznie postąpiłeś. Czy potrafisz sprostać ogromnej odpowiedzialności, czy też dasz się unieść fali wydarzeń?” jeszcze raz przebiegł w myśli wszystkie obserwacje i domysły, ponownie przeżył chwile, kiedy za pomocą mikroskopu i elektrycznej czułki badał odłamki „ciała rakietki”, znowu rozważył wszystkie dowody i kontrargumenty Maksyma, Sandra, Patricka Loy i Torreny…

Rączka regulatora pozostała w tej samej pozycji. Obecnie astrolot z każdą sekundą oddalał się o setki tysięcy kilometrów od krzywej inercjalnej. Duszę Nowaka ogarnął niepokój: teraz cały problem, jak postąpić z rojem krystalicznych istot, sprowadzał się do ściśle fizycznego zadania. Zadanie to należało jak najszybciej rozwiązać.

„A zatem mamy następujące dane: dwa ciała, odległe od siebie o tysiąc kilometrów, lecą w pustce z podświetlną prędkością… Od ciała lecącego na czele odłącza się pewien przedmiot: nabierając prędkości mknie, aby spotkać się z drugim ciałem… W jakim nastąpi to momencie? I czy przyniesie to pożądany wynik przy tej prędkości, z jaką mkną obecnie astrolot i rój?…”

Nowak niezdecydowanie popatrzył na stojący obok plastykowy sześcian, w którym ukryty był robot — operator, i przecząco pokręcił głową: takie zadanie nie zostało przewidziane w programach robota. A układać nowy program?… „Chyba prostszą rzeczą będzie, gdy sam to rozwiążę”. Nowak przysunął do siebie kartkę papieru i zagłębił się w obliczeniach. Za parę godzin miał już wynik: największą pewność prawidłowego wykonania tego zadania dawała jedynie szybkość odpowiadająca 0,9 prędkości światła… A więc jeszcze przez cztery doby, według wewnętrznego rachunku czasu, będą pracować motory.

…Sandro pierwszy zauważył odchylenie od kursu; przewody łączności przekazały z obserwatorium do kabiny nawigacyjnej jego strwożony głos:

— Antoni, co się stało? Zeszliśmy z kursu. — Nowak spojrzał na szybkościomierz: 0,86 prędkości światła. „Wcześnie zauważył… — pomyślał z przykrością. — Potrzeba jeszcze około trzynastu godzin, by nabrać odpowiedniej prędkości. No, zaczyna się…”

— Zaraz wyjaśnię, Sandro. — Nowak włączył wszystkie kabiny. — Uwaga! Uwaga! Astrolot leci pod kątem 42 stopni do kursu na gwiazdę Beta w Wielkiej Niedźwiedzicy. Zewnętrzna szybkość — 260 000 km/sek… subiektywna prędkość — 585 000 km/sek…

— To cios w plecy! — rozległ się pełen wściekłości krzyk Patricka Loy. — Chcesz, abyśmy nie wrócili na Ziemię?

— Nie udało się nam oderwać od roju „rakietek” — mówił dalej Nowak. — Za trzydzieści godzin podejmiemy próbę unicestwienia roju…

— Nie zrobisz tego! — w głośniku zabrzmiał głos Maksyma. — Oszalałeś chyba! — Na ekranie było widać, jak Maksym usiłował podnieść się, lecz przytłoczony ciężarem własnego ciała, runął z powrotem na fotel. „A więc dwóch… Dopóki pracują motory, nikt nie będzie mógł nic uczynić…”

— To hańba! Niesłychana zdrada!

„Trzech… I Torrena z nimi. Szkoda, jego obserwacje ruchu roju są obecnie bardzo potrzebne”.

— To zemsta! — Głos Sandra drżał z oburzenia. — Wiem, on mści się na „rakietkach” za pierwszą wyprawę, za to, że wówczas na Dziwnej Planecie zginęła Anna Nowak.

„Czterech… I chłopiec z nimi. Źle… — Nowaka na sekundę ogarnął strach. — Czyżbym miał sam pozostać? Sam nie podołam… Wtedy pozostanie tylko jedno: astrolot nie zboczy z tej drogi. I powrót na Ziemię stanie się niemożliwy…” Nowak mówił dalej:

— Do naszej dyspozycji pozostało około pięćdziesięciu godzin według subiektywnego czasu. Jeśli w tym czasie zdążymy zniszczyć rój, zapasy antyhelu wystarczą dla wprowadzenia astrolotu na trajektorię inercjalną. W przeciwnym razie „Foton–2” nie doleci do układu słonecznego.

— Nieprawda! — krzyknął Torrena. — Posiadamy o wiele większy zapas antyhelu. Wystarczy go na miesiąc odchylenia.

— Należy liczyć się z tym — zaprzeczył Nowak — że część antyhelu stracimy na unicestwienie „rakietek”… — Nowak zamilkł na chwilę. — Proponuję, by członkowie załogi zaprzestali bezpłodnej dyskusji… Po zatrzymaniu motorów wszyscy zbiorą się w sali narad dla opracowania planu działania.

— Jestem z tobą, Nowak! Słyszysz? — odezwał się Lo Wej. W jego cienkim głosie dźwięczało nieustępliwe zdecydowanie. — Masz rację, jestem z tobą.

I natychmiast z innego głośnika krzyknął Maksym Licho: — Was jest dwóch, nas — czterech. Nie damy wam popełnić przestępstwa! Słyszycie, nie damy!


…Oczywiście, iść do sali konferencyjnej nie miało żadnego sensu. I Nowak popełnił jeszcze jedno przestępstwo, o którym pamięć prześladować go będzie przez całe życie. Nowak telefonicznie poprosił Lo Weja, by przybył nieco później do Ogólnej sali. Spotkał się z nim przy drzwiach. Lo Wej był blady, lecz zdecydowany.

— Co zamierzasz robić?

— Przede wszystkim zamknąć ich tutaj. — Antoni kiwnięciem głowy wskazał na drzwi sali konferencyjnej. — Inaczej będą nam przeszkadzać…

— Jak można, Nowak… — Lo Wej nachmurzył się i opuścił głowę. — Przecież to… — z trudem wygrzebał z pamięci zapomniane niemal słowo — oszustwo. Mamy przed sobą jeszcze cztery lata wspólnego lotu. Czy będziemy mogli spojrzeć im w oczy?

— Innego wyjścia nie ma — głucho odparł kapitan. — Być może, później zrozumieją, że uczyniliśmy to w interesie ludzkości… No, do dzieła!

W górnej części ściany mieściły się hermetyczne „drzwi bezpieczeństwa”, z których dotąd ani razu nie korzystano: przewidziano je we wszystkich kabinach astrolotu na wypadek, gdyby meteoryt przebił pancerz statku i powietrze z korytarza zaczęło ulatniać się w przestrzeń kosmiczną. Nowak rozbił szkło automatu, uruchamiającego drzwi, poruszył odpowiednimi dźwigienkami i jednolita płyta lśniącego pancerza miękko zjechała po wyżłobieniach na dół. Lo Wej na głucho przykręcił dwa rygle — na górze i na dole…

Wszystko to zostało wykonane tak szybko, że w sali nikt nie zdążył się zorientować, co się dzieje. Skoro jednak tylko Nowak oderwał rękę od automatu, przytłoczyło go natychmiast nigdy nie doznawane uczucie nikczemnej podłości; coś niepojęcie brudnego i mętnego wtargnęło w jasny świat jego myśli i uczynków. Tam, poza drzwiami, znajdowali się towarzysze, z którymi niejedno przeżył, razem pracował, dzielił myśli, niebezpieczeństwa i radość sukcesów. Pełen ognia, wiecznie entuzjazmujący się nowymi ideami Torrena i opanowany, mądry eksperymentator Patrick Loy; Maksym, z którym wspólnie przeżył niepowodzenie i rozpaczliwy smutek pierwszej wyprawy na Dziwną Planetę; chłopięcy Sandro… Antoni spojrzał na Lo Weja i w oczach jego dojrzał do samo: obrzydzenie, wstręt do niego i do samego siebie.

Reakcja była tak silna, że omal nie rzucili się razem, by odryglować drzwi. Lecz po chwili zapanowali nad sobą.

Загрузка...