6. Zjadacze

Przez sekundę albo dwie znajdował się w stanie nieważkości. Przez otwarte tylne wrota wdarł się gwałtowny podmuch powietrza i gdyby Horza w ostatniej chwili nie zdążył się czegoś chwycić, pewnie pociągnąłby go za sobą. Prom spadał jak kamień, Metamorf wisiał pod sufitem z palcami zaciśniętymi na grubym kablu i czekał na zderzenie z wodą, ryk wiatru coraz bardziej przybierał na sile. Jednak, o dziwo, maszyna stopniowo wyrównała lot i Horza znowu stanął na nogach. Natychmiast rzucił się do drzwi kabiny pilotów.

— Mipp!

Zerknąwszy przez ramię, przekonał się, że wykonują szeroki skręt.

— To koniec, Horza — powiedział Mipp słabym głosem. — Już nic nie poradzę. Zawracam do wyspy. Nie zdążymy tam dolecieć, ale… Zaraz spadniemy. Skul się na podłodze przy grodzi i zasłoń głowę rękami. Spróbuję posadzić go jak najłagodniej… Horza bezzwłocznie zastosował się do rady.

— Mogę jakoś pomóc? — zapytał.

— Nie — odparł Mipp z rezygnacją. — Naprawdę mi przykro. Jesteś gotów?

Horza był gotów, tyle że w jego wypadku przygotowania polegały na maksymalnym rozluźnieniu niemal wszystkich mięśni. Napiął tylko mięśnie karku, żeby przycisnąć głowę do ściany. Wiatr huczał mu w uszach, całym ciałem odczuwał wstrząsy kadłuba, za rufą widział błękitne niebo… potem szczyty fal… a jeszcze później usłyszał przeraźliwy, zwierzęcy krzyk Mippa.

Prom runął do wody, niewidzialna ręka z ogromną siłą dopchnęła Horze do grodzi, przytrzymała go tam przez chwilę, po czym wypuściła. Dziób maszyny powędrował odrobinę w górę. Za tylnymi wrotami pojawiły się szczyty fal i piana, później zaś Horza znowu poczuł, że nic nie waży, i ponownie ujrzał niebo. Zaraz potem prom ostro zanurkował i Horza zacisnął powieki.

Drugie, jeszcze mocniejsze uderzenie Horza odczuł tak, jakby kopnęło go potężne zwierzę. Nie mógł złapać powietrza, krew łomotała mu w głowie, skafander potwornie gniótł i uwierał. Co prawda paskudne uczucie nie trwało długo, ale właśnie wtedy, kiedy wydawało mu się, że zaczyna dochodzić do siebie, poczuł kolejny, trzeci cios, po którym przestał cokolwiek widzieć.

Ocknął się w wodzie. Otaczała go ze wszystkich stron, wypełniała ciemność, w której się znalazł. Młócił ją na oślep ramionami, uderzając boleśnie w poskręcane i połamane elementy konstrukcji. Słyszał bulgotanie i własny chrapliwy oddech; woda dostała mu się do ust — zakrztusił się, wypluł ją natychmiast, po czym spróbował zorientować się w sytuacji.

Unosił się w bąblu powietrza, w całkowitej ciemności, w ciepłej wodzie. Bolało go niemal całe ciało, prawie każda jego część skarżyła się specjalnym, właściwym tylko sobie sygnałem bólu. Ostrożnie pomacał dokoła. Grodź nie wytrzymała katastrofy, dzięki czemu wreszcie udało mu się dostać do kabiny pilotów. Nieruchome ciało Mippa tkwiło między fotelem a tablicą przyrządów, jakieś pół metra pod powierzchnią wody. Głowa pilota była częściowo zmiażdżona, ale Mipp z pewnością doznał wielu ciężkich obrażeń i każde z nich mogło stać się przyczyną śmierci. Poziom wody wciąż się podnosił. Powietrze uciekało przez szczeliny w roztrzaskanym dziobie promu i unosiło się wielkimi bąblami ku powierzchni oceanu. Horzy pozostała tylko jedna droga ucieczki — przez nie domknięte tylne wrota, od których dzieliła go niemal cała długość wypełnionego wodą promu.

Nie zważając na ból, co najmniej przez minutę głęboko oddychał, a kiedy woda podniosła się tak wysoko, że dotknął szczytem czaszki sufitu kabiny, napełnił płuca powietrzem i zanurkował. Przecisnął się między ścianą a fotelem, w którym zginął Mipp, ominął roztrzaskane, szczerzące plastikowe zęby paneli i ujrzał prostokąt przyćmionego zielonkawego światła. Powietrze, zamknięte razem z nim w skafandrze, przesunęło się w górę, ku jego stopom. Przez chwilę wydawało mu się, że nie zdoła pokonać jego oporu, ale na szczęście powietrze uciekło przez szczeliny w butach oraz przez otwór wypalony laserem Lamma, i Horza zanurzył się głębiej. Bez większego trudu przepłynął przez otwarte tylne wrota, a kiedy wydostał się spod kadłuba promu, natychmiast odbił się od dna i jak najprędzej popłynął ku powierzchni. Dotarłszy tam, przede wszystkim zacisnął powieki, aby uchronić przyzwyczajone do półmroku oczy przed ulewą słonecznego blasku, przez kilka sekund łapał powietrze szeroko otwartymi ustami, a następnie chwycił się wystającego z wody na jakieś dwa metry roztrzaskanego dziobu maszyny i rozejrzał się dokoła; niestety, nigdzie nie dostrzegł wyspy. Zaraz potem dziób promu zanurzył się, a jednocześnie tylna część kadłuba powędrowała w górę, tak że maszyna unosiła się teraz poziomo tuż pod powierzchnią wody. Po kilku nieudanych próbach Horzy wreszcie udało się wpełznąć na kadłub; był tak wyczerpany, że znieruchomiał tam niby wyrzucona na brzeg ryba. Gdy tylko trochę odpoczął, zajął się metodycznym blokowaniem sygnałów bólu dochodzących ze wszystkich zakątków jego ciała, niczym sumienny służący uprzątający resztki potłuczonej zastawy po napadzie szału chlebodawcy. Minęło sporo czasu, zanim uświadomił sobie, że woda, którą krztusi się i w której pływa, jest słodka. Nie wiadomo czemu zakładał z góry, że ocean na Vavatchu, podobnie jak wszystkie planetarne oceany, będzie słony. Wyglądało na to, że przynajmniej nie grozi mu śmierć z pragnienia.

Ostrożnie podniósł się na nogi i stanął w połowie długości kadłuba. Niewielkie fale obmywały mu stopy. Tym razem dostrzegł wyspę, a raczej jej maleńki fragment hen, daleko na horyzoncie. Co prawda łagodny wiatr wiał właśnie w jej kierunku, ale przecież należało brać pod uwagę możliwość występowania prądów morskich o niewiadomej sile i przebiegu.

Horza usiadł, a potem znowu się położył. Wkrótce zasnął; zdawał sobie sprawę, że zasypia, lecz nie próbował się bronić. Nakazał sobie tylko, żeby obudzić się najdalej za godzinę.

Kiedy otworzył oczy, ujrzał znacznie ciemniejsze, niemal czerwone słońce wiszące już dość nisko nad odległą, niewidoczną Krawędzią. Prom przestał się zanurzać, a wyspa, choć wciąż daleko, była nieco bliżej niż kilkadziesiąt minut temu. Wiatr lub prądy morskie, albo połączone działanie obu tych sił, niosły go mniej więcej we właściwym kierunku.

Wciąż było ciepło. Zaświtała mu myśl, że może warto by zdjąć kombinezon, ale po zastanowieniu zrezygnował z tego zamiaru. Choć skafander był piekielnie niewygodny, bez niego mógłby zmarznąć. Nie miał wiele do roboty, więc ponownie ułożył się na wznak. Jego myśli wciąż wracały do Yalson. Czy udało jej się przeżyć eksplozję bomby i katastrofę megastatku? Miał nadzieję, że tak. A właściwie był tego niemal pewien. Nie potrafił jej sobie wyobrazić martwej ani umierającej. Wprawdzie jego wewnętrzne przekonanie o niczym nie świadczyło, dodawało mu jednak otuchy. Yalson na pewno da sobie radę. Trzeba czegoś znacznie więcej niż eksplozja bomby atomowej i katastrofa megastatku o wyporności miliarda ton, żeby ją załatwić. Uśmiechnął się na wspomnienie o dziewczynie.

Z pewnością rozmyślałby o niej znacznie dłużej, gdyby nie to, że miał do załatwienia bardzo ważną sprawę: postanowił dokonać przemiany.

Tylko tyle mógł jeszcze zrobić, choć nie można było wykluczyć, iż nie ma to już żadnego znaczenia. Kraiklyn przypuszczalnie zginął, a nawet jeśli ocalał, to szansę na ich ponowne spotkanie praktycznie równały się zeru. Jednak Horza był już niemal całkowicie przygotowany do przemiany, fizjologicznie jej potrzebował, a poza tym i tak nie miał nic lepszego do roboty.

Wcale nie znajdował się w beznadziejnej sytuacji. Nie odniósł poważniejszych obrażeń, cały czas zbliża się do wyspy, na której dostrzegł prom, i jeśli zdąży dotrzeć tam na czas, prawie na pewno zdoła przedostać się do Evanauth, wtedy zaś zmiana powierzchowności będzie niemal konieczna, ponieważ Kultura szuka go już po całej galaktyce. Lepiej za wcześnie niż za późno; dokona przemiany teraz, na środku oceanu. Położy się spać jako Horza, obudzi zaś jako Kraiklyn, dowódca „Wiru Czystego Powietrza”.

Najlepiej jak mógł, przygotował swoje poobijane ciało do metamorfozy: rozluźnił mięśnie, uaktywnił gruczoły wewnętrzne, rozesłał sygnały siecią nerwów, które posiadali wyłącznie Metamorfowie. Obserwował coraz ciemniejsze słońce zniżające się nad horyzont. Teraz zaśnie… Zaśnie i przeistoczy się w Kraiklyna… Przyjmie kolejną osobowość, kolejny kształt, który dołączy do pokaźnej kolekcji.

A jeśli to nie ma sensu? Jeśli dokona przemiany tylko po to, by umrzeć w nowym wcieleniu? A niech tam, pomyślał. Co mam do stracenia?

Wpatrywał się w ciemnoczerwone słońce długo, aż wreszcie zapadł w sen przemiany, i choć jego zasłonięte powiekami oczy również ulegały zmianom, wydawało mu się, że wciąż ma przed nimi ten obraz. Zwierzęce oczy. Ślepia drapieżnika. Zamknięty za nimi jak za kratami wygląda na zewnątrz, nigdy nie śpi, jest trzema osobami naraz. Stan posiadania: strzelba, statek i Wolna Grupa. Na razie niewiele, ale kiedyś, pewnego dnia, przy odrobinie szczęścia… Kiedyś im wszystkim pokaże. Dobrze wie, ile jest wart, na co go stać i z kim da sobie radę. Reszta to pionki, nic więcej, a szczególnie kobiety. Niech sobie przychodzą i odchodzą — jego to nic nie obchodzi. Wystarczy raz albo dwa wspólnie nadstawić karku i już są tobą zachwyceni. Nie zdają sobie sprawy, że dla niego nie istnieje żadne niebezpieczeństwo. Ma jeszcze mnóstwo do zrobienia w życiu, więc z pewnością nie zginie w żadnej mało ważnej potyczce. Pewnego dnia jego imię zasłynie w całej galaktyce, a kiedy wreszcie umrze, cała galaktyka będzie go opłakiwać… albo przeklinać. Jeszcze nie zdecydował, jak powinno być. Wiele zależy od tego, jak będzie traktowany. Trzeba mu tylko łutu szczęścia, czegoś takiego, co stało się udziałem przywódców większych, potężniejszych i bardziej znanych Wolnych Grup. We właściwym czasie znaleźli się właśnie tam, gdzie być powinni. Teraz wydają się więksi od niego, ale nadejdzie dzień, kiedy będą musieli zdrowo zadzierać głowy, żeby spojrzeć mu w oczy. Oni i wszyscy inni. Każdy będzie znał jego imię: Kraiklyn!

Horza obudził się o świcie na obmywanym falami oceanu kadłubie promu. Sen nie chciał go do końca opuścić. Zrobiło się chłodniej, światło zamiast pomarańczowego było błękitne, ale poza tym nic się nie zmieniło. Niemal natychmiast zaczął ponownie zapadać w sen, który miał odgrodzić go od bólu i niespełnionych nadziei. Nic się nie zmieniło. Tylko on był inny.

Do wyspy dotarł wpław.

Kiedy obudził się powtórnie tego samego ranka, czuł się znacznie lepiej i był wypoczęty. Coraz więcej promieni słońca przebijało się przez poranną mgłę.

Wyspa była całkiem blisko, ale po krótkiej obserwacji stwierdził, że prąd i wiatr obróciły się na jego niekorzyść; odległość wynosiła około dwóch kilometrów i powoli, lecz stale się zwiększała. Był wściekły na siebie, że spał tak długo. Pospiesznie zrzucił skafander, który teraz tylko by mu przeszkadzał, a przecież i tak prawie nie nadawał się do użytku. W żołądku burczało mu z głodu, ale czuł się znakomicie. Skorygował poprzednią ocenę; od brzegu przypuszczalnie dzieliło go około trzech kilometrów. Mocno odbił się z obu nóg, przez chwilę płynął pod wodą, po czym wynurzył się na powierzchnię i zaczął mocno pracować rękami i nogami. Ból w lewej łydce nie ustąpił, dokuczało mu niemal całe ciało, lecz wiedział, że da sobie radę. Po kilku minutach zerknął do tyłu; promu już nie zobaczył, natomiast pusty, otwarty na oścież skafander wyglądał jak porzucony kokon jakiegoś przepoczwarzonego zwierzęcia. Horza posłał mu pożegnalne spojrzenie i ruszył znowu naprzód.

Wyspa zbliżała się bardzo powoli. Woda była początkowo ciepła, potem jednak zrobiła się wyraźnie chłodniejsza, co natychmiast wzmogło dolegliwości Horzy. Najpierw nie zwracał na nie uwagi, później zaś po prostu wyłączał kolejne wiązki nerwów czuciowych, ale nie zmieniło to faktu, że płynął coraz wolniej. Wyglądało na to, że początkowo narzucił sobie zbyt ostre tempo. Odpoczął trochę, napił się nieco ciepłej wody i znowu popłynął ku wyspie, jednak znacznie dostojniej niż do tej pory.

Wciąż myślał o tym, ile miał szczęścia. Nie doznał żadnych poważnych obrażeń w wyniku katastrofy — choć ból wciąż mu dokuczał niczym gromada uciążliwych i hałaśliwych krewnych rozrabiająca w odległych pokojach domu. Woda, chociaż coraz chłodniejsza, wciąż jednak była ciepła, a w dodatku nadawała się do picia. Niespodziewanie przemknęło mu przez głowę, że gdyby była słona, zapewne doznawałby już halucynacji, a może nawet ogarnęłaby go euforia, co wcale nie musiałoby być najgorsze.

Wciąż płynął. Czynność ta, choć pozornie taka prosta, sprawiała mu coraz więcej trudności. Przestał myśleć o czymkolwiek i skoncentrował się wyłącznie na powtarzaniu prostych ruchów ramionami i nogami.

Dam radę, kołatało mu się po głowie. Muszę dać radę. Góra stercząca pośrodku wyspy rosła powoli. Horza odnosił wrażenie, że buduje ją własnymi rękami, że pracuje tak ciężko, jakby na swoich barkach wnosił na szczyt ogromne głazy. Jeszcze dwa kilometry. Jeszcze jeden.

Słońce niestrudzenie pięło się po niebie.

Wreszcie dotarł do zewnętrznego pierścienia raf, minął go jak w transie, przedostał się na płyciznę. Za sobą miał ocean bólu, morze wyczerpania.

Płynął ku plaży przez kipiel przyboju, w bryzgach piany niesionej podmuchami wiatru od strony rafy, czując się tak, jakby wciąż miał na sobie skafander, tyle że zardzewiały ze starości i wypełniony wodą albo mokrym piaskiem.

Słyszał łoskot fal rozbijających się na plaży, a kiedy spojrzał w tamtą stronę, zobaczył ludzi: mieli ciemną skórę, byli chudzi, odziani w łachmany. Krzątali się między namiotami i ogniskami. Niektórzy brodzili w wodzie z dużymi koszami przytroczonymi do pasa, zbierając jakieś przedmioty niesione przez fale.

Nie zauważyli go, więc opuścił głowę i ponownie skupił wszystkie siły w wykonywaniu powolnych, żałośnie słabych ruchów kończynami. Tamci wciąż go nie widzieli. Nadal brodzili w sięgającej im do kolan lub po pas wodzie, przystawali co jakiś czas ze wzrokiem wbitym w fale, schylali się i podnosili coś z dna. Każdy ruch kosztował go coraz więcej wysiłku. Nie był już w stanie podnieść rąk nad wodę, wydawało mu się, że ma częściowo sparaliżowane nogi… I wtedy jak we śnie usłyszał podekscytowane okrzyki, a zaraz potem zbliżające się pluski i chlupoty. Kolejna fala uniosła go wyżej niż poprzednie, dzięki czemu ujrzał kilkunastu mężczyzn w poszarpanych strojach, biegnących ku niemu przez wodę.

Chwycili go pod ramiona, wyciągnęli z wody na złocisty piasek i zgromadzili się wokół, rozmawiając przyciszonymi głosami w nie znanym mu języku. Spróbował się poruszyć, ale nie mógł. Mięśnie miał jak mokre, częściowo wyżęte szmaty.

— Witajcie… — wychrypiał.

Powtórzył to we wszystkich znanych mu językach — bez rezultatu. Otaczali go ludzie, chociaż określenie to nabrało tak ogólnego znaczenia, że na dobrą sprawę nikt już właściwie nie wiedział, co naprawdę ono oznacza, w związku z czym, podobnie jak w wielu innych niejasnych sprawach, coraz powszechniej przychylano się do opinii wyrażonej przez Kulturę. Kultura stworzyła prawo (naturalnie z zastrzeżeniem, że nie jest ono żadnym prawem), w którym jasno i wyraźnie określono kryteria przynależności do rodzaju ludzkiego oraz sposób ustalania stopnia inteligencji gatunków (naturalnie z zastrzeżeniem, że sama inteligencja jeszcze o niczym nie świadczy), określiła, jak długo powinien żyć przeciętny człowiek (naturalnie z zastrzeżeniem, że są to tylko ogólne wskazówki), niemal wszyscy zaś bez wahania przyjęli te wytyczne, ponieważ szczerze wierzyli w propagandę Kultury, przedstawiającej się jako uczciwa, pozbawiona wszelkich uprzedzeń, dążąca do prawdy absolutnej i tak dalej, i tak dalej. A więc, czy aby na pewno otaczające go istoty były ludźmi? Dorównywały mu wzrostem, na pierwszy rzut oka miały podobne szkielety i symetryczną budowę ciała, ich twarze zaś, chociaż różniły się między sobą, miały oczy, usta, nosy i uszy.

Wszyscy jednak byli nienaturalnie wychudzeni, a skóra, niezależnie od koloru, nie wyglądała na zupełnie zdrową. Horza leżał nieruchomo. Znowu wydawało mu się, że jest potwornie ciężki, ale teraz przynajmniej znajdował się na stałym lądzie. Z drugiej strony nic na razie nie wskazywało na to, żeby na wyspie był nadmiar żywności. Najprawdopodobniej właśnie niedostatek pożywienia stanowił przyczynę takiego wyglądu tubylców. Horza z trudem podniósł głowę i spojrzał przez gąszcz patykowatych nóg w kierunku promu, który zauważył, kiedy przelatywali nad wyspą. Dostrzegł tylko górną część kadłuba, wystającą zza dużej pirogi wyciągniętej na brzeg, ale zdążył spostrzec, że tylne wrota promu są otwarte. Zaraz potem owionął go nieprzyjemny zapach; wyczerpany, z powrotem położył głowę na piasku.

Rozmowy nagle umilkły, wyspiarze rozstąpili się na boki. Horza, chociaż starał się ze wszystkich sił, nie był w stanie odwrócić się, by zobaczyć, kto albo co nadchodzi. Po jakimś czasie stojący po jego prawej stronie cofnęli się o kilka kroków, robiąc miejsce ośmiu ciemnoskórym mężczyznom. Lewymi rękami trzymali długi drąg, prawe wystawili daleko od ciała dla zachowania równowagi. Horza domyślił się, że taszczą ogromne nosze — te same, które widział z góry poprzedniego dnia, kiedy prom przelatywał nad wyspą. Chwilę później ujrzał ludzi niosących drugą tyczkę. Obie ósemki zawróciły, wyczerpani ludzie postawili nosze na piasku i usiedli, Horza zaś ze zdumieniem wytrzeszczył oczy.

Na noszach spoczywał najgrubszy, najbardziej obrzydliwie otyły człowiek, jakiego widział w życiu.

Nic dziwnego, że dzień wcześniej omyłkowo wziął go za piramidę złocistego piasku. Nawet z bliska nie sposób było stwierdzić, jakiej płci jest ten gigantyczny stożek mięsa i tłuszczu; ogromne, przypominające piersi zwały sadła opadały na nagi, rozdęty do nieprawdopodobnych rozmiarów tors, rozlane brzuszysko nie dość, że zasłaniało skrzyżowane, potwornie grube nogi, ale spływało jeszcze niżej, aż na drewniane nosze. Monstrum było zupełnie nagie, lecz mimo to Horza nie mógł dostrzec genitaliów. Zasłaniały je fałdy złocistobrązowej skóry. Horza przeniósł spojrzenie wyżej, na łysą głowę. Przypominała złocisty dzwon stanowiący zwieńczenie wielopiętrowej, zwężającej się ku górze świątyni. W twarzy o rozdętych policzkach widać było drżące blade usta, nad którymi sterczał guzikowaty nos. Oczu ukrytych za wąziutkimi szparkami, można się było tylko domyślać. Lśniący od potu olbrzym niespodziewanie poruszył rękami podobnymi do małych pięciopalczastych baloników uczepionych znacznie większych, serdelowatych balonów, po czym otworzył usta; jeden z chudzielców, odziany w nieznacznie lepszy strój niż reszta, natychmiast doskoczył do opasłego potwora i gorliwie nadstawił ucha. Grubas wymamrotał coś, z wyraźnym wysiłkiem uniósł oba ramiona i potoczył wzrokiem po wychudzonych osobnikach zgromadzonych wokół Horzy. Kiedy ponownie przemówił, tym razem głośniej, Metamorf odniósł wrażenie, że przysłuchuje się odgłosom towarzyszącym przelewaniu zawartości kadzi roztopionego tłuszczu. Pilnie wsłuchiwał się w odrażające dźwięki, lecz nie rozumiał ani słowa. Rozejrzał się dokoła, by sprawdzić, jakie wrażenie wywierają słowa potwora na wygłodzonym tłumie; nagle zakręciło mu się w głowie, ponieważ odniósł wrażenie, że znowu jest na pokładzie „Wiru Czystego Powietrza”, leży całkiem nagi i bezbronny na posadzce hangaru, wystawiony na ciekawskie spojrzenia Wolnej Grupy Kraiklyna.

— Nie, tylko nie to! — jęknął po maraińsku.

— Ho, ho! — zadudniła góra mięsa. Gulgoczący głos spływał kaskadami po zwałach tłuszczu. — Wspaniale! Nasza morska zdobycz mówi! — Bezwłosa głowa pochyliła się w stronę człowieka stojącego przy noszach. — Panie Pierwszy, czyż to nie cudowne?

— Los jest dla nas łaskawy, proroku — wymamrotał tragarz.

— Otóż to, panie Pierwszy. Los sprzyja tym, których umiłował. Odegnał precz nieprzyjaciół i dał nam szczodry dar, dar morza! Chwała niech będzie losowi!

Piramida złocistego cielska zatrzęsła się, opasłe ramiona powędrowały w górę, ciągnąc za sobą fałdy skóry, gruszkowata głowa odchyliła się do tyłu, a usta otworzyły się, odsłaniając niewielki czarny otwór, w którym błyszczało kilka ostrych kłów barwy nierdzewnej stali. Monstrum przemówiło w nie znanym Horzy języku; kilka razy powtórzyło te same słowa, potem zaś dołączyli do niego pozostali, z ramionami również wzniesionymi ku niebu. Horza zacisnął powieki i zamarzył, że to tylko sen, z którego zaraz się obudzi. Kiedy ponownie otworzył oczy, chudzielcy nadal zawodzili jednostajnie, ale teraz otaczali go ciasnym kręgiem, zasłaniając opasłego potwora. Wpatrywali się w niego błyszczącymi oczami, drapieżnie szczerzyli zęby, a ich kościste palce były zakrzywione jak szpony. Chwilę potem rzucili się na niego.

Najpierw zdarli mu spodenki. Próbował się bronić, lecz przygwoździli go do ziemi. Nie sprawiło im to trudności, ponieważ w stanie, w jakim się teraz znajdował, z pewnością był słabszy od każdego z nich. Przewrócili go na brzuch, wykręcili ręce, związali mu je za plecami, po czym skrępowali nogi w kostkach, zgięli je w kolanach, tak że stopy prawie stykały się z dłońmi, i związali krótkim kawałkiem linki. Nagiego, skrępowanego jak zwierzę prowadzone na rzeź, powlekli po rozgrzanym piasku obok dogasającego ogniska, podnieśli, a następnie opuścili na niski, wbity w plażę palik, który znalazł się między jego grzbietem i unieruchomionymi kończynami. Niemal całym ciężarem wspierał się na kolanach. Dym z ogniska szczypał w oczy, kolejny podmuch wiatru przyniósł ponownie okropny smród; o ile Horza mógł się zorientować, wstrętna woń wydobywała się z misek i garnków rozstawionych wokół ognia. Podobne ogniska i skupiska naczyń były rozrzucone po całej plaży.

Piramida mięsa i tłuszczu, którą pan Pierwszy nazwał prorokiem, została przeniesiona w pobliże ognia i posadzona na piasku. Pan Pierwszy natychmiast zjawił się u boku grubasa; ani na chwilę nie odrywał od Horzy spojrzenia głęboko osadzonych oczu. Złocisty olbrzym splótł pulchne palce i powiedział:

— Witaj, przybyszu, darze oceanu. Jestem wielki prorok Fwi-Song. Kolos posługiwał się prymitywną odmianą maraińskiego. Horza otworzył usta, żeby odpowiedzieć, ale Fwi-Song nie dopuścił go do głosu.

— Zjawiłeś się w chwili próby, okruch ludzkiego ciała niesiony falami nicości, ziarno wyrwane z bezdennej otchłani życia, smakołyk, który uświetni nasze zwycięstwo nad trucizną niedowiarstwa. Jesteś znakiem, błogosławieństwem losu, za które składamy dzięki! Fwi-Song uniósł ramiona tak wysoko, że fałdy skóry prawie zasłoniły mu uszy, po czym wykrzyknął coś głośno w nie znanym Horzy języku. Tłum podchwycił okrzyk i powtórzył go kilka razy. Zaraz potem otłuszczone ramiona powróciły na poprzednie miejsce. — Jesteś solą morza, darem oceanu — ciągnął prorok po maraińsku obleśnie słodkim głosem. — Jesteś znakiem, darem losu. Jesteś jeden, ale staniesz się wieloma, wielu bowiem się tobą podzieli. Dostąpisz największego zaszczytu, jakim jest piękne w swojej prostocie i proste w niezrównanej urodzie przeistoczenie!

Horza wpatrywał się w niego z przerażeniem. Nie miał pojęcia, jak powinien zareagować. Co można powiedzieć takim ludziom? Odchrząknął i ponownie otworzył usta w nadziei, że coś jednak przyjdzie mu do głowy, ale Fwi-Song ani myślał przerywać przemowy. — Dowiedz się, darze oceanu, że jesteśmy Zjadaczami: Zjadaczami popiołu, Zjadaczami odpadków, Zjadaczami trawy, drzew i piasku, wszystkiego co podstawowe, najukochańsze, najprawdziwsze. Pilnie przygotowywaliśmy się do dnia próby i oto ów dzień jest już blisko! — Głos proroka wspinał się na coraz wyższe rejestry, zwały tłuszczu zatrzęsły się, kiedy Fwi-Song rozłożył ramiona. — Oto my, oczekujący za chwilę wniebowstąpienia z tego śmiertelnego padołu, z pustymi brzuchami, opróżnionymi kiszkami i wygłodniałymi umysłami! Ręce proroka uderzyły o siebie z donośnym plaśnięciem, a palce splotły się niczym spasione robaki.

— Jeśli można… — wychrypiał Horza, ale olbrzym już przemawiał do gromady swoich wyznawców. Jego głos wylewał się z niewielkich ust, spływał po opasłym złocistym cielsku, rozlewał się po piasku i oblepiał kościste ciała otępiałych, zamorzonych ludzi. Horza z niedowierzaniem pokręcił głową, po czym spojrzał w bok, na widoczny w oddali prom z otwartymi na oścież tylnymi wrotami. Im dłużej mu się przyglądał, tym bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że to maszyna Kultury. Nie potrafiłby uzasadnić tej pewności, ale byłby gotów do upadłego bronić swego zdania. Prom przypuszczalnie mógł pomieścić czterdzieści do pięćdziesięciu osób, czyli całą ludność wyspy, a przynajmniej tę jej część, którą Horza widział do tej pory. Nie wyglądał na nowy ani szybki i prawie na pewno nie był uzbrojony. Właśnie mało ekstrawagancki kształt oraz przewaga walorów użytkowych nad estetycznymi najmocniej przemawiały za tym, że prom stanowi produkt Kultury. Gdyby Kultura miała stworzyć pojazd zaprzęgowy albo automobil, one także przypominałyby maszynę spoczywającą na płyciźnie, i to mimo dzielącej je od niej przepaści czasowej oraz technologicznej. Obecność jakiegoś emblematu, choćby najskromniejszego, ostatecznie rozwiałaby wszelkie wątpliwości, na to jednak nie można było liczyć, ponieważ Kultura nie wierzyła w magię symboli. Twierdziła, że jest tym, czym jest, i nie potrzebuje żadnych zewnętrznych oznak tożsamości. Będąc całością, składała się z miliardów żywych istot oraz maszyn — one były nią, a ona nimi. Skoro świadomie nie chciała narzucać sobie ograniczeń wynikających z przepisów prawa, wprowadzać chaosu i niepewności związanych z funkcjonowaniem pieniędzy ani usankcjonować instytucji przywódcy, tym bardziej nie zamierzała ulegać zwodniczej magii symboli. Mimo to Horza był pewien, że na promie, w mniej albo bardziej eksponowanym miejscu, znalazłby co najmniej jeden maraiński napis, a czym jest pismo, jeśli nie właśnie zestawem symboli? Przez głowę przemknęła mu myśl, że może prom ma jakiś związek z piramidą sadła przemawiającą do gromady chudzielców zgromadzonych wokół ogniska, ale zaraz odrzucił ją jako mało prawdopodobną. On sam dość słabo władał maraińskim, lecz i tak bez trudu mógł stwierdzić, jak wiele błędów popełnia Fwi-Song, posługując się tym językiem, a poza tym Kultura niezbyt chętnie użyczała swych pojazdów religijnym szajbusom. Czyżby więc prom przyleciał z misją ratunkową, żeby ewakuować ludność wysepki, zanim orbital Vavatch zamieni się w obłok kosmicznego pyłu? Taka ewentualność była najbardziej prawdopodobna. Horza uświadomił sobie z bolesnym skurczem serca, że nie ma wyboru: albo zginie z rąk tych pomyleńców, albo trafi prosto w szeroko otwarte ramiona Kultury, które natychmiast zamkną go w żelaznym uścisku.

Na szczęście nie był zupełnie bez szans. Bądź co bądź, wyglądał teraz jak Kraiklyn, a Umysły Kultury chyba nie były aż tak sprawne, żeby w krótkim czasie skojarzyć Borę Horze Gobuchula z „Wirem Czystego Powietrza” i jego dowódcą. Nawet Kultura nie wie o wszystkim, choć z pewnością wiedziała o tym, że Horza trafił na pokład „Ręki Boga 137”, że zdołał uciec i że w tym samym czasie w pobliżu znajdował się także „Wir Czystego Powietrza”. (Przypomniał sobie, co Xoralundra powiedział kapitanowi „Ręki Boga”; nie ulegało wątpliwości, że Wszechstronna Jednostka Kontaktowa wyszła zwycięsko ze starcia i że bez trudu zarejestrowała zakłócenia wywołane działaniem rozregulowanego napędu hiperprzestrzennego „Wiru”.) Niech to szlag trafi! Całkiem możliwe, że sprawdzają wszystkich ewakuowanych z Vavatcha. Wystarczy, że dostaną w ręce skrawek jego naskórka, włos albo koniuszek paznokcia; na pewno mają jego kod genetyczny w kartotece. Zrezygnowany, opuścił głowę, pozwalając trochę odpocząć napiętym mięśniom karku.

Opanuj się, nakazał sobie w myśli. Przestań użalać się nad sobą, weź się w garść i wydobądź się stąd. Przecież masz jeszcze zęby, paznokcie i przede wszystkim mózg. Staraj się zyskać na czasie.

— Spójrzcie oto! — zawodził Fwi-Song. — Znienawidzeni bezbożnicy, pogardzani ateiści i anatematycy przysłali nam narzędzie pustki i nicości!

Uniósłszy głowę, Horza stwierdził ze zdziwieniem, że olbrzym wskazuje nie na niego, lecz na prom.

— Ale my wytrwamy w naszej wierze! Oprzemy się złudnej pokusie międzygwiezdnej nicości, gdzie żyją bezbożni anatematycy próżni! Pozostaniemy częścią tego, co jest częścią nas! Nie chcemy uczestniczyć w ohydnym bluźnierstwie tworzywa! Będziemy jak drzewa i skały: twardzi, niewzruszeni, głęboko zakorzenieni, pewni i nieugięci. Fwi-Song w dramatycznym geście wyrzucił ramiona w górę. Stojący przy nim człowiek krzyknął coś do tłumu, ten zaś odpowiedział podobnym okrzykiem. Prorok uśmiechnął się do Horzy; jego usta wyglądały jak okrągła, mała, ale bezdenna jama, z której sterczały cztery lśniące niewielkie kły.

— Czy w taki sposób traktujecie wszystkich gości? — zapytał Horza, po czym natychmiast zaniósł się donośnym kaszlem. Uśmiech zniknął bez śladu z twarzy Fwi-Songa.

— Nie jesteś gościem, darze oceanu, tylko nagrodą. Wszyscy się nią nacieszą, a ja ją wykorzystam. Jesteś podarunkiem morza, słońca i wiatru, ofiarowanym nam przez los. Ha! — Prorok zachichotał piskliwie, zasłonił usta tłustą ręką, a następnie znowu uśmiechnął się szeroko. — Los dobrze traktuje swego proroka, daje mu smaczne kąski! I to akurat wtedy, kiedy moja trzódka zaczyna się trochę buntować, nieprawdaż, panie Pierwszy?

Gruszkowata głowa odwróciła się w stronę chudzielca stojącego ze skrzyżowanymi ramionami u boku olbrzyma. Pierwszy skłonił się lekko.

— Los jest naszym ogrodnikiem i wilkiem. Niszczy chwasty ku większej chwale pożytecznych, silnych roślin. Tak rzecze nasz prorok.

— A słowo, które umiera w jego ustach, ożywa w uszach wiernych — uzupełnił Fwi-Song.

— Dostojny proroku… — wymamrotał Pierwszy. Fwi-Song uśmiechnął się jeszcze szerzej, nie odwracając wzroku od Horzy. — Dar morza powinien się dowiedzieć, co go czeka. Może przykład podstępnego Dwudziestego Siódmego…

— Tak, tak! — Fwi-Song klasnął w pulchne dłonie i aż rozpromienił się z radości. Horzy wydawało się przez sekundę, że widzi białka oczu błyszczące na dnie zarośniętych tłuszczem oczodołów. — Znakomity pomysł! Dawajcie tu tego tchórza. Niech stanie się to, co musi się stać! Pierwszy przemówił rozkazującym tonem do gromady chudzielców. Kilku obdartusów podniosło się z piasku i odeszło w głąb lądu, pozostali zaintonowali ponurą pieśń.

Kilka minut później Horza usłyszał przeraźliwy wrzask, a potem przekleństwa i krzyki. Hałas zbliżał się, aż wreszcie w polu widzenia Metamorfa pojawili się czterej mężczyźni, niosący na ramionach taki sam drąg jak ten, do którego był przywiązany Horza. Na drągu, drąc się wniebogłosy i miotając się na tyle, na ile pozwalały mu krępujące go więzy, wisiał młody człowiek. Po twarzy ściekały mu grube krople potu, mieszały się ze śliną i kapały na piasek. Drąg był zaostrzony z jednego końca; chwilę potem wbito go w ziemię po drugiej stronie ogniska, dokładnie naprzeciwko Horzy.

— Spójrz, podarunku oceanu — przemówił Fwi-Song do Metamorfa, wskazując potężną ręką młodego mężczyznę, który jęczał rozpaczliwie, tocząc dokoła błędnym wzrokiem. — Oto mój nieposłuszny chłopczyk. Od chwili powtórnych narodzin zwiemy go Dwudziestym Siódmym. Zawsze należał do naszych najukochańszych dzieci, był jednym z namaszczonych, jednym z siostrzanych kubków smakowych na długim języku życia. — Olbrzym zarechotał donośnie, jakby doskonale zdawał sobie sprawę z absurdalności sytuacji oraz roli, jaką odgrywał, po czym mówił dalej: — Ten odszczepieniec, ta zakała, ten grzesznik ośmielił się skierować świętokradcze kroki ku po trzykroć przeklętemu wehikułowi, przybyłemu z pustki. Z pogardą odtrącił dar cierpienia, który mu ofiarowaliśmy. Kiedy wczoraj nieprzyjaciel przemknął nad naszymi głowami, ten zdrajca postanowił porzucić nas i co sił w nogach popędził po piasku. Zamiast zaufać zbawczej sile naszej wiary, wybrał bezduszne narzędzie anatematyków, instrument mroku i nicości. — Fwi-Song przeniósł wzrok na drżącego ze strachu młodzieńca i jego nalaną twarz wykrzywił grymas odrazy. — Jednak los chciał, że odstępca, który lekkomyślnie naraził na szwank życie swego proroka, został pojmany, dzięki czemu będzie mógł zrozumieć, jak wielki popełnił błąd, i spróbować choć częściowo go naprawić.

Fwi-Song opuścił rękę i ledwo dostrzegalnie skinął głową. Pierwszy krzyknął coś do ludzi siedzących wokół ognia, oni zaś skierowali twarze ku Dwudziestemu Siódmemu i zaintonowali kolejną pieśń. Paskudny smród — ten sam, który Horza poczuł jakiś czas temu — powrócił ze zdwojoną siłą.

Wyznawcy śpiewali, prorok przyglądał im się w milczeniu, a Pierwszy przy pomocy dwóch kobiet wygrzebał z piasku małe worki. Z worków wyjęli coś w rodzaju długich bandaży, którymi zaczęli się owijać. Przy okazji Horza dostrzegł spory, niezgrabny pistolet w kaburze pod poszarpaną tuniką Pierwszego. Przypuszczalnie właśnie z tej broni strzelano dzień wcześniej do ich promu, kiedy Mipp przelatywał nad wyspą.

Młody człowiek otworzył oczy (miał je zamknięte mniej więcej od połowy przemówienia proroka), zobaczył, co robi milcząca trójka, i znowu zaczął przeraźliwie krzyczeć.

— Słyszysz, jak udręczona dusza domaga się nauki, pragnie pokuty, pożąda odkupienia przez cierpienie? — zapytał z uśmiechem Fwi-Song. — Dwudziesty Siódmy doskonale wie, co go czeka. Chociaż jego słabe ciało drży z lęku, dusza woła: „Tak! Tak! Dostojny proroku, pochłoń mnie! Uczyń mnie częścią siebie! Daj mi twą siłę! Przybądź do mnie!” Jak słodko brzmi ten głos w moich uszach! Horza nie odpowiedział. Chłopak wciąż wrzeszczał co sił w płucach i bezskutecznie usiłował zerwać więzy. Pierwszy skończył przyoblekać się w bandaże, ukląkł przed nim, pochylił głowę i zaczął coś mamrotać pod nosem, obie kobiety natomiast zajęły się podgrzewaniem cuchnącej cieczy wypełniającej miski i dzbany. Smród był tak potworny, że Horzy zbierało się na wymioty.

Fwi-Song powiedział coś do kobiet w obcym dla Horzy języku. Spojrzały na niego, po czym przyniosły dwa naczynia i podsunęły mu je pod nos. Odwrócił głowę i wstrzymał oddech; zawartość naczyń śmierdziała jak nadpsute rybie wnętrzności wymieszane z ludzkimi odchodami. Na szczęście kobiety zaraz sobie poszły, ale smród pozostał; Horza musiał teraz oddychać ustami.

Oprawcy przemocą zmusili młodego mężczyznę do rozwarcia szczęk, wepchnęli mu między zęby drewniane kołki, po czym wlali do gardła sporą porcję cuchnącej cieczy. Nieszczęśnik bronił się, krztusił, prychał i potrząsał głową, ale w końcu musiał przełknąć. Umilkł, a po chwili jęknął głośno i zwymiotował.

— Pokażę ci mój arsenał — powiedział Fwi-Song, sięgnął do tyłu, wydobył zza pleców stos brudnych łachmanów i począł w nim zawzięcie grzebać.

Wkrótce oczom Horzy ukazało się kilka niewielkich metalowych przyrządów przypominających miniaturowe sidła. Prorok dość długo z namysłem przyglądał się kolekcji, by wreszcie wybrać jeden z przyrządzików, włożyć go do ust i starannie umocować do czterech opiłowanych kłów.

— Proszę bardzo — powiedział, zwracając uśmiechniętą twarz ku Metamorfowi. — Czo o tym myszlisz? — W jego ustach lśniły dwa rzędy piekielnie ostrych metalowych zębów. — A może te będą lepsze? — Błyskawicznym ruchem wyjął sztuczną szczękę i włożył następną, z zębami jak piła do drewna, potem następną, z zębami zakrzywionymi jak haczyki, i jeszcze jedną, ze sporymi przerwami między kłami i siekaczami. — Niezłe, czo? — Odwrócił się do Pierwszego. — A czo pan myszli, panie Pierwszy? Może woli pan tamte? — Wymienił szczękę na model z zębami jak skalpele. — Naprawdę znakomite. Czóż, trzeba bracz szę do roboty. Nie pozwólmy mu dłużej czekacz. Dwudziesty Siódmy jęczał chrapliwie. Czterech mężczyzn mocno chwyciło jego nogę, wyprostowało ją i uniosło; Fwi-Song został dotransportowany na noszach przed młodego człowieka. Jak tylko postawiono go na ziemi, pochylił się i odgryzł chłopakowi palec. Horza odwrócił wzrok.

Przez kolejne pół godziny prorok ucztował bez pośpiechu, starannie dobierając zestawy sztucznych zębów zależnie od tego, jaką częścią ciała akurat zamierzał się zająć. Najwięcej czasu poświęcił kończynom oraz resztkom tkanki tłuszczowej na bokach ofiary. Każde ugryzienie wywoływało potworny ryk bólu, który trwał dopóty, dopóki Dwudziestemu Siódmemu starczyło powietrza w płucach. Horza patrzył i jednocześnie nie patrzył. Chwilami usiłował rozbudzić w sobie dziką wściekłość i zmobilizować się do znalezienia sposobu na dobranie się do skóry tej przerażającej i zarazem żałosnej karykaturze człowieka, chwilami zaś ogarniało go skrajne zniechęcenie i wówczas myślał tylko o tym, żeby to wszystko jak najprędzej się skończyło. Fwi-Song zostawił sobie na deser palce u rąk; jak tylko się z nimi uporał, otarł zakrwawione usta pulchną dłonią. — Bardzo szmaczne — oznajmił, po czym wyjął sztuczną szczękę z szerokimi odstępami między zębami.

Jęczącego, półprzytomnego, ociekającego krwią chłopaka odcięto od pala, zakneblowano i ułożono na wznak na piasku. Przebito mu dłonie zaostrzonymi kołkami, a nogi przygnieciono dużym kamieniem, żeby nie mógł się poruszyć. Kiedy Dwudziesty Siódmy zobaczył, że niedawni towarzysze dźwigają nosze z prorokiem, oczy niemal wyszły mu z orbit. Jak tylko Fwi-Song znalazł się nad nieruchomym, pojękującym rozpaczliwie chłopakiem, odsunięto klapę w noszach i został posadzony na skazańcu. Uśmiechnięty błogo, przez dłuższy czas mościł się niczym kura na jajach, mrucząc coś pod nosem. Tłum przyglądał się w milczeniu. Wreszcie prorok zaczął się kołysać w przód i w tył, początkowo powoli, potem coraz szybciej, aż na jego nalanej twarzy pojawiły się grube krople potu. Zasapany, znieruchomiał na kilka sekund i ze zniecierpliwieniem machnął ręką; natychmiast doskoczyły do niego dwie poobwijane szmatami kobiety, by zlizać pot oraz strużki krwi, które pociekły z kącików ust olbrzyma, spływając po jego brodzie i ogromnym torsie aż na spiętrzone fałdy monstrualnego brzucha. Fwi-Song wyprostował się gwałtownie, przez chwilę trwał w bezruchu z odchyloną do tyłu głową, po czym opadł z głośnym westchnieniem. Zadziwiająco szybkim, niemal lekkim ruchem ręki odepchnął kobiety, które pospiesznie skryły się w tłumie. Pierwszy zaintonował podniosłą pieśń; pozostali przyłączyli się już po kilku dźwiękach.

Wreszcie Fwi-Song rozkazał, żeby go podniesiono. Kiedy nosze powędrowały w górę, oczom Horzy ukazały się zmiażdżone zwłoki Dwudziestego Siódmego. Wyznawcy proroka rzucili się na trupa, odcięli mu głowę, rozłupali czaszkę i pożarli mózg. Horza wreszcie zwymiotował.

— Tak oto staliśmy się jednym ciałem — poinformował Fwi-Song pustą czaszkę, po czym cisnął ją w ogień. Zwłoki zostały wrzucone do morza, prorok zaś powiedział do Horzy: — Tylko pielęgnowanie wzniosłych tradycji i umiłowanie losu różni nas od dzikich bestii. Kobiety starannie wytarły opasłe cielsko, a następnie zaczęły namaszczać je wonnościami. Przywiązany do pala Metamorf oddychał głęboko przez usta, z najwyższym trudem zmuszając się do zachowania milczenia.

Zmasakrowane ciało Dwudziestego Siódmego odpłynęło od brzegu, zabiegi kosmetyczne wokół Fwi-Songa dobiegły końca. Wychudzeni ludzie albo siedzieli apatycznie wokół ogniska, albo doglądali naczyń z bulgoczącą cuchnącą cieczą. Pierwszy oraz obie kobiety zdjęli bandaże; mężczyzna miał teraz na sobie brudną, ale w sumie i tak prezentującą się nie najgorzej tunikę, kobiety natomiast zostały w poszarpanych, wymiętych łachmanach. Na polecenie proroka ustawiono nosze naprzeciwko Horzy.

— Jak widzisz, darze oceanu, podarunku fal, moja trzódka szykuje się do wielkiej uczty, pierwszej po długim poście. — Prorok zatoczył ręką koło, wskazując ludzi zgromadzonych przy ogniskach i naczyniach. Nieprawdopodobny smród, o ile to możliwe, jeszcze przybrał na sile. — Zjadają resztki oraz wszystko to, czego inni nawet nie tkną, ponieważ pragną jak najbardziej zbliżyć się do substancji losu. Jedzą korę drzew, trawę i korzonki, jedzą muszle, wnętrzności morskich zwierząt i padlinę, jedzą swoje odchody i często sięgają po moje. Jestem dla nich źródłem i ożywczą studnią, ty natomiast, kłębku żywej materii niesionej falami życia, jesteś znakiem. Wkrótce sam się przekonasz, zanim dokonasz całkowitej przemiany, że składasz się wyłącznie z tego, co do tej pory zjadłeś, oraz że pokarm to zaledwie nie strawiona żywność. Ja już o tym wiem, ty zaś dowiesz się niebawem. Jedna z kobiet przyniosła opłukane w morzu stalowe szczęki. Prorok starannie zawinął je w szmaty i schował za plecami. — Wszystkich, z wyjątkiem nas, spotka ostateczny koniec. Wszyscy, z wyjątkiem nas, doświadczą ostatecznej przemiany, która dla nas stanie się początkiem nowego, wspaniałego życia. Wychudzeni biesiadnicy przystąpili do uczty. Horza obserwował w milczeniu, jak zmuszają się do jedzenia. Niektórzy, zachęcani przez Pierwszego, nawet coś przełykali, większość jednak wymiotowała już w chwili, kiedy wzięła do ust porcję śmierdzącego wywaru. Fwi-Song przyglądał im się ze smutkiem, a wreszcie potrząsnął głową. — Jak widzisz, nawet moje najukochańsze dzieci nie są jeszcze gotowe. Musimy się modlić, aby zdążyły przygotować się do nadejścia najważniejszej chwili. Mają na to niewiele czasu, najwyżej kilka dni. Miejmy nadzieję, że ich słabość nie uczyni ich niemiłymi oczom i ustom Boga. Ty tłusty draniu, pomyślał Horza z nienawiścią. Gdybyś tylko wiedział, co ci grozi! Mógłbym napluć ci w te paskudne małe oczka, oślepić cię… Zrezygnował jednak z tego zamiaru. Oczy potwora były tak głęboko osadzone i tak szczelnie zasłonięte fałdami złotobrązowej skóry, że trująca ślina nie zdołałaby dosięgnąć celu. Mimo to Horza poczuł się trochę raźniej; może nadejdzie chwila, kiedy dokona aktu zemsty, ale musi uzbroić się w cierpliwość. Oślepiony, ogarnięty szałem Fwi-Song byłby chyba jeszcze bardziej niebezpieczny. Prorok perorował bez przerwy, powtarzając się coraz częściej. Nie przerwał ani razu, jakby z góry zakładał, że nie doczeka się odpowiedzi. Przedstawił Horzy historię swego życia — kiedyś był pokazywany jako atrakcja w cyrku, potem pełnił funkcję domowego zwierzęcia u jakiegoś satrapy na megastatku, później, już na innym megastatku, nawrócił się na modną podówczas religię. Tam właśnie doznał objawienia i namówił kilku wyznawców, żeby razem z nim osiedlili się na wyspie i oczekiwali nadejścia Końca Wszystkiego. Gdy tylko Kultura podała do publicznej wiadomości, jaki los spotka orbital, na wyspę zaczęli licznie przybywać kolejni nawróceni. Horza słuchał go jednym uchem, poszukując jednocześnie możliwości ratunku. — …i czekamy tu na dzień ostatni, kiedy nastąpi koniec wszystkiego. Przygotowujemy się do ostatecznego pochłonięcia, mieszamy owoce ziemi, morza i śmierci, karmimy nimi nasze ciała i dusze. Jesteś naszą przystawką, naszym znakiem, naszym smakowitym dodatkiem. Powinieneś czuć się zaszczycony.

— Wielki proroku… — Horza starał się ze wszystkich sił, żeby jego głos brzmiał spokojnie i uroczyście. Fwi-Song umilkł, jeszcze bardziej zmrużył oczy, tak że zupełnie znikły, i zmarszczył czoło. — Zaiste, jestem waszym znakiem. Przynoszę ci w darze samego siebie, jestem bowiem również twoim uczniem i wyznawcą zwanym Ostatnim. Przybywam, żeby uwolnić was od maszyny z pustki. — Spojrzał w stronę promu, czekającego z otwartymi drzwiami na skraju plaży. — Wiem, jak usunąć stąd to źródło pokusy. Pozwól, bym udowodnił swe oddanie, czyniąc twojej wspaniałej osobie drobną przysługę. Kiedy tego dokonam, przekonasz się, że w istocie jestem twym ostatnim i zarazem najbardziej oddanym sługą, który zjawia się przed samym końcem rzeczy, żeby… eee… żeby umocnić w wierze twoich wyznawców i usunąć sprzed ich oczu pokusę będącą dziełem rąk anatematyków. Długo tułałem się wśród gwiazd, długo żeglowałem po morzu, by wreszcie dostarczyć ci dobrą nowinę.

Horza umilkł, ponieważ zaschło mu w gardle, a wszechobecny smród sprawił, iż oczy zaszły mu łzami. Fwi-Song siedział bez ruchu na noszach i ze zmarszczonym czołem wpatrywał się w niego wąskimi szparkami oczu.

— Panie Pierwszy! — zawołał wreszcie.

Wezwany natychmiast przestał masować brzuch jednemu z nieszczęsnych Zjadaczy, który jęczał boleśnie, i przybiegł co sił w nogach. Prorok coś powiedział. Pierwszy skinął głową, wyjął spod tuniki jakiś przedmiot i zniknął za plecami więźnia. Serce Horzy uderzało w szaleńczym tempie. Co powiedział tłusty olbrzym? Co teraz zrobi Pierwszy? Chwilę potem w polu jego widzenia pojawiły się ręce. Horza odruchowo zacisnął powieki… i poczuł w ustach wilgotną, paskudnie śmierdzącą szmatę. Pierwszy zakneblował go, mocno związał łachman z tyłu głowy, a następnie bez słowa wrócił do pojękującego Zjadacza.

— A więc, jak mówiłem… — zaczął na nowo Fwi-Song. Horza nie słuchał. Okrutna wiara monstrualnego proroka niewiele się różniła od innych; tym, co czyniło ją tak niezwykłą w dość cywilizowanych czasach, było niespotykane okrucieństwo. Możliwe, że był to kolejny skutek uboczny wojny; jeśli tak, winą za ten stan rzeczy należało obarczyć Kulturę. Fwi-Song mówił i mówił, ale słuchanie go nie miało najmniejszego sensu.

Kultura traktowała ze współczuciem wszystkich, którzy wierzyli we wszechmogącego Boga, a do doktrynalnych szczegółów ich religii przywiązywała nie więcej wagi niż do bełkotu szaleńca, który podawałby się za władcę wszechświata. Podstawy takiej wiary nie były co prawda całkowicie pozbawione znaczenia (ich znajomość, w połączeniu ze znajomością środowiska macierzystego wyznawców, mogła pomóc w ustaleniu przyczyn pojawienia się akurat takich, a nie innych mrzonek), lecz z pewnością problem nie zasługiwał na to, żeby traktować go zbyt poważnie.

Tak samo miała się sprawa z Fwi-Songiem. Horza musiał traktować go jak szaleńca, którym samozwańczy prorok z pewnością był. Fakt, że ukrywał swoje szaleństwo pod religijnym kostiumem, nie miał najmniejszego znaczenia.

Taki pogląd prawie na pewno spotkałby się ze sprzeciwem Kultury, która uważała, że istnieje ścisły związek między szaleństwem i religijnością, ale tego właśnie należało się spodziewać po Kulturze. Idirianie mieli na ten temat zupełnie odmienne zdanie; co prawda Horza nie zgadzał się z nimi we wszystkich sprawach, lecz akurat w tej kwestii mógłby przyznać im rację. Prawie każda ich myśl była natchniona, przesiąknięta duchem świętości racjonalizmu, całe życie podporządkowali naczelnej religii-filozofii: wierze w porządek świata. Wierzyli w porządek, ponieważ musieli aż nadto często obserwować przejawy jego przeciwieństwa — najpierw na ojczystej planecie, uczestnicząc w niespotykanie zaciętej walce ewolucyjnej, później zaś gdy wreszcie wyszli poza otoczkę atmosfery Idiru, w znacznie szerszym kontekście układu słonecznego, a wreszcie galaktyki. Brak porządku oznaczał dla nich cierpienie. Ginęli milionami w bezsensownych, prowadzonych z chciwości wojnach, w które zostali wplątani wbrew swojej woli, a czasem nawet bez wiedzy. Kiedyś byli naiwni i niewinni. Kiedyś pokładali zbyt dużą wiarę w innych, o których sądzili, że postępują bez emocji, w zgodzie z rozsądkiem, kierując się chłodną kalkulacją.

Wierzyli, że każdemu jest przeznaczone jakieś miejsce na świecie. Zarówno pojedyncze istoty, jak i rody, plemiona, narody i gatunki były przypisane do pewnych miejsc, niezależnie od tego, czy stamtąd pochodziły, czy nie. Tak się szczęśliwie złożyło, iż po odkryciu, że Idirianie nie są sami we wszechświecie, większość starożytnych świętych tekstów dało się zreinterpretować w sposób zgodny z tym przekonaniem. (Te, które nijak nie chciały się poddać karkołomnemu zabiegowi, pospiesznie odrzucono, ich autorów zaś obłożono rytualnymi klątwami, po czym skazano na zapomnienie.) Ujmując rzecz krótko, pogląd ten sprowadzał się do tego, że każda rzecz oraz istota ma swoje miejsce i należy czynić wszystko, by się tam jak najprędzej znalazła. Kiedy to nastąpi, świat wreszcie spełni oczekiwania Stwórcy, a panujący obecnie we wszechświecie chaos ustąpi miejsca wiecznemu pokojowi i szczęściu.

Idirianie uważali, że mają do spełnienia szczególną rolę w tym procesie. Byli narodem wybranym; najpierw zesłano im pokój, aby mogli dokładnie zastanowić się nad życzeniami Boga, potem zostali wyrwani z kontemplacji i pchnięci do działania przez te same siły chaosu, z którymi mieli walczyć. Bóg wytyczył im cel: mieli odszukać swoje miejsce — na początek przynajmniej w galaktyce, potem, być może, także w szerszym kontekście. Bardziej rozwinięte rasy mogły same zatroszczyć się o swoje zbawienie, ale pozostali, wciąż poszukujący drogi, miotający się bez celu, dręczeni niepewnością, potrzebowali ręki, która wskaże im drogę.

Nadeszła pora rozstania z zabawkami służącymi wyłącznie gatunkowemu rozwojowi. Idirianie poczuli w sobie powołanie, którego nośnikiem były nie tylko ich geny, ale także Słowo przekazane przez Boską Istotę: Dorastajcie. Postępujcie właściwie. Bądźcie gotowi. Horza, podobnie jak Balveda, nie podzielał wiary Idirian, ponieważ uważał ją za represyjną i ograniczającą możliwość dokonywania wyborów przez żywe istoty. Idirianie polegali jednak głównie na sobie, nie na swoich maszynach, a to było dla niego najważniejsze. Naturalnie zdawał sobie sprawę, że Idirianom nigdy nie uda się podporządkować sobie wszystkich cywilizacji stojących na niższym stopniu rozwoju oraz że zapowiadany przez nich dzień sądu nigdy nie nadejdzie, lecz właśnie ponieważ popełniali błędy, byli w jego oczach normalni. Ot, po prostu jeszcze jeden gwałtownie rozprzestrzeniający się gatunek, który prędzej czy później osiągnie apogeum rozwoju i, tak jak wszystkie rasy pozbawione tendencji samobójczych, ustatkuje się, by wieść spokojny dostatni żywot. Za dziesięć tysięcy lat Idirianie będą jedną z niezliczonych cywilizacji zajmujących się wyłącznie swoimi sprawami. Być może, trwająca obecnie era podbojów przetrwa w legendach i nostalgicznych wspomnieniach, jej przyczyny zaś i sens zostaną wyjaśnione przez nową teologię. Kiedyś Idirianie byli spokojnymi introwertykami; w przyszłości bez wątpienia staną się nimi ponownie.

Wreszcie, na koniec, byli racjonalistami. Znacznie bardziej niż emocjom ufali zdrowemu rozsądkowi. Jedyny dogmat, w który wierzyli, głosił, że życie ma głębszy sens, że istnieje siła wyższa w większości języków nazwana Bogiem oraz że ów Bóg pragnie lepszego losu dla tych, których stworzył. Dążąc do tego celu, uważali się za ramiona, ręce i palce Boga, z pewnością jednak kiedyś nadejdzie dzień, kiedy uświadomią sobie, że kroczyli niewłaściwą drogą, że nie do nich należało wprowadzanie porządku we wszechświecie. Ustatkują się, znajdą sobie właściwe miejsce, potem zaś, jak wiele ras przed nimi i po nich, roztopią się w nieskończonej różnorodności galaktyki. Z Kulturą sprawy miały się zupełnie inaczej. Horza nie potrafił sobie wyobrazić kresu prowadzonej przez nią polityki nieustającej, coraz bardziej agresywnej ingerencji. Nie ograniczona żadnymi naturalnymi barierami, Kultura mogła rozrastać się bez końca; niczym kolonia zbuntowanych komórek rakowych pozbawionych komendy „stop” w genetycznym programie, była w stanie rosnąć bez przerwy. Nie potrafiła sama się zatrzymać, w związku z czym musiał znaleźć się ktoś, kto ją do tego zmusi.

Wiele lat temu Horza postanowił poświęcić się działaniu zmierzającemu właśnie do tego celu. Wyglądało na to, że jeśli nie zdoła się wymknąć Zjadaczom, jego misja wkrótce dobiegnie końca. Fwi-Song bredził jeszcze jakiś czas, a następnie, po krótkiej konsultacji z Pierwszym, polecił, żeby odwrócono go twarzą do wyznawców, i rozpoczął kolejną przemowę, tym razem w miejscowym narzeczu, nie rozumiał ani słowa, był jednak prawie pewien, że prorok wygłasza płomienne kazanie, nie zwracając najmniejszej uwagi na rozlegające się co chwila odgłosy, które świadczyły o tym, że znaczna część jego uczniów cierpi na poważne dolegliwości żołądkowe. W miarę jak słońce opuszczało się niżej nad ocean, robiło się coraz chłodniej.

Po kazaniu Zjadacze kolejno podchodzili do proroka, kłaniali się nisko, po czym z powagą szeptali mu coś do ucha. Fwi-Song, z błogim uśmiechem na ustach, słuchał w milczeniu, od czasu do czasu kiwając gruszkowatą głową. Później rozpoczęły się śpiewy i tańce, proroka umyto i natarto wonnymi olejkami, po czym, szeroko uśmiechniętego, odniesiono w głąb wyspy, do lasu otaczającego samotne wzniesienie. Dorzucono drewna do ognia, Zjadacze zaś rozsiedli się tu i ówdzie w małych grupkach albo wyruszyli na wędrówkę wzdłuż plaży z niezdarnie splecionymi koszami i torbami, przypuszczalnie w poszukiwaniu śniętych ryb i innych, wyrzuconych przez morze śmieci. O zachodzie słońca do pięciu milczących Zjadaczy, którzy rozsiedli się wokół ogniska przed Horzą, dołączył Pierwszy. Do tej pory wychudzeni obszarpańcy prawie nie zwracali uwagi na Metamorfa;

Pierwszy usiadł zaledwie dwa kroki od niego, z małym kamieniem w jednej ręce i jedną ze stalowych sztucznych szczęk proroka w drugiej. Rozmawiając półgłosem z pozostałymi Zjadaczami, polerował i ostrzył zęby, kiedy zaś większość członków plemienia poszła do namiotów, podniósł się z piasku, rozwiązał szmatę i wyjął Horzy knebel z ust. Metamorf natychmiast zaczął intensywnie oddychać przez usta, żeby pozbyć się ohydnego smaku, jednocześnie poruszając zdrętwiałą szczęką oraz rękami i nogami — na ile pozwalały krępujące go więzy. Pierwszy wrócił na swoje miejsce przy ognisku i ponownie zajął się pucowaniem błyszczących stalowych zębów.

— Wygodnie? — zapytał od niechcenia.

— Bywało już lepiej.

— Zapewniam cię, że będzie dużo gorzej… przyjacielu.

Ostatnie słowo zabrzmiało jak przekleństwo.

— Nazywam się Horza.

Pierwszy potrząsnął głową.

— Nie obchodzi mnie, jak się nazywasz. Twoje imię jest nieważne. Ty też jesteś bez znaczenia.

— Od jakiegoś czasu odnoszę właśnie takie wrażenie — przyznał mu rację Horza.

— Naprawdę? — Pierwszy wstał i podszedł do Metamorfa. — Co ty powiesz? — Machnął ręką, w której trzymał stalową szczękę; zęby rozorały lewy policzek Horzy. — Myślisz, że jesteś cwany, co? Myślisz, że uda ci się wywinąć? — Kopnął go w brzuch. Horza zwinąłby się, gdyby mógł. — Widzisz? Naprawdę nic nie znaczysz. Jesteś tylko kawałkiem miecha, jak każdy. Wszyscy jesteśmy miechem, a poza tym… — Pierwszy ponownie kopnął więźnia. — Ból nie istnieje. To tylko procesy chemiczne, elektryczne i różne inne, zgadza się?

— Eee… — wystękał Horza. — Jasne. Oczywiście.

— Świetnie. — Pierwszy uśmiechnął się z satysfakcją. — Pamiętaj o tym jutro. Jesteś tylko kawałem miecha, tak samo jak prorok, tylko że on jest większy od ciebie.

— Więc nie wierzycie w istnienie duszy? — zapytał ostrożnie Horza. Bał się, że sprowokuje Pierwszego do kolejnego kopnięcia, ale ten tylko parsknął śmiechem.

— Pieprzę twoją duszę, znajdo. Módl się, żeby nic takiego nie istniało. Ludzie, których tu widzisz, to Zjadacze, ale są i tacy, którzy żyją tylko po to, żeby być zjadanymi. Ponieważ ty do nich należysz, byłoby dla ciebie lepiej, gdyby dusza nie istniała. — Ponownie wepchnął Horzy do ust cuchnący gałgan i związał mu go z tyłu głowy. — Tak, dusza by ci tylko zawadzała, przyjacielu, ale gdyby jednak okazało się, że ją masz, koniecznie wpadnij tu jeszcze kiedyś, żeby mi o tym powiedzieć. Chętnie się pośmieję.

Niedługo potem adiutant Fwi-Songa uporał się z ostrzeniem zębów, wstał i powiedział coś do Zjadaczy. Po chwili wszyscy znikli w namiotach, zostawiając Horze samego na opustoszałej plaży, wśród dogasających ognisk.

Od strony rafy dobiegał przytłumiony łoskot fal, po niebie powoli przesuwały się gwiazdy, dzienna część orbitala przecinała firmament prostą jasną krechą. Pękaty prom Kultury czekał cierpliwie; wypełnione mrokiem rufowe wejście wyglądało jak otwór bezpiecznej jaskini.

Horza zdążył dokładnie zbadać węzły zaciśnięte na sznurach, którymi go związano. Wyszczuplenie nadgarstków nic by mu nie dało, linka bowiem została niechcący lub celowo namoczona przed użyciem i teraz, schnąc, kurczyła się wyraźnie. Oczywiście mógł zwiększyć wydzielanie kwasu w gruczołach potowych tam, gdzie sznury stykały się z ciałem; warto było spróbować, choć nawet długa noc na Vavatchu była za krótka, żeby ta metoda odniosła zamierzony skutek. Ból nie istnieje, pomyślał z przekąsem. Co za pieprzenie. Obudził się o świcie. Kilku Zjadaczy myło się na przybrzeżnej płyciźnie. Było mu potwornie zimno — nad ranem przyszła chłodna bryza, w dodatku podczas lekkiego transu, w jaki musiał się wprowadzić, by przyspieszyć zmiany w gruczołach potowych, temperatura jego ciała spadła o kilka stopni. Napiął sznury w nadziei, że wyczuje choćby najmniejszy luz albo usłyszy trzeszczenie włókien; nic z tego. Jedynym efektem było bolesne pieczenie skóry na nadgarstkach, podrażnionej przez kwas. Trochę go to zaniepokoiło; jeśli miał udawać Kraiklyna, musiał skopiować również jego linie papilarne, do tego zaś potrzebował nienaruszonej skóry. Zaraz jednak omal nie roześmiał się na głos. Po co zawracać sobie głowę takimi sprawami, jeśli wszystko wskazuje na to, że nawet nie doczeka zmierzchu?

Zaświtała mu myśl o samobójstwie (mógłby do tego użyć zębów jadowych), ale natychmiast ją odrzucił. Dopóki jest nadzieja, choćby najsłabsza, będzie starał się z niej skorzystać. Ciekawe, jak sobie radzą z wojną ludzie Kultury? Przecież muszą liczyć się z tym, że niekiedy trzeba świadomie zdecydować się na śmierć. Co to oznacza dla ich delikatnych, wychuchanych duszyczek? Wyobraził ich sobie podczas bitwy, dokonujących autoeutanazji zaraz po tym, jak padły pierwsze strzały, i uśmiechnął się pobłażliwie.

Idirianie znali śmiertelny trans, ale korzystali z tego rozwiązania wyłącznie w sytuacjach, kiedy okrywali się straszliwą hańbą, kiedy uznali, że dokonali już dzieła całego życia, lub gdy dopadła ich nieuleczalna choroba. W przeciwieństwie do Kultury — i Metamorfów — doświadczali bólu w całości, bez taryfy ulgowej. Metamorfowie uważali ból za częściowo zbędną pozostałość po zwierzęcych początkach ewolucji, Kultura najzwyczajniej bała się go, Idirianie natomiast traktowali z pogardą.

Horza spojrzał nad dwiema długimi pirogami na szeroko otwarte rufowe wrota promu. Na pojeździe przysiadły dwa kolorowe ptaszki i rozpoczęły taniec godowy. Z braku lepszego zajęcia Horza obserwował je w skupieniu. Słońce wznosiło się coraz wyżej, a obozowisko Zjadaczy powoli budziło się do życia. Nad lasem zawisła rzadka mgiełka, wysoko po niebie sunęły nieliczne obłoki. Z namiotu wyszedł Pierwszy, przeciągnął się, ziewnął rozdzierająco, po czym wyjął wielgachny pistolet i wystrzelił w powietrze. Na ten sygnał wszyscy członkowie plemienia przystąpili do codziennych zajęć. Huk wystrzału spłoszył kolorowe ptaszki, które odfrunęły w głąb wyspy. Horza odprowadził je wzrokiem, później wbił spojrzenie w złocisty piasek i skupił na powolnym, miarowym oddychaniu.

— Nadszedł twój wielki dzień, znajdo — poinformował go uśmiechnięty Pierwszy.

Schował pistolet do kabury pod tuniką i podszedł bliżej. Horza nie odpowiedział. Pewnie kolejna uczta na moją cześć, pomyślał. Pierwszy obszedł go powoli dokoła. Metamorf czekał w napięciu, kiedy adiutant proroka odkryje, że postronki zostały częściowo przeżarte przez kwas. Uśmiechnięty Pierwszy pokiwał głową; najwyraźniej nie zauważył nic niepokojącego. Horza natychmiast napiął sznur krępujący mu ręce — bez rezultatu. Więzy były równie silne jak poprzedniego dnia. Pierwszy jeszcze raz skinął głową, po czym odszedł w kierunku łodzi, którą właśnie spuszczano na wodę.

Tuż przed południem, kiedy obładowana rybami piroga zbliżała się do brzegu, od strony lasu przyniesiono nosze z Fwi-Songiem.

— Podarunku morza i powietrza! Darze przebogatego oceanu! Popatrz tylko, jak cudowny czeka cię dzień! — Prorok polecił, by posadzono go przy ognisku naprzeciwko Horzy, i uśmiechnął się promiennie do Metamorfa. — Przez całą noc miałeś okazję zastanawiać się, co przyniesie ci dzień, mimo ciemności mogłeś do woli przyjrzeć się owocom pustki. Widziałeś międzygwiezdne przestrzenie, przekonałeś się na własne oczy, jak wiele jest niczego, jak niedużo czegokolwiek. Teraz tym łatwiej docenisz zaszczyt bycia moim znakiem, moją nagrodą! — Radośnie klasnął w dłonie, a przez jego monstrualne cielsko przebiegło drżenie. Otworzył oczy tak szeroko, że przez chwilę widać było białka. — Ha, jakaż uciecha czeka dzisiaj nas wszystkich! Prorok dał znak, by uczniowie zanieśli go do morza, gdzie umyli go i namaścili.

Horza obserwował przygotowania do posiłku: Zjadacze wypatroszyli ryby, po czym wyrzucili tusze, zatrzymując wnętrzności, płetwy i łby, dodali skorupy żółwi i muszle małży oraz wodorosty i ohydne obślizgłe ślimaki. Dopiero teraz miał okazję się przekonać, jak bardzo są wynędzniali i schorowani. Nie gojące się rany, deformacje kończyn i kręgosłupa, bezustanne pokasływania, łuszcząca się skóra i wypadające włosy — wszystko to świadczyło o fatalnej diecie. Mięso oraz tusze ryb wróciły do morza w wielkich koszach. Nikt nie próbował ukryć ani kawałeczka, nikt nie podniósł do ust nawet najmniejszego skrawka.

Fwi-Song, który sechł na piasku tuż za zasięgiem fal, także przyglądał się rytuałowi wyrzucania żywności do oceanu i z satysfakcją kiwał głową, od czasu do czasu rzucając swojej trzódce słowa zachęty. Wreszcie ponownie klasnął w pulchne dłonie; niebawem znalazł się z powrotem niemal dokładnie naprzeciwko Metamorfa.

— Morski smakołyku! Cudowna przekąsko! — zagulgotał. — Przygotuj się!

Mościł się na noszach, w wyniku czego przez gigantyczne rozlane cielsko przebiegały niespokojne fale. Horza oddychał w przyspieszonym rytmie, szybciej też biło mu serce. Z wysiłkiem przełknął ślinę i po raz kolejny napiął krępujący go powróz. Dwie kobiety oraz Pierwszy rozgarniali już piasek, by dostać się do swoich rytualnych strojów.

Wszyscy Zjadacze niemrawo zgromadzili się półkolem przy ognisku. Ich apatia wywarła na Horzy ogromnie przygnębiające wrażenie; chyba poczułby się lepiej, gdyby zetknął się z otwartą nienawiścią albo sadystyczną radością.

Zebrani zaintonowali monotonną pieśń, Pierwszy zaś posłał Horzy szelmowski uśmiech i razem z dwiema kobietami zaczął owijać się pasami brudnej tkaniny.

— O szczęśliwa chwilo w tych dniach ostatnich! — wykrzyknął Fwi-Song, wzniósłszy ramiona ku niebu. Horze ponownie owionął smród bijący z porozstawianych na piasku naczyń. — Niech to przetworzenie stanie się symbolem każdego z nas! — Prorok z donośnym plaśnięciem złożył ręce w modlitewnym geście. — Niech jego ból stanie się naszą rozkoszą, a nasze pochłonięcie niech będzie aktem ostatecznego pojednania! Obyśmy znaleźli zaspokojenie i nasycili zarówno nasze zmysły, jak i ciała!

Fwi-Song powiedział coś w miejscowym narzeczu i śpiew natychmiast przybrał na sile. Pierwszy w towarzystwie kobiet podszedł do Horzy.

Metamorf poczuł lekkie szarpnięcie z tyłu głowy, po czym przekonał się, że nie ma już knebla w ustach. Adiutant proroka przemówił do kobiet, które pochyliły się nad dużym garnkiem z bulgocącą zawartością. Horza miał wrażenie, że jego głowa nic nie waży; w gardle czuł doskonale znany smak, jakby odrobina kwasu z przegubów jakimś sposobem trafiła na jego język. Po raz kolejny napiął więzy za plecami. Śpiew na zmianę przycichał i narastał, kobiety nalewały do misek cuchnącą breję, pustym żołądkiem Horzy miotały skurcze. Oprócz sposobów dostępnych dla nie-Metamorfów, istnieją dwie metody oswobodzenia się z pęt (tak uczono w Akademii): poprzez oddziaływanie silnego kwasu wydzielanego przez gruczoły potowe w miejscu, gdzie takie działanie może odnieść największy skutek, albo przez drastyczne zmniejszenie obwodu skrępowanych kończyn, umożliwiające wysunięcie ich z pętli.

Horza zacisnął zęby i ponowił próbę.

Nadmierne wydzielanie kwasu prowadzi niekiedy do uszkodzenia znacznych obszarów skóry oraz do poważnego zakłócenia gospodarki chemicznej organizmu. Z kolei z nadmiernym wychudzeniem kończyn łączy się ryzyko drastycznego osłabienia mięśni i kości, wymagające następnie długiego okresu rekonwalescencji.

Pierwszy zbliżał się z drewnianymi klinami, które zamierzał wcisnąć Horzy między zęby. Kilku dorodniejszych Zjadaczy podniosło się z miejsc i zbliżyło nieco, żeby w razie potrzeby przyjść mu z pomocą. Fwi-Song sięgnął za plecy, kobiety szły ku skazańcowi z miskami wypełnionymi parującą cieczą.

— Otwórz szeroko usta, znajdo — powiedział Pierwszy i wyciągnął ręce z klinami. — A może wolisz, żebyśmy zrobili to siłą? Horza zdobył się na jeszcze jeden, straszliwy wysiłek… i ku swojemu zaskoczeniu poczuł, że ma wolną jedną rękę. Pierwszy stanął jak wryty, więc zagięte jak szpony palce Metamorfa nie trafiły go w twarz, tylko zahaczyły o połę rozwianej tuniki. Nim Horza zdążył zacisnąć palce, przyciągnąć Zjadacza i wbić mu paznokcie w ciało, Pierwszy cofnął się gwałtownie, wpadł na jedną z kobiet i wytrącił jej z rąk miskę z breją. Drewniany klin poszybował wysokim łukiem i wpadł w ogień. Horza sięgnął powtórnie, ale nic nie zdziałał, ponieważ dwaj Zjadacze doskoczyli i chwycili go za głowę oraz wolne ramię.

— Bluźnierstwo! — wrzasnął Fwi-Song piskliwie. Lekko oszołomiony Pierwszy z niedowierzaniem obejrzał rozdarte ubranie, po czym wbił w Horze pałające nienawiścią oczy. — Ten nędznik zbezcześcił nasze szaty liturgiczne! — zawodził Fwi-Song.

Dwaj Zjadacze trzymali Horze w zaskakująco silnym uścisku. Pierwszy wyjął spod tuniki ogromny pistolet i zbliżał się, trzymając broń za lufę, jakby to była pałka.

— Panie Pierwszy! — ryknął prorok; jego adiutant zamarł w bezruchu. — Proszę szę czofnącz! Wyprosztujcze mu ramię. Pokażemy łobuzowi, jak posztępujemy z takimi jak on.

W ustach proroka lśniły stalowe zęby — te z dużymi szparami. Pierwszy posłusznie cofnął się o krok, Fwi-Song zaś dał znak jeszcze dwóm Zjadaczom, którzy wystąpili z szeregu, przemocą wyprostowali ramię Horzy, rozczapierzyli mu palce i przywiązali rękę do drąga przy noszach. Metamorf pospiesznie odłączył nerwy czuciowe w dłoni. — Ty paszkudny, wsztrętny pomiocie morza! — zawył Fwi-Song, pochylił się w przód, wsunął dłoń Horzy do ust, zacisnął szczęki i gwałtownie szarpnął głowę do tyłu. Przez chwilę żuł starannie, przyglądając się ofierze spod zmarszczonych brwi. — Szczerze mówiącz, nie jesztesz zbyt szmaczny, podarunku morszkich fal — oznajmił i oblizał usta. — Czekawe, czy…

Zmarszczka na czole jeszcze się pogłębiła. Horza dopiero teraz odważył się spojrzeć na swoją rękę; z palca wskazującego zostały tylko zakrwawione kości połączone ścięgnami. Milczenie przedłużało się, aż wreszcie Pierwszy oderwał nienawistne spojrzenie od skazańca i zerknął na swego pana.

— Czekawe, czy… — powtórzył Fwi-Song, ale znowu przerwał. Wyjął z ust stalowe szczęki, położył je na szmacie obok pozostałych. Jedną pulchną rękę przycisnął do ogromnego brzucha, drugą niezdecydowanie przesunął w okolicach gardła. Pierwszy ponownie wbił wzrok w Horze, który uśmiechnął się szeroko, otworzył kanały jadowe w zębach i zassał porcję trucizny.

— Panie Pierwszy… — wymamrotał prorok. — Wydaje mi się, że… że… — Oczy proroka rozszerzyły się raptownie, przybierając kształt maleńkich owali, twarz zaczęła powoli zmieniać barwę. Teraz głos, pomyślał Horza. Trucizna powinna sparaliżować struny głosowe. — Panie Pierwszy, na pomoc! — Olbrzym chwycił zwał tłuszczu wiszący mu u szyi, jakby zamierzał rozluźnić zbyt ciasno zawiązany szalik. Zaraz potem wepchnął sobie niemal całą rękę do ust, ale Horza wiedział, że jest za późno; mięśnie przewodu pokarmowego były już sparaliżowane, więc nie istniała możliwość wywołania wymiotów. Prorok oczy miał zupełnie okrągłe, twarz szarosiną. — Pomocy! — zaskrzeczał. Zaraz potem z jego gardła zaczęły wydobywać się niezrozumiałe, piskliwe odgłosy. Ogromne cielsko trzęsło się jak w febrze, twarz z sinej stała się niemal fioletowa.

Ktoś wrzasnął przeraźliwie. Pierwszy spojrzał na Horze, podniósł pistolet. Wtedy Metamorf splunął.

Ślina trafiła Pierwszego w twarz i rozbryznęła się łukiem od ust do ucha, zahaczając o oko. Zjadacz zachwiał się i cofnął o krok, Horza zaś napełnił płuca powietrzem i splunął powtórnie; tym razem trafił prosto w oczy. Pierwszy upuścił broń i chwycił się za twarz. Prorok wciąż trząsł się i charczał, wpatrzony przed siebie szeroko otwartymi, nie widzącymi oczami. Metamorf poczuł, jak słabnie uchwyt trzymających go rąk. Krzyczeli już niemal wszyscy zgromadzeni. Horza wykręcił głowę, splunął w oczy jednemu z mężczyzn, a ten wrzasnął przeraźliwie i rzucił się do ucieczki. Fwi-Song siniał nawet poniżej szyi; palcami gmerał nieporadnie przy fałdach podbródka. Jego adiutant osunął się na kolana, zgiął wpół i jęczał rozpaczliwie, na próżno usiłując zetrzeć ślinę z twarzy i pozbyć się przeraźliwego pieczenia w oczach. Horza błyskawicznie ocenił sytuację; Zjadacze ze zdumieniem i przerażeniem obserwowali rozwój wypadków, nie czynili jednak niczego, żeby pomóc swemu panu i władcy. Okazało się też, że jednak nie wszyscy krzyczą — niektórzy wciąż śpiewali, jednak w znacznie szybszym tempie niż przedtem, jakby usiłowali za wszelką cenę dokończyć obrzęd, zanim nastąpi straszliwa katastrofa. Ku swojej uldze spostrzegł, że chociaż powoli i niezdecydowanie, to jednak cofają się w głąb wyspy. Nie czekając, co będzie dalej, szarpnął okaleczoną ręką. Nie była przywiązana aż tak mocno, jak się obawiał.

— Aaaa! — zawył przeraźliwie Pierwszy, podniósł głowę i zaczął ryczeć ze wszystkich sił.

Za drugim albo trzecim szarpnięciem Horza oswobodził ramię, natychmiast sięgnął za plecy i przystąpił do rozsupływania więzów. Brak palca nie ułatwiał mu zadania. Niektórzy Zjadacze śpiewali, inni jęczeli głośno, ale, co najważniejsze, wszyscy cofali się coraz szybciej. Horza zaryczał jak szaleniec — częściowo na nich, częściowo na oporne węzły; kilku nie wytrzymało nerwowo, rzuciło się do ucieczki. Kobieta owinięta bandażami, która wciąż trzymała miskę ze śmierdzącą breją, krzyknęła piskliwie, cisnęła w Metamorfa naczyniem i osunęła się na piasek. Sznur wreszcie zaczął ustępować. Horza uwolnił drugie ramię, potem stopę. Ostrożnie stanął na drżącej nodze; Fwi-Song gulgotał chrapliwie, Pierwszy wył dzikim głosem, miotając się jak zwierzę schwytane w potrzask. Zjadacze uciekali w głąb wyspy, w kierunku promu, albo rzucali się na ziemię. Horza ostatkiem sił wyszarpnął drugą nogę, po czym, zataczając się i potykając, ruszył ku podrygującemu Pierwszemu. Kiedy podniósł wielgachny pistolet, Fwi-Song zagulgotał głośniej niż do tej pory, a następnie zaczął się powoli przechylać na bok. Adiutant zawył jeszcze przeraźliwiej, waląc głową w udeptany piasek;

Horza domyślił się, że jad przeżarł już gałki oczne i dotarł do nerwów. Jednak pomimo straszliwego bólu, Pierwszy zorientował się, że dzieje się coś niedobrego; podniósł głowę i spojrzał w górę, w samą porę, żeby ujrzeć drugim, nie do końca zniszczonym okiem, walące się na niego gigantyczne cielsko. Usiłował odtoczyć się na bok, ale nie zdążył; monstrualny prorok opadł na swego najwierniejszego ucznia jak porowata, nasączona wodą skała, i wgniótł go w piach. Zaraz potem Fwi-Song powoli zamknął powieki. Ręka, którą do tej pory gmerał w okolicach szyi, osunęła się bezwładnie po gigantycznym torsie, opadła na ziemię na skraju ogniska i tam znieruchomiała. Niebawem dało się słyszeć skwierczenie przypalanego tłuszczu. Nogi Pierwszego wybijały szaleńczy werbel na piasku, ale żaden ze Zjadaczy nie mógł podziwiać tego widoku, ponieważ ostatni z nich rączo umykał do lasu, przeskakując nad ogniskami, porozrzucanymi naczyniami i zwalonymi namiotami. Chude owłosione nogi wyprężyły się, zadrżały spazmatycznie, po czym znieruchomiały. Horza dmuchnięciem oczyścił pistolet z piasku, odszedł nieco pod wiatr, żeby nie czuć smrodu przypiekanej ręki proroka, sprawdził broń i rozejrzał się dookoła. Część Zjadaczy spuszczało na wodę obie pirogi, spora gromadka właśnie znikała między drzewami, kilka osób zaś wskakiwało do wnętrza promu.

Rozprostował obolałe kończyny, melancholijnie zerknął na resztki palca, wzruszył ramionami, wetknął pistolet pod pachę, chwycił zdrową ręką za kikut i szarpnął mocno. Rozległ się stłumiony trzask, a chwilę potem kilka zakrwawionych, połączonych ścięgnami kostek trafiło do ogniska.

Przecież ból nie istnieje, pomyślał i czym prędzej ruszył w kierunku promu.

Kiedy ukryci w maszynie Zjadacze zobaczyli, że się zbliża, z wrzaskiem rzucili się do ucieczki. Niektórzy pognali wzdłuż plaży, w nadziei że dogonią odpływające pirogi, inni pobiegli do lasu. Horza zwolnił kroku, żeby przypadkiem nie wpaść na któregoś z nich. Nieufnie zajrzał do wnętrza promu. Ujrzał kilka rzędów siedzeń, światła oraz grodź oddzielającą przedział pasażerski od kabiny pilotów. Ani żywej duszy. Odetchnął głęboko, po czym wszedł po łagodnie wznoszącej się rampie.

— Witaj — rozległ się dość prymitywnie zsyntetyzowany głos. Prom był stary i mocno sfatygowany. Z pewnością został wytworzony przez Kulturę, ale w niczym nie przypominał lśniących nowością, estetycznych produktów, które stanowiły jej chlubę. — Dlaczego ci ludzie uciekli przed tobą?

Horza wzruszył ramionami.

— Nie mam pojęcia. — Był nagi, w jednej ręce ściskał pistolet, drugą miał paskudnie okaleczoną, choć krwawienie już ustąpiło. Przypuszczalnie wyglądał dość przerażająco, ale miał nadzieję, że prom nie jest w stanie tego ocenić. Postanowił udawać ignorancję. — Gdzie jesteś? I kim jesteś?

Rozglądał się z przesadną ciekawością, szczególnie dużo uwagi poświęcając przedniej części pojazdu, gdzie znajdowały się instrumenty kontrolne.

— Jestem promem, a raczej jego mózgiem. Jak się miewasz?

— Nieźle — odparł Horza. — Całkiem nieźle. A ty?

— Dziękuję, bardzo dobrze, biorąc pod uwagę okoliczności. Co prawda wcale mi się nie nudziło, ale miło móc z kimś wreszcie porozmawiać. Świetnie znasz maraiński. Gdzie się nauczyłeś?

— Eee… Na kursie. — Udał, że z zainteresowaniem przygląda się sufitowi. — Słuchaj, nie mam pojęcia, gdzie powinienem patrzeć, kiedy do ciebie mówię…

— Cha, cha! — roześmiał się prom. — Najlepiej tutaj, na przednią grodź. — Horza posłusznie skierował tam spojrzenie. — Widzisz nieduże ciemne kółko pod sufitem? To jedno z moich oczu.

— Aha. — Horza uśmiechnął się i pomachał okaleczoną ręką. — Cześć. Jestem Orab.

— Witaj, Orab. Ja nazywam się Tsealsir. Prawdę powiedziawszy, to tylko część mojego pełnego imienia, ale na pewno wystarczy. Możesz mi powiedzieć, co się tutaj właściwie dzieje? Zakazano mi obserwowania ludzi, których mam uratować, bo podobno mogłoby to niekorzystnie wpłynąć na funkcjonowanie moich obwodów, ale słyszałem okropne krzyki, a zaraz potem wszyscy, którzy się we mnie schronili, uciekli na twój widok. Co masz w ręku? Czy to broń? Jeśli tak, musisz oddać ją na przechowanie. Jestem tu po to, żeby ewakuować ludzi, którzy chcą opuścić orbital przed jego zniszczeniem. Na pokładzie nie może być żadnej broni, bo przecież mogłoby dojść do wypadku, nieprawdaż? Boli cię ten palec? Mój automed jest znakomicie wyposażony. Chcesz z niego skorzystać?

— Świetny pomysł.

— W takim razie bardzo proszę. Znajdziesz go w przednim przedziale, zaraz po lewej stronie drzwi.

Horza ruszył między rzędami siedzeń ku przodowi maszyny. Chociaż bez wątpienia bardzo stary, prom pachniał… nie potrafił określić czym. Chyba sztucznymi tworzywami. Po naturalnych, ale odrażających zapachach, jakie towarzyszyły mu przez minioną dobę, Horza niemal rozkoszował się tą sterylną wonią, mimo że kojarzyła się jednoznacznie z Kulturą, jego największym wrogiem. Podniósł wyżej pistolet i dotknął go, jakby coś przy nim robił.

— Zabezpieczyłem broń — poinformował oko pod sufitem. — Nie mam zamiaru do nikogo strzelać, ale tamci ludzie próbowali mnie zabić, więc czuję się bezpieczniej, kiedy mam ją przy sobie. Chyba mnie rozumiesz?

— Nie bardzo, Orab, chociaż domyślam się, co czujesz. Pamiętaj jednak, że musisz oddać broń przed startem.

— Jasne. Dostaniesz pistolet, jak tylko zamkniesz tylne wrota.

— Z przyjemnością zamknąłbym je, jeśli dzięki temu miałbyś się poczuć bezpieczniej, ale nie mogę. Widzisz, Orab, jestem tu po to, żeby ewakuować ludzi, którzy zechcą opuścić orbital przed jego zniszczeniem, więc każdy, kto tylko ma ochotę, może wejść na pokład. Szczerze mówiąc, nie rozumiem, dlaczego ktokolwiek miałby nie chcieć się ewakuować, ale powiedziano mi, żebym się zanadto nie przejmował, jeśli część ludzi zostanie, chociaż moim zdaniem postąpią bardzo głupio. A co ty o tym myślisz, Orab?

Horza grzebał w automedzie, jednocześnie rozglądając się po krótkim korytarzyku.

— Słucham? Tak, oczywiście. A kiedy ma nastąpić wybuch? Wsadził głowę do kabiny pilotów; na ścianie pod sufitem, tyle że skierowane do przodu, tkwiło identyczne oko jak w przedziale pasażerskim. Horza uśmiechnął się kretyńsko, pomachał ręką i cofnął głowę.

— Ach, to ty! — ucieszył się prom. — Hej! Obawiam się, że będziemy zmuszeni zniszczyć orbital za czterdzieści trzy godziny standardowe, chyba że do tego czasu Idirianie zmądrzeją i zrezygnują z zamiaru przekształcenia go w swoją bazę wojskową.

Horza coś mruknął, z namysłem przyglądając się zarysowi niedużych drzwiczek w ścianie bezpośrednio nad tymi, które musiał otworzyć, żeby dostać się do automeda. Wszystko wskazywało na to, że prom dysponował tylko dwoma wewnętrznymi oczami — jednym w kabinie pilotów, skierowanym ku dziobowi, i drugim, patrzącym w kierunku rufy, w kabinie dla pasażerów. Krótki korytarzyk łączący oba pomieszczenia znajdował się poza ich zasięgiem. Zerknął do tyłu, przez otwarte na oścież wrota; poruszały się tylko wierzchołki odległych drzew oraz dym dogasających ognisk. Dopiero teraz miał czas, żeby przyjrzeć się uważnie pistoletowi. Była to broń palna starego typu, z pociskami ukrytymi w trudnym do zlokalizowania magazynku. Sądząc po wskaźniku, został jeszcze jeden, a może jedenaście nabojów z dwunastu.

— Tak… — westchnął prom. — To rzeczywiście bardzo smutne, ale podczas wojny niekiedy nie sposób uniknąć takich sytuacji. Naturalnie nie chcę przez to powiedzieć, że cokolwiek z tego rozumiem. Bądź co bądź, jestem tylko skromnym promem i znam swoje miejsce. Kiedyś przekazano mnie w prezencie na jeden z megastatków, ponieważ Kultura uznała mnie za przestarzały. Wydaje mi się, że przy odrobinie dobrych chęci mogli mnie zmodernizować, ale nie zrobili tego. Zresztą nieważne. Cieszę się, że znowu mnie potrzebują. Powiadam ci, to cholernie ciężka robota odszukać wszystkich mieszkańców orbitala i w porę zabrać tych, którzy chcą się uratować. Będzie mi przykro, kiedy Vavatch przestanie istnieć, bo przeżyłem na nim wiele szczęśliwych dni. Cóż, tak to już bywa. A co z twoim palcem? Chcesz, żebym go obejrzał? Bądź uprzejmy przejść z automedem do któregoś z pomieszczeń, żebym mógł cię zbadać. Może uda mi się ci pomóc. Oj! Czyżbyś dotykał którejś z pozostałych szafek w korytarzyku? Horza właśnie mocował się z drzwiczkami pod sufitem, usiłując podważyć je lufą pistoletu.

— Skądże znowu! — zaprzeczył i naparł całym ciężarem ciała. — Trzymam się od nich z daleka.

— To dziwne. Wydaje mi się, że coś czuję… Jesteś pewien?

— Całkowicie — zapewnił Horza.

Ponowił próbę i drzwiczki otworzyły się z hukiem, odsłaniając plątaninę kabli, rur, włókien optycznych, przełączników i przekaźników.

— Auu! — zawył prom.

— O kurczę! — wykrzyknął Horza. — Coś je wypchnęło! Pali się!

Chwycił oburącz pistolet, podniósł, starannie wycelował.

— Ogień?! — zaskrzeczał prom z przerażeniem. — To niemożliwe!

— Skretyniała maszyno, czy myślisz, że pomyliłbym dym z czymś innym? — ryknął Horza, po czym nacisnął spust. Siła odrzutu była tak wielka, że zatoczył się na ścianę. Pocisk eksplodował z donośnym hukiem, zagłuszając przeraźliwe zawodzenie promu. Zaraz po wystrzale Horza zasłonił twarz przedramieniem, a teraz ostrożnie wyjrzał zza zasłony.

— Nic nie widzę! — rozpaczał prom.

Z szafki rzeczywiście buchały kłęby dymu. Horza dwoma susami znalazł się w kabinie pilotów.

— Tu też się pali! Dym jest wszędzie!

— Co takiego? To niemożliwe! Przecież…

— Palisz się, idioto! Nie rozumiem, jak możesz tego nie czuć ani nie widzieć. Palisz się!

— Nie wierzę ci! — wrzasnęła maszyna. — Natychmiast odłóż broń, bo…

— Musisz mi zaufać! — Horza rozglądał się gorączkowo po kabinie pilotów w poszukiwaniu sztucznego mózgu promu. Fotele, ekrany, wskaźniki, urządzenia do ręcznego sterowania… i to wszystko. — Pełno tu dymu! — Miał nadzieję, że zabrzmiało to przekonująco.

— Łap gaśnicę! Ja włączam swoją!

Jedna z szafek otworzyła się z łoskotem, Horza wyszarpnął ze schowka opasły cylinder i zacisnął palce na pistoletowym uchwycie. Do kabiny z donośnym sykiem zaczęła się sączyć gęsta biała mgła.

— To nic nie daje! — krzyczał głosem pełnym przerażenia. — Wszędzie pełno czarnego dymu… — Udał, że się krztusi. — Coraz go więcej!

— Skąd się wydostaje? Prędko!

— Zewsząd! Obok twojego oka… spod foteli… znad i spod ekranów…

— I skąd jeszcze? Mów szybko, bo teraz i ja go czuję!

— Zza tablic ze wskaźnikami i… i chyba z bocznych ścian, z tych miejsc, gdzie są wybrzuszenia…

— Co?! — zawył prom. — Po lewej stronie też?!

— Też.

— Gaś to! Natychmiast! Reszta nieważna!

Horza bezzwłocznie odstawił gaśnicę, chwycił oburącz pistolet i wycelował go w lekko wypukłą ścianę po lewej stronie kabiny. Naciskal spust raz po raz, nie zważając na potworny huk, dym i latające wszędzie szczątki.

Kiedy wreszcie zapadła cisza, prom jęknął przeciągle i umilkł. Dym unosił się ku sufitowi wąską strużką, tam zaś łączył się z oparami środka gaszącego, który w postaci rzadkiej mgły wypełniał wnętrze maszyny. Horza jeszcze przez jakiś czas nasłuchiwał w skupieniu, powoli opuścił broń.

— Frajer — mruknął pod nosem.

Dogasił niewielki pożar trawiący resztki mózgu pokładowego, przeszedł na rufę promu, usiadł przy otwartych wrotach i czekał, aż przerzedzi się dym. Ani na plaży, ani na skraju lasu nie pokazał się żaden Zjadacz, pirogi również znikły bez śladu. Gdy uznał, że powietrze nadaje się już do oddychania, odszukał na ścianie niepozorny przycisk i nacisnął go; podniosła się rampa, wrota zatrzasnęły się z hukiem. Metamorf uśmiechnął się triumfalnie.

Wrócił do kabiny pilotów, zasiadł w fotelu i zaczął majstrować przy przyrządach. Kiedy dotknął któregoś z klawiszy na pulpicie w podłokietniku, ekrany i wskaźniki ożyły, a do jego uszu dotarł szum fal. W pierwszej chwili pomyślał, że niechcący otworzył tylne drzwi, ale zaraz się okazało, że dźwięki dobiegają z wewnętrznych głośników. Przez ekrany przesuwały się kolumny liczb, z podłogi jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki wyrosły stery. Horza, zadowolony z życia jak nigdy, przystąpił do znacznie bardziej skomplikowanych i długotrwałych poszukiwań; potwornie chciało mu się jeść. Drobne owady maszerowały rzędem przez znieruchomiałe na piasku ogromne ciało. Najpierw przystąpiły do wyjadania otwartych, głęboko osadzonych oczu. Nie zwróciły najmniejszej uwagi na prom, który niezbyt pewnie wystartował z plaży, raptownie nabrał wysokości, wykonał mało elegancki zwrot nad wzniesieniem i odleciał, niknąc szybko na tle przedwieczornego nieba.

Загрузка...