2. „Ręka Boga 137”

Za murami pałacu, w rześkim chłodzie zimowego popołudnia, czyste niebo migotało niezliczonymi punkcikami przypominającymi płatki śniegu.

Horza przystanął na rampie promu i rozejrzał się dokoła. Odgłosy wybuchów odbijały się echem od stromych murów obronnych i smukłych wież pałacu-więzienia, idiriańskie platformy bojowe wisiały nad umocnieniami, prowadząc niezbyt intensywny ostrzał, przenikliwy wiatr rozwiewał kłęby srebrzystego pyłu wydmuchiwane przez dysze antylaserów zainstalowanych na pałacowym dachu. Gwałtowniejszy podmuch skierował jeden z obłoków na nieruchomy prom; po chwili Horza stwierdził, że jego wciąż jeszcze wilgotną skórę pokryła cienka warstwa odblaskowych mikroziaren.

— Bitwa jeszcze trwa — zadudnił stojący za nim Idirianin. Grzmiący głos stanowił odpowiednik ludzkiego szeptu. Horza odwrócił się, zadarł głowę i spojrzał w wizjer hełmu olbrzyma, ale dostrzegł tam tylko zniekształcone odbicie własnej twarzy. Odetchnął głęboko kilka razy, bez słowa skinął głową, po czym nieco chwiejnym krokiem skierował się do wnętrza promu. Jaskrawy błysk kolejnej eksplozji gdzieś wewnątrz pałacu rzucił mu pod nogi wydłużoną, roztańczoną plamę cienia, potem rampa podniosła się i zamknęła. Poznacie ich po imionach, rozmyślał Horza pod prysznicem. Wszystkie Wszechstronne Jednostki Kontaktowe, na których przez pierwsze cztery lata konfliktu spoczywał główny ciężar prowadzenia działań wojennych, nosiły wydumane żartobliwe nazwy. Nawet najnowsze okręty bojowe Kultury wybierały sobie przedziwne, zabawne albo wręcz przeciwnie — odrażające imiona, jakby na dowód, że Kultura nie jest w stanie poważnie traktować konfliktu, w który się wplątała.

Idirianie podchodzili do sprawy zupełnie inaczej. Według nich, nazwa statku powinna odzwierciedlać sens jego istnienia oraz być adekwatna do rodzaju pełnionej przez niego służby. W skład ogromnej idiriańskiej floty wchodziły liczne jednostki, których nazwy upamiętniały tych samych bohaterów, te same planety, te same bitwy i koncepcje religijne, uzupełnione identycznymi pompatycznymi określeniami. Lekki krążownik, na którym obecnie znajdował się Horza, był sto trzydziestą siódmą jednostką o nazwie „Ręka Boga”, w związku z czym jego pełna nazwa brzmiała „Ręka Boga 137”. Horza nie mógł się osuszyć w strumieniu ciepłego powietrza. Jak wszystkie elementy wyposażenia, również kabina prysznicowa została zbudowana na monumentalną skalę; kiedy włączył nawiew, huraganowy podmuch omal nie wyrzucił go na korytarz. Querl Xoralundra, tajny ojciec i kapłan-wojownik sekty Czterech Dusz, złączył ręce na blacie stołu. Z punktu widzenia Horzy przypominało to kolizję dwóch płyt kontynentalnych.

— A więc, Bora Horza, odzyskałeś już siły — zadudnił wiekowy Idirianin.

— Mniej więcej — odparł Horza i odruchowo potarł nadgarstki. Siedział w kabinie Xoralundry na pokładzie „Ręki Boga 137”, odziany w nieco za obszerny, ale dość wygodny skafander, który najwyraźniej przywieziono specjalnie dla niego. Xoralundra, również w skafandrze, polecił mu go włożyć, ponieważ wciąż jeszcze znajdowali się na niezbyt wysokiej orbicie nad Sorpenem. Wywiad Marynarki Wojennej stwierdził obecność w układzie słonecznym Wszechstronnej Jednostki Kontaktowej klasy „góra”; „Ręka Boga” działała w pojedynkę, musieli więc zachować ostrożność, tym bardziej że czujniki krążownika nie wykryły jeszcze okrętu Kultury. Xoralundra pochylił się nad stołem. Potężna głowa w kształcie siodła, jeśli patrzeć na nią z przodu, o dwojgu dużych, nieruchomych oczach osadzonych blisko krawędzi czaszki, zawisła nad Metamorfem.

— Miałeś szczęście, Horza. Uratowaliśmy cię, ale nie myśl, że zrobiło nam się ciebie żal. Porażka jest słuszną karą dla tego, kto nie potrafi zwyciężać.

— Dzięki, Xora. To najmilsze słowa, jakie dzisiaj usłyszałem. Horza oparł głowę na poduszce fotela i przesunął starczą ręką po płowych włosach. Kamuflaż powinien zniknąć za kilka dni, ale już teraz czuł, jak powoli odzyskuje zwykły wygląd. W umyśle każdego Metamorfa, w najgłębszych pokładach podświadomości, znajdował się wzór, do którego dostosowywało się ciało po każdej przemianie. Horza nie musiał już wyglądać jak gerontokrata, w związku z czym usunął ze świadomości niepotrzebny wzorzec, jego organizm zaś natychmiast zaczął się przekształcać, wracając do stanu neutralnego. Xoralundra powoli pokręcił masywną głową. Horza wciąż nie miał pojęcia, co oznacza ten gest, choć wielokrotnie współpracował z Idirianami, a samego Xoralundrę znał jeszcze sprzed wojny.

— Tak czy inaczej, żyjesz — stwierdził Idirianin. Horza skinął głową i zabębnił palcami w blat. Siedząc w ogromnym fotelu, czuł się trochę jak dziecko, ponieważ nie sięgał stopami podłogi.

— Udało się. Co prawda w ostatniej chwili, ale jednak. Jestem ci bardzo zobowiązany, chociaż przykro mi, że musiałeś fatygować się taki szmat drogi, żeby uratować nieudacznika.

— Rozkaz to rozkaz. Osobiście cieszę się, że to zrobiliśmy. Teraz wyjaśnię ci dlaczego.

Horza uśmiechnął się ukradkiem, bo właśnie usłyszał spory komplement, a tego raczej się nie spodziewał. Spoglądał na poruszające się szerokie usta Idirianina — wystarczająco szerokie, żeby zmieściły się tam obie moje ręce, przemknęło mu przez głowę — i słuchał precyzyjnych stwierdzeń wypowiadanych grzmiącym, pozbawionym emocji głosem.

— Dawno temu odwiedziłeś Schar, jedną z Planet Umarłych.

Horza skinął głową.

— Chcemy, żebyś tam wrócił.

— Teraz? — zdziwił się Horza. — Obecnie mieszkają tam wyłącznie Metamorfowie. Już ci mówiłem, że nie będę podszywał się pod innego Metamorfa, a już na pewno żadnego nie zabiję.

— Nie żądamy tego od ciebie. Wszystko ci wyjaśnię. — Xoralundra mocniej podparł się potężnymi ramionami i jeszcze bardziej pochylił nad stołem. Gdyby uczynił to kręgowiec albo istota choć trochę zbliżona budową do kręgowca, świadczyłoby to o jej wielkim zmęczeniu. — Cztery dni standardowe temu… — Xoralundra przerwał w pół zdania, ponieważ z hełmu, który położył na podłodze obok fotela, dobiegł przenikliwy sygnał. Idirianin podniósł hełm i postawił go na stole. — O co chodzi?

Horza nauczył się już na tyle rozpoznawać trudno uchwytne zmiany brzmienia głosu Idirianina, żeby szczerze współczuć jego rozmówcy na wypadek, gdyby okazało się, że ten nie ma nic ważnego do powiedzenia.

— Schwytaliśmy kobietę — oznajmił zniekształcony głos z hełmu.

— Ach… — westchnął Xoralundra i odchylił się do tyłu. Przez jego twarz przemknął idiriański odpowiednik uśmiechu: zacisnął wargi i na chwilę zmrużył oczy. — Doskonale, kapitanie. Czy dostarczono ją już na pokład?

— Jeszcze nie, querlu. Prom powinien zacumować za kilka minut. Wycofuję platformy bojowe. Jak tylko wrócą, będziemy gotowi do opuszczenia układu.

Xoralundra pochylił się nad hełmem i mocniej splótł dłonie pokryte keratynowym pancerzem.

— Co z okrętem Kultury?

— Wciąż nic, querlu. Niemożliwe, żeby był w okolicy. Nasz komputer przypuszcza, że zaczaił się poza układem, być może między nami a główną flotą. Jeśli tak jest, to z pewnością wkrótce się zorientuje, że nie mamy żadnego wsparcia.

— Wyruszysz w kierunku floty natychmiast, jak tylko agentka Kultury znajdzie się na pokładzie, nie czekając na platformy. Czy to jasne, kapitanie? — Spojrzenia Idirianina i człowieka spotkały się na chwilę. — Czy to jasne? — powtórzył pytanie Xoralundra. — Tak, querlu — odpowiedział wreszcie lodowatym tonem dowódca krążownika.

— Dobrze. Proszę samodzielnie wybrać najbezpieczniejszą trasę. Tuż przed odlotem, zgodnie z rozkazem Admiralicji, zniszczy pan ładunkami termonuklearnymi następujące miasta: De’aychanbie, Vinch, Easna-Yowon, Izilere oraz Ylbar.

— Tak jest, que…

Xoralundra pstryknął przełącznikiem.

— Złapaliście Balvedę? — zdumiał się Horza.

— Owszem, pojmaliśmy agentkę Kultury. Osobiście uważam, że ani ten fakt, ani jej eliminacja nie mają większego znaczenia. Jednak Admiralicja zgodziła się na naszą ryzykowną misję tylko pod warunkiem, że spróbujemy ją schwytać.

— Hm… A co z jej pociskiem nożowym? Założę się, że zdołał wam się wymknąć.

— Dokonał samozniszczenia w chwili, kiedy wprowadzaliśmy go na pokład promu. — Xoralundra machnął ręką; podmuch powietrza, który zaraz potem dotarł do Horzy, przyniósł ze sobą wyraźną woń charakterystyczną dla Idirian. — Wystarczy. Muszę ci wyjaśnić, dlaczego zdecydowaliśmy się narazić na niebezpieczeństwo lekki krążownik, żeby pospieszyć ci z pomocą.

— Zamieniam się w słuch.

— Cztery dni standardowe temu grupa naszych okrętów przechwyciła samotną jednostkę Kultury o konwencjonalnym wyglądzie zewnętrznym, za to, jeśli wierzyć naszym skanerom, dość niezwykłej strukturze wewnętrznej. Okręt niemal natychmiast dokonał samozniszczenia, ale jego Umysł zdołał uciec. W pobliżu znajdował się układ planetarny. Umysł wyszedł z nadprzestrzeni dopiero nad samą powierzchnią jednej z planet, co dowodzi, że wbrew naszym dotychczasowym przekonaniom Kultura osiągnęła już znaczną biegłość w utrzymywaniu i kształtowaniu pól hiperprzestrzennych. My na razie możemy tylko marzyć o takiej biegłości. Mamy podstawy przypuszczać, że ów Umysł pochodzi z jednej z nowych Specjalizowanych Jednostek Kontaktowych, których produkcję Kultura właśnie rozpoczyna. Jego schwytanie zapewniłoby nam ogromną przewagę nad nieprzyjacielem. Querl przerwał na chwilę, z czego skwapliwie skorzystał Horza.

— Ta planeta to właśnie Schar? — zapytał.

— Owszem. Jeśli wierzyć ostatniej informacji wysłanej przez Umysł, zamierzał schronić się w tunelach tamtejszego Systemu Dowodzenia.

Horza uśmiechnął się z przekąsem.

— A wy, jak się domyślam, nie jesteście w stanie temu zapobiec?

— Przybyliśmy po ciebie, Bora Horza. To najlepszy środek zapobiegawczy, jaki wymyśliliśmy. Sądząc po kształcie twoich ust, dostrzegasz coś zabawnego w tej sytuacji. Wolno wiedzieć, co to takiego?

— Po prostu myślę sobie o różnych sprawach. Na przykład o tym, że ten Umysł albo miał mnóstwo szczęścia, albo jest niesamowicie bystry; że powinniście dziękować swojemu Bogu za to, że akurat znalazłem się w pobliżu; że Kultura na pewno nie będzie czekać z założonymi rękami.

— Mogę łatwo wyjaśnić wszystkie twoje wątpliwości — odparł Xoralundra. — Umysł jest wyjątkowo bystry, ale miał też mnóstwo szczęścia. My też mieliśmy szczęście. Kultura nic nie może zdziałać, ponieważ, o ile wiemy, nie korzysta z usług Metamorfów, a jeśli nawet, to na pewno nie takich, którzy kiedyś byli na Scharze. Wydaje mi się również, Bora Horza — dodał Idirianin, ponownie opierając wielkie ręce na stole i pochylając głowę nad człowiekiem — że ty również możesz mówić o sporym szczęściu.

— Owszem, ale ja, w przeciwieństwie do was, zawsze w nie wierzyłem.

— Hm… Nie przynosi ci to chwały — zauważył Idirianin.

Horza wzruszył ramionami.

— Tak więc chcecie zawieźć mnie na Schar, żebym odzyskał dla was Umysł?

— Jeśli to możliwe. Być może, doznał poważnych uszkodzeń, być może, dokona samozniszczenia, ale stawka jest na tyle cenna, że warto podjąć ryzyko. Naturalnie dostaniesz wszystko, czego będziesz potrzebował, lecz nie ukrywam, że najważniejsza jest sama twoja obecność.

— Co z innymi? Co z Metamorfami, którzy pełnią tam służbę nadzorczą?

— Nie dali znaku życia. Przypuszczalnie o niczym nie wiedzą. Za kilka dni powinni przekazać rutynowy meldunek, ale ze względu na zakłócenia łączności spowodowane wojną nie można wykluczyć, że nie zdołają wysłać sygnału.

— A co… — Horza zawiesił głos i przez kilka sekund z udawanym zainteresowaniem przyglądał się liniom, które kreślił palcem na stole. — A co wiecie o załodze bazy?

— Dwaj najstarsi członkowie zostali zastąpieni przez młodszych, natomiast obaj młodzi strażnicy awansowali i pozostali na miejscu.

— Chyba nie grozi im żadne niebezpieczeństwo?

— Wręcz przeciwnie. W obecnej sytuacji Planeta Umarłych, ukryta za Barierą Milczenia Dra’Azon, jest jednym z najbezpieczniejszych miejsc, jakie można sobie wyobrazić. Ani my, ani Kultura nie odważymy się urazić Dra’Azon. Właśnie dlatego oni nie są w stanie nic zrobić, a my możemy się posłużyć wyłącznie tobą. Horza także pochylił się nieco do przodu.

— Zakładając, że jakimś cudem udałoby mi się dostarczyć wam ten metafizyczny komputer…

— Sądząc po brzmieniu twojego głosu, zapewne zamierzasz poruszyć kwestię wynagrodzenia — przerwał mu Xoralundra.

— Istotnie. Już wystarczająco długo nadstawiam za was karku. Mam dość. Tam, w bazie na Scharze, jest bliska mi osoba. Jeśli się zgodzi, chcę ją stamtąd zabrać i wycofać się z wojny. To będzie moja zapłata.

— Nie mogę niczego obiecać, ale przekażę twoją prośbę. Bądź pewien, że przy jej rozpatrywaniu zostanie uwzględniona twoja długa i wierna służba.

Horza usiadł głębiej w fotelu i zmarszczył brwi. Nie wiedział, czy Xoralundra mówi poważnie, czy kpi sobie z niego. Sześć lat z pewnością nie było długim okresem dla prawie nieśmiertelnych istot, ale z drugiej strony querl Xoralundra doskonale zdawał sobie sprawę, jak często jego wątły i kruchy podopieczny stawiał wszystko na jedną kartę, nie oczekując w zamian żadnej nagrody, więc może jednak mówił serio.

Hełm zapiszczał znowu, zanim Horza zdążył otworzyć usta, by przedstawić kolejne żądanie. Skrzywił się odruchowo. Na idiriańskich okrętach bojowych natężenie hałasu było wprost proporcjonalne do rozmiarów czyniących go istot i maszyn; zamiast zwyczajnie mówić, wszyscy wrzeszczeli i ryczeli, wszelkie brzęczyki, dzwonki i elektroniczne piski przyprawiały o świdrujący ból w uszach, natomiast komunikaty przekazywane przez głośniki mogły zwalić z nóg. Miał nadzieję, że podczas jego obecności na krążowniku nie zostanie ogłoszony alarm bojowy, bo mógłby tego nie przeżyć.

— O co chodzi? — warknął Xoralundra.

— Agentka jest już na pokładzie. Potrzebujemy jeszcze ośmiu minut na ściągnięcie wszystkich platform…

— Czy miasta zostały zniszczone?

— Tak jest, querlu.

— Natychmiast uruchomić silniki i skierować się ku flocie!

— Querlu, czuję się w obowiązku zwrócić uwagę, że…

— Kapitanie — przerwał Xoralundra stanowczym tonem — podczas trwającej obecnie wojny doszło do tej pory do czternastu starć jeden na jeden między naszymi lekkimi krążownikami typu 5 i Wszechstronnymi Jednostkami Kontaktowymi klasy „góra”. Wszystkie zakończyły się zwycięstwem nieprzyjaciela. Czy widziałeś, co zostaje z lekkiego krążownika po takim pojedynku?

— Nie, querlu.

— Ja też nie, i nie mam najmniejszego zamiaru tego oglądać. Wykonać rozkaz. — Idirianin ponownie pstryknął przełącznikiem z boku hełmu i skierował na Horze spojrzenie nieruchomych oczu. — Jeśli twoja misja zakończy się sukcesem, zrobię co w mojej mocy, żeby zapewnić ci zwolnienie ze służby i stosowne wynagrodzenie. Jak tylko dołączymy do głównej floty, przesiądziesz się na szybki statek zwiadowczy i udasz się na Schar. Przed samą Barierą Milczenia wsiądziesz do promu orbitalnego. Prom będzie nie uzbrojony, ale znajdziesz na nim wyposażenie, które może okazać ci się przydatne, w tym także nadprzestrzenne skanery spektograficzne, na wypadek gdyby Umysł dokonał ograniczonej autodestrukcji.

— Skąd mam wiedzieć, że będzie ograniczona? — zapytał podejrzliwie Horza.

— Pomimo stosunkowo niewielkich rozmiarów, Umysł waży kilkaset ton. Eksplozja ładunku antymaterii, który zniszczyłby obiekt o tak znacznej masie, rozerwałaby także planetę, a to z pewnością nie spodobałoby się Dra’Azon. Żaden Umysł Kultury nie odważy się podjąć takiego ryzyka.

— Twoja pewność siebie wręcz mnie onieśmiela — stwierdził Horza z kwaśną miną.

W tej samej chwili natężenie i wysokość dźwięków stanowiących tło dla rozmowy uległo wyraźnej zmianie. Xoralundra przysunął hełm, zerknął na jeden z miniaturowych wewnętrznych ekranów i skinął głową.

— W porządku. Wyruszyliśmy. — Przeniósł wzrok z powrotem na Metamorfa. — Muszę powiedzieć ci o czymś jeszcze. Eskadra naszych okrętów, która zniszczyła jednostkę Kultury, podjęła próbę dotarcia na Schar.

Horza zmarszczył brwi.

— Oszaleli?

— Wręcz przeciwnie. Działali nadzwyczaj roztropnie. Wykorzystali jedno z chuy-hirtsi, których całe stado schwytali nieco wcześniej i chwilowo zdeaktywowali, żeby w przyszłości wykorzystać do zaskakującego ataku na jakąś bazę Kultury. Rzucili je na barierę, ale chociaż trajektoria lotu omijała planetę, podstęp się nie udał. Chuy-hirtsi zostało poważnie uszkodzone, a kiedy wyszło z nadprzestrzeni, wpadło w górne warstwy atmosfery i spłonęło.

— Tak, to rzeczywiście był interesujący pomysł, ale i tak z góry skazany na niepowodzenie. Przy Dra’Azon nawet ten cudowny Umysł, na którym tak ci zależy, wygląda jak zabawka dla dzieci. Trzeba czegoś więcej, żeby ich oszukać.

— Sądzisz, że ci się uda?

— Nie wiem. Wątpię, żeby potrafili czytać w myślach, ale kto wie? Na szczęście jestem prawie pewien, że nie wiedzą o wojnie i że nie obchodziło ich, co porabiałem przez te lata po opuszczeniu Schara, więc chyba nie powinni niczego podejrzewać, chociaż… — Wzruszył ramionami. — Tak czy inaczej, warto spróbować.

— Doskonale. W szczegóły wprowadzimy cię zaraz po tym, jak dołączymy do floty, a na razie powinniśmy się modlić, żeby nie spotkała nas żadna przykra niespodzianka. Pomyślałem sobie, że będziesz chciał porozmawiać z Balvedą, zanim zostanie poddana przesłuchaniu, więc uzyskałem zgodę zastępcy głównego inkwizytora floty.

— Nic nie mogłoby mi sprawić większej przyjemności — odparł z uśmiechem Horza.

Querl wrócił do swoich obowiązków, Horza natomiast został w jego kabinie, żeby odpocząć i posilić się przed spotkaniem z Balvedą. Automatyczna kuchnia krążownika dostarczyła posiłek najbardziej, jej zdaniem, odpowiedni dla humanoidalnej istoty; smakował tak okropnie, że Horza zjadł tylko tyle, by zaspokoić pierwszy głód, po czym przełknął kilka łyków wody destylowanej. Obsługiwał go medjel — jaszczuropodobny stwór mniej więcej dwumetrowej długości, o silnie spłaszczonej głowie i sześciu kończynach. Poruszał się na czterech tylnych, przednie natomiast służyły mu jako ręce. Medjele od zawsze towarzyszyły Idirianom. Oba gatunki łączyła społeczna symbioza, rządząca się na tyle skomplikowanymi zasadami, że od chwili kiedy Idirianie weszli w skład galaktycznej wspólnoty, wielu naukowców straciło mnóstwo lat i zmarnotrawiło ogromne dotacje na badania, które, jak do tej pory, nie pozwoliły wyciągnąć żadnych jednoznacznych albo przynajmniej częściowo wiarygodnych wniosków. Sami Idirianie stanowili szczytowe osiągnięcie ewolucji na Idirze, będąc najpotężniejszymi potworami wśród tamtejszych potworów. Co prawda bezwzględna walka o dominację już dawno zakończyła się ich triumfem — pokonane gatunki, mocno przetrzebione i osłabione, trafiły do ogrodów zoologicznych — Idirianom jednak pozostała w spadku nie tylko słodka świadomość zwycięstwa, lecz także ogromna inteligencja oraz biologiczna nieśmiertelność, stanowiąca i w czasie wojny, i pokoju (przede wszystkim ze względu na wysokie natężenie promieniowania na ich ojczystej planecie) bardziej zaletę niż wadę mogącą doprowadzić do zastoju ewolucyjnego.

Horza podziękował, kiedy medjel zabrał częściowo opróżnione naczynia, ale jaszczur nie odpowiedział. Według powszechnie panującej opinii, medjele dysponowały inteligencją o jedną trzecią mniejszą od inteligencji przeciętnego humanoida (cokolwiek to oznaczało), czyli były dwa do trzech razy głupsze od normalnego Idirianina. Stanowiły jednak doskonałą siłę bojową, tym bardziej że było ich mnóstwo — dziesięć, a może nawet dwanaście razy więcej niż Idirian. Po czterdziestu tysiącach lat starannej hodowli lojalność miały niemal wpisaną w genotyp.

Chociaż był bardzo zmęczony, Horza nawet nie próbował zasnąć, tylko od razu poprosił, żeby zaprowadzono go do Balvedy. Medjel zastanowił się, a następnie zapytał przez interkom, czy może spełnić żądanie człowieka. Odpowiedź Xoralundry była tak gwałtowna, że jaszczur aż się skurczył.

— Proszę za mną — powiedział do Horzy i otworzył drzwi. W korytarzach okrętu, znacznie wyraźniej niż w kabinie Xoralundry, czuć było charakterystyczną woń Idirian, lekka mgiełka zaś sprawiała, że nawet wzrok Horzy sięgał nie dalej niż na kilkanaście metrów. Było gorąco, wilgotno, podłoga delikatnie uginała się pod stopami. Horza podążał szybkim krokiem za medjelem. Minął dwóch Idirian, którzy jednak nie zwrócili na niego najmniejszej uwagi. Ich obojętność wynikała nie tyle z faktu, że wszyscy na pokładzie okrętu wiedzieli, kim jest i skąd się tu wziął, ile raczej z tego, że Idirianie niechętnie okazywali ciekawość, a zarazem nie lubili przyznawać się do niewiedzy.

O mało co nie wpadł na dwoje antygrawitacyjnych noszy z rannymi medjelami, pchanych pospiesznie przez dwa uzbrojone jaszczury. Przystanął, uważnie przyjrzał się rannym; spiralne okopcone ślady na pancerzach świadczyły o tym, że użyta została broń plazmowa, tą zaś, o ile mu było wiadomo, nie dysponowała Gerontokracja Sorpenu. Zastanawiał się jeszcze przez chwilę, co to może oznaczać, po czym wzruszył ramionami i poszedł dalej.

Po dość długiej wędrówce dotarli do masywnych drzwi. Medjel powiedział coś do interkomu i stalowe płyty rozsunęły się na boki. Przed kolejnymi drzwiami stal idiriański strażnik z karabinem laserowym, ale na widok człowieka otworzył je bez żadnych pytań. Horza skinął mu głową i wszedł do środka; drzwi natychmiast zamknęły się za nim, rozsunęły się natomiast kolejne, dwa albo trzy metry dalej. Balveda stała po przeciwnej stronie celi. Na widok Horzy odchyliła głowę do tyłu, a z jej ust wydobył się odgłos trochę podobny do śmiechu.

— No, no… — mruknęła z podziwem. — A więc przeżyłeś. Gratuluję. Aha, tak przy okazji: dotrzymałam obietnicy. Co powiedziałbyś na mały rewanż?

— Witaj — odparł Horza, założył ręce do tyłu i niespiesznie zmierzył kobietę uważnym spojrzeniem. Miała na sobie wciąż tę samą, prostą szatę z szarego materiału i nie była nawet zadraśnięta. — Co się stało z tym czymś, co miałaś na szyi?

Zerknęła w dół, na miejsce gdzie jeszcze niedawno na jej piersi wisiał ozdobny brelok.

— Możesz wierzyć albo nie, ale przeistoczył się w zwykły rejestrator.

Posłała mu niewinny uśmiech i usiadła ze skrzyżowanymi nogami na miękkiej podłodze. Horza poszedł w jej ślady; nogi bolały go już tylko trochę. Przypomniał sobie smugi na pancerzach rannych medjeli. — W rejestrator, powiadasz? A może w pistolet plazmowy?

Agentka Kultury wzruszyła ramionami.

— Być może.

— Tak właśnie mi się wydawało. Słyszałem też, że twój nieodłączny towarzysz rozstał się z nami w dość gwałtowny sposób. Balveda ponownie wzruszyła ramionami.

— Ciebie zapewne również nie byłoby już tutaj, gdybyś mogła zdradzić Idirianom jakąś ważną tajemnicę — powiedział, patrząc jej prosto w oczy.

— Zapewne — przyznała Balveda. — W każdym razie nie byłabym żywa. — Rozprostowała ramiona i westchnęła głośno. — Przypuszczam, że resztę wojny spędzę w jakimś obozie dla internowanych, chyba że zechcą mnie na kogoś wymienić. Mam nadzieję, że to nie potrwa zbyt długo.

— Czyżby Kultura zamierzała się niebawem poddać? — zapytał Horza z przekąsem.

— Wręcz przeciwnie. Kultura wkrótce zwycięży.

Potrząsnął głową.

— Jesteś szalona.

— No… Może nie wkrótce — przyznała z ociąganiem — ale kiedyś na pewno.

— Jeżeli nadal będziecie cofać się w takim tempie jak przez ostatnie trzy lata, niedługo wylądujecie gdzieś w Wielkich Obłokach.

— Nie zdradzę żadnej tajemnicy, jeśli ci powiem, że nie zamierzamy się dalej cofać.

— Zobaczymy. Szczerze mówiąc, zastanawiam się, jakim cudem przetrwaliście tak długo.

— Nasi trójnożni przyjaciele też się nad tym zastanawiają. Chwilami wydaje mi się, że nawet my tego nie wiemy. Horza westchnął i markotnie pokręcił głową.

— Jeśli o mnie chodzi, to przede wszystkim chciałbym się dowiedzieć, dlaczego walczycie. Idirianie nigdy nie stanowili dla was zagrożenia i nadal by go nie stanowili, gdybyście tylko zostawili ich w spokoju. Czyżby życie w waszej doskonałej utopii stało się aż tak nudne, że zapragnęliście wojny?

— Ja z kolei nie rozumiem, dlaczego ty bierzesz udział w wojnie — odparła Balveda, patrząc mu prosto w oczy. — Wiem, że Hiedohre jest w…

— Heibohre — poprawił ją Horza.

— Nieważne, ta asteroida, na której żyją Metamorfowie. Wiem, że jest w sektorze pozostającym pod kontrolą Idirian, ale…

— To nie ma nic do rzeczy, Balvedo. Walczę po ich stronie, ponieważ uważam, że mają słuszność, i tyle.

Balveda oparła się o ścianę.

— Jesteś… — Umilkła, wbiła wzrok w podłogę. Po kilkunastu sekundach podniosła oczy na Horze. — Naprawdę cię nie rozumiem. Przecież z pewnością wiesz, ile gatunków, ile cywilizacji, ile układów planetarnych, ile istot zostało unicestwionych albo zniewolonych przez Idirian i ich zwariowaną religię! Czy Kultura zrobiła cokolwiek, co można z tym porównać?

W dramatycznym geście wyciągnęła ku niemu rękę z rozczapierzonymi palcami i zawiesiła głos. Horza przyglądał się jej z łagodnym uśmiechem.

— Gdyby chodziło tylko o liczbę ofiar, z pewnością miałabyś rację, Perosteck. Wiele razy mówiłem Idirianom, że nie podobają mi się ani ich metody, ani fanatyzm. Ja też jestem zdania, że każdy powinien samodzielnie decydować o swoim życiu. Teraz jednak Idirianie walczą z wami, a to dla mnie zasadnicza różnica, chociaż gdyby mnie ktoś zapytał, powiedziałbym, że jestem nie tyle z nimi, ile przeciwko wam. Chyba nawet… — Zastanowił się, a następnie roześmiał cicho. — Chyba nawet byłbym gotów za nich zginąć. — Wzruszył ramionami. — I to wszystko.

Balveda opuściła rękę, odwróciła wzrok i z niedowierzaniem pokręciła głową.

— Przypuszczam — mówił dalej Horza — że wzięłaś to za żart, kiedy powiedziałem staremu Frolkowi o moich podejrzeniach dotyczących twojego pocisku nożowego. Nie żartowałem, Balvedo. Naprawdę uważałem, że to on był prawdziwym przedstawicielem Kultury, i nadal tak uważam. Nie obchodzi mnie, jakie wzniosłe cele stawia przed sobą Kultura ani ilu ludzi zabiją Idirianie. Dla mnie ważne jest to, że są po stronie życia; to prawda, nudnego, staroświeckiego, biologicznego, cuchnącego, zawodnego i krótkowzrocznego, ale jednak życia. Wami rządzą maszyny. Weszliście w ślepy zaułek ewolucji. Problem bierze się stąd, że usiłujecie tego nie dostrzegać, a na potwierdzenie słuszności wybranej drogi ciągniecie za sobą, kogo się da. Zwycięstwo Kultury w tej wojnie byłoby największą tragedią, jaka może spotkać galaktykę.

Przerwał w nadziei, że usłyszy odpowiedź, ale kobieta w milczeniu nadal kręciła pochyloną głową. Roześmiał się gorzko.

— Wiesz co, Balvedo? Jak na przedstawicielkę tak wrażliwego gatunku wykazujesz niekiedy zdumiewająco ograniczoną zdolność rozumienia uczuć innych istot.

— Zrozum uczucia idioty, a sam staniesz się idiotą — mruknęła, wciąż nie patrząc na niego.

Horza ponownie zaśmiał się i wstał z podłogi.

— Skąd ta gorycz, Balvedo?

Dopiero teraz podniosła na niego wzrok.

— Mówię ci, Horza — powiedziała cicho, ale wyraźnie. — Zwyciężymy.

Tym razem on pokręcił głową.

— Wątpię. Nie wiecie jak.

— Ale możemy się nauczyć.

— Od kogo?

— Od każdego, kto zechce udzielić nam lekcji. Poświęcamy wiele czasu na analizowanie postępowania wojowników i fanatyków religijnych, tyranów i dyktatorów… Wszystkich, którzy byli albo są gotowi zwyciężać za wszelką cenę. Zapewniam cię, nie brakuje nam nauczycieli.

— Jeśli chcecie wiedzieć, jak się zwycięża, zapytajcie Idirian. Balveda długo przyglądała mu się z poważną, chyba nawet smutną miną, a następnie powoli skinęła głową.

— Rzeczywiście, niektórzy twierdzą, że takie postępowanie bywa niebezpieczne, bo łatwo można upodobnić się do przeciwnika. — Wzruszyła ramionami. — Cóż, pozostaje nam wierzyć, że z nami tak się nie stanie. Jeżeli ewolucja, której jesteś gorącym wyznawcą, naprawdę jest aż tak skuteczna, będzie działać na naszą korzyść, nie Idirian. Jeśli nie, wówczas trzeba o niej jak najprędzej zapomnieć.

— Sprawiasz mi zawód, Balvedo — powiedział z kpiącym uśmieszkiem na ustach. — Ja kocham walkę, a tymczasem ty pozbawiasz mnie przyjemności, przyjmując mój punkt widzenia.

Westchnęła głośno.

— Nieprawda. To przez moje szkolenie w Sekcji Specjalnej. Staramy się myśleć o wszystkim, a ja bywam niekiedy pesymistką.

— Wydawało mi się, że w Sekcji Specjalnej nie ma miejsca dla pesymistów.

— Mylisz się, Metamorfie — odparła, unosząc brew. — W Sekcji Specjalnej jest miejsce dla wszystkich. Dla wielu ludzi właśnie ta nasza cecha jest najbardziej przerażająca.

Horza doskonale wiedział, co Balveda ma na myśli. Sekcja Specjalna zawsze stanowiła najsilniejszy oręż Służby Kontaktu i torowała drogę mocarstwowej polityce Kultury, była więc jednostką elitarną w pełnym znaczeniu tego słowa — i to w społeczeństwie, które wyznawało całkowity egalitaryzm. Już przed wojną traktowano je z ambiwalentnymi uczuciami: otaczała ją aura tajemniczości i brutalnej płciowości (trudno o lepsze określenie), z tym zaś wiązały się nieodparcie takie pojęcia jak drapieżność, zachłanność, uwodzenie, a nawet przemoc. Ponieważ jej działania okrywała głęboka tajemnica (w społeczeństwie, które wyznawało pełną otwartość), nietrudno było podejrzewać ukryte za tą zasłoną mało chwalebne czyny, a nawet — o zgrozo! — moralną dwuznaczność (w społeczeństwie, które wierzyło w jednoznaczne rozróżnienia: żywy=dobry; martwy=zły; przyjemny=dobry; bolesny=zły i tak dalej). Wszystko to co prawda budziło odrazę, ale jednocześnie fascynowało.

W Sekcji Specjalnej jak w soczewce skupiały się fascynacje i dążenia całego społeczeństwa Kultury, ona najbardziej bezwzględnie wprowadzała je w życie, lecz także miała najmniej wspólnego z codziennością.

Po wybuchu wojny Służba Kontaktu przeistoczyła się w wojskową, Sekcja Specjalna zaś w wywiadowczą i szpiegowską agendę Kultury (eufemistyczna nazwa stalą się po prostu jeszcze łatwiejsza do rozszyfrowania). Zmianie — tyle że na gorsze — uległa także pozycja Sekcji Specjalnej w wewnętrznej strukturze Kultury. Na niej właśnie ludzie odreagowywali poczucie winy za to, że w ogóle zgodzili się na wojnę, nią właśnie pogardzali jako uosobieniem niepotrzebnego zła i nieprzyjemnego moralnego kompromisu, nie chcieli z nią mieć nic wspólnego. Mimo to Sekcja Specjalna rzeczywiście starała się myśleć o wszystkim, jej Umysły zaś były nawet jeszcze bardziej cyniczne, amoralne i podstępne niż pracujące dla pozostałych wydziałów Służby Kontaktu: maszyny pozbawione złudzeń, chlubiące się tym, że potrafią przewidzieć nieprzewidywalne. Nic więc dziwnego, że stała się pariasem, chłopcem do bicia i wrzodem na zbiorowym sumieniu Kultury. Nikogo to już nie dziwiło, lecz Horza podejrzewał, iż osoby takie jak Balveda nadal nie potrafią się z tym pogodzić. Ludzie Kultury pragnęli, żeby wszyscy ich lubili, a już szczególnie współobywatele; Perosteck Balveda musiała wykonywać niebezpieczne i odpowiedzialne zadanie ze świadomością, że prędzej może liczyć na zrozumienie ze strony wrogów niż przyjaciół. — Zresztą nieważne — powiedział, po czym wyprostował obolałe plecy i przesunął dłonią po rzadkich płowych włosach. — Prędzej czy później okaże się, kto miał rację.

Balveda parsknęła złowieszczym śmiechem.

— Święte słowa, Horza.

— Mimo wszystko dziękuję ci.

— Za co?

— Podbudowałaś moje morale.

— Och, idź już sobie… — westchnęła.

Miał ochotę zmierzwić jej krótkie ciemne włosy, uszczypnąć w policzek, ale nie uczynił tego, ponieważ wiedział, że w ten sposób jeszcze bardziej by ją pognębił. Zbyt dobrze znał gorycz porażki, żeby pogarszać i tak już wystarczająco nieprzyjemną sytuację godnemu, walczącemu z otwartą przyłbicą przeciwnikowi. Bez słowa wyszedł z celi.

— Ach, Bora Horza! — powitał go grzmiący głos Xoralundry. Querl wyłonił się z mgiełki wypełniającej korytarz. Wartownik pełniący straż przy drzwiach celi wyprężył się na baczność i zdmuchnął jakiś niewidoczny pyłek z lufy karabinu. — Jak się miewa nasz gość?

— Nie najlepiej. Przed chwilą odbyliśmy krótki pojedynek na argumenty i chyba wygrałem na punkty — powiedział Horza z uśmiechem. Xoralundra zatrzymał się i spojrzał na niego z góry.

— Hm. Jeśli nie chcesz rozkoszować się swoim zwycięstwem w próżni, proponuję, żebyś następnym razem zabrał ze sobą… Horza nie dowiedział się, co powinien zabrać, ponieważ na okręcie ogłoszono alarm bojowy. Sygnał, bardzo podobny do zwielokrotnionego huku eksplozji, jest w istocie wzmocnionym i elektronicznie przetworzonym odgłosem łomotania w klatkę piersiową grubego płata skórnego, będącego szczątkowym trzecim ramieniem; w ten sposób przed setkami tysięcy lat Idirianie ostrzegali się nawzajem przed niebezpieczeństwem.

Horza zakrył uszy rękami, ale niewiele mu to dało, ponieważ fale uderzeniowe przenikały przez jego ciało, atakowały nie osłoniętą hełmem czaszkę, wprawiały w drżenie organy wewnętrzne. Nagle poczuł, że jakaś potworna siła odrywa go od podłogi i przygniata do grodzi. Dopiero wtedy uświadomił sobie, że ma zamknięte oczy. Przez chwilę czuł się tak, jakby nadal przebywał w cuchnącej celi, a jego ocalenie, ucieczka z Sorpenu, pobyt na krążowniku Idirian oraz rozmowa z Balvedą były tylko nadzwyczaj realistycznym snem przerwanym teraz przez śmierć. Otworzywszy oczy, ujrzał przed sobą keratynową twarz Xoralundry; querl trzymał go za skafander na piersi i potrząsał gwałtownie. Zaraz potem potworny łomot nieco przycichł, dzięki czemu do obolałych uszu człowieka dotarł dobiegający jak przez grubą warstwę waty, wściekły ryk Idirianina:

— Hełm!!!

— O cholera! — jęknął Horza.

Idirianin zwolnił uchwyt, odwrócił się błyskawicznie i złapał przebiegającego medjela.

— Słuchaj! — ryknął. — Jestem querlem tej floty, rozumiesz? Natychmiast popędzisz do mojej kabiny i przyniesiesz mały hełm, który leży na pulpicie na prawo od wejścia. Zrobisz to jak najprędzej. Ten rozkaz wykasowuje wszystkie poprzednie, ale sam nie może zostać anulowany. Ruszaj!

Cisnął medjela we właściwym kierunku. Jaszczur przebierał czterema tylnymi nogami, jeszcze zanim zetknęły się z podłogą. Xoralundra dociągnął zaciski swojego hełmu, podniósł wizjer i odwrócił się do Horzy, jakby zamierzał coś powiedzieć, ale w tej samej chwili z interkomu skafandra padło kilka zgrzytliwych słów. Querl wysłuchał ich w milczeniu, po czym mruknął tak cicho, jakby zwracał się raczej do siebie niż do Metamorfa:

— Jednostka Kultury czekała ukryta w zewnętrznej warstwie płaszcza słonecznego.

— W słońcu?! — zdumiał się Horza i odruchowo zerknął na drzwi celi, jakby to była wina Balvedy. — Ci dranie robią się coraz sprytniejsi.

— Rzeczywiście — warknął Idirianin, a następnie odwrócił się na środkowej nodze. — Za mną, człowieku!

Horza posłusznie puścił się biegiem, jednak zaledwie po kilku krokach wpadł z impetem na szerokie plecy querla, który zatrzymał się raptownie, obejrzał za siebie i z trudnym do zinterpretowania wyrazem szerokiej ciemnej twarzy spojrzał na stojącego przy drzwiach wartownika.

— Straż! — prychnął. Żołnierz wyprężył się jeszcze bardziej. — Zabić tę kobietę.

Zaraz potem Idirianin odszedł szybkim krokiem. Horza przez kilka sekund stał jak posąg. Dopiero kiedy strażnik ściągnął broń z ramienia, otworzył drzwi i zniknął w celi, Metamorf odwrócił się i pobiegł za starym querlem.

Przy śluzie dogonił ich medjel. Xoralundra bez słowa wziął od niego hełm, włożył Horzy na głowę i dopiął zaciski.

— W śluzie znajdziesz osobisty generator hiperprzestrzeni. Oddal się, na ile to możliwe. Flota powinna się tu zjawić za dziewięć godzin standardowych. Nie musisz nic robić; skafander sam nada wezwanie o pomoc. Ja…

Idirianin przerwał, ponieważ okręt wykonał gwałtowny unik, chwilę później zaś rozległ się donośny huk i podmuch powietrza cisnął Horze o ścianę. Xoralundra, stojący pewnie na trzech szeroko rozstawionych nogach, nawet nie drgnął, medjel natomiast zdążył tylko kwiknąć i potoczył się po podłodze. Querl, klnąc głośno, kopnął rozpłaszczonego przy ścianie jaszczura, który natychmiast zerwał się na nogi i pognał co sił. Krążownik ponownie zatoczył się jak pijany, zadudnił sygnał alarmowy, zaśmierdziało spalenizną. Gdzieś z góry dobiegał stłumiony łomot, towarzyszyła mu wrzawa donośnych głosów.

— Ja też spróbuję uciec — dokończył Xoralundra. — Bóg z tobą, człowieku. — Opuścił mu wizjer i wepchnął Horze do śluzy. Wewnętrzne drzwi zatrzasnęły się z hukiem. Kolejne szarpnięcie rzuciło Horze na przeciwległą ścianę. Rozpaczliwie szukał generatora hiperprzestrzeni, dostrzegł go, przyczepionego do grodzi, po krótkiej szarpaninie zdjął z uchwytów i umocował do pleców skafandra.

— Gotów? — zapytał głos tuż przy jego uchu.

Niemal podskoczył ze zdziwienia.

— Tak, tak! Szybko!

Śluza nie tyle otworzyła się, ile raczej wypluła go w przestrzeń wraz z miniaturową galaktyką lodowych kryształków. Natychmiast zaczął się rozglądać w poszukiwaniu okrętu Kultury, szybko jednak uświadomił sobie, że zachowuje się jak głupiec. Nieprzyjacielską jednostkę dzieliło od krążownika co najmniej kilka miliardów kilometrów. Na taką właśnie, nieludzką skalę toczyły się współczesne konflikty. Można było niszczyć i zabijać z niewyobrażalnych odległości, wygodnie siedząc w fotelu zamieniać w nowe gwiazdy odległe nawet o kilka lat świetlnych, jednym skinieniem palca unicestwiać całe planety… a przy okazji nie mieć najmniejszego pojęcia, o co właściwie chodzi w tej wojnie.

Ostatni raz pomyślał o Balvedzie, po czym na oślep sięgnął do panelu sterowniczego generatora, nacisnął właściwy guzik i zza zmrużonych powiek obserwował, jak gwiazdy zamieniają się w rozmazane, niewyraźne smugi. Zaraz potem zaczął manipulować przy umieszczonym na przedramieniu skafandra mikropulpicie łączności, w nadziei że przechwyci jakieś sygnały z „Ręki Boga 137”, ale odbierał tylko biały szum. Po pewnym czasie usłyszał mechaniczny głos skafandra:

— Generator/hiperprzestrzeń/energia/połowa.

Uważnie obserwował wskazania maleńkiego wyświetlacza obok wizjera.

Idirianie przed każdym skokiem w hiperprzestrzeń kierowali do swojego Boga specjalną modlitwę. Kiedyś Xoralundra zażądał, żeby on również się do niej przyłączył. Horza protestował, twierdząc, że taka modlitwa nie ma dla niego żadnego znaczenia; nie dość, że sama koncepcja idiriańskiego Boga stała w jaskrawej sprzeczności z jego osobistymi przekonaniami, to na dodatek modlitwę odmawiano w starym martwym języku, którego ani w ząb nie rozumiał. W odpowiedzi usłyszał, że chodzi o symboliczną wymowę tego gestu. Od zwierząt (idiriańskie słowo oznaczające ludzi znaczyło mniej więcej tyle co „biotomatony”) wymaga się wyłącznie uczestnictwa w akcie religijnym; zrozumienie, a tym bardziej intelektualne bądź emocjonalne aangażowanie, nie są konieczne. Horza zapytał wówczas, co z jego nieśmiertelną duszą, na co Xoralundra wybuchnął gromkim śmiechem — po raz pierwszy i ostatni za ich znajomości. Od kiedy to nieśmiertelna dusza mieszka w śmiertelnym ciele? Gdy zapas energii zmalał prawie do zera, Horza wyłączył generator. Gwiazdy wokół niego znieruchomiały i przybrały zwykłą postać. Zaraz potem uruchomił sygnalizator generatora i pozwolił mu odpłynąć w pustkę, by działał jako wabik, ściągając na siebie uwagę wszystkich, którzy zechcieliby podążyć za jeszcze ciepłym śladem w hiperprzestrzeni.

Stopniowo uspokajał mocno przyspieszony oddech i spowalniał bicie serca. Jednocześnie oswajał się ze skafandrem, testując jego funkcje i możliwości. Skafander, który jeszcze pachniał nowością, został chyba skonstruowany przez Rairchów, a więc był najlepszym skafandrem na świecie, podobnie jak najlepsze było wszystko, co wytworzyli Rairchowie. Co prawda ludzie twierdzili, że skafandry Kultury na lepszej jakości, ale to samo mówili o wielu innych rzeczach, a jednak Kultura przegrywała wojnę. Horza sprawdził działanie laserów, po czym zaczął szukać pistoletu, który powinien być ukryty w jednej z zewnętrznych kieszeni. Znalazł go nie bez trudu, broń bowiem udawała fragment podłużnego wzmocnienia przedramiennej części rękawa. Z przyjemnością by do czegoś strzelił, ale nie było do czego. Z żalem schował broń, skrzyżował ramiona na pękatej piersi i rozejrzał się dokoła. Wszędzie gwiazdy. Nie miał pojęcia, która z nich jest słońcem Sorpenu. A więc okręty Kultury mogły ukrywać się w fotosferze. No, no… A ich Umysły, nawet w sytuacji skrajnego zagrożenia, podczas ucieczki, były w stanie wyrwać się ze studni grawitacyjnej. Ładne rzeczy. Kto wie, może Idirian czeka trudniejsze zadanie, niż przypuszczali? Wprawdzie byli urodzonymi wojownikami, dysponowali ogromnym doświadczeniem i godną podziwu odwagą, struktura ich społeczeństwa opierała się na fundamencie prowadzonych nieprzerwanie wojen, niemniej jednak Kultura, ten pozornie chaotyczny, anarchistyczny, hedonistyczny, dekadencki melanż ludzi i nieludzi, wchłaniający wciąż nowe społeczności, już od prawie czterech lat prowadził z nimi mniej lub bardziej wyrównaną walkę i nic nie wskazywało na to, żeby zamierzał się poddać albo choćby dążył do zawieszenia broni. Wszyscy oczekiwali gwałtownego, ale krótkiego starcia, z założenia służącego jedynie wyraźnemu określeniu stanowiska jednej ze stron, a tymczasem konflikt przeciągał się i wyraźnie przybierał na sile. Wbrew przewidywaniom mędrców, początkowe klęski i gigantyczne straty nie skłoniły Kultury do kapitulacji. Wręcz przeciwnie: co prawda jej siły znajdowały się w bezustannym odwrocie, przebiegał on jednak w coraz wolniejszym tempie, każda zaś uzyskana w ten sposób zwłoka była skrupulatnie wykorzystywana na przegrupowywanie, dozbrajanie i uzupełnianie stanu osobowego oddziałów. Zdaniem Horzy, wszystko to była robota Umysłów.

Nie wierzył, żeby zwykli obywatele Kultury naprawdę pragnęli wojny, i to bez względu na to, jak głosowali. Przecież mieli swoją komunistyczną utopię. Byli psuci i rozpieszczani, a ewangeliczny materializm Kontaktu zapewniał ich sumieniom akurat tyle kojącego balsamu, ile go potrzebowały. Czego jeszcze mogli chcieć? Wojna ponad wszelką wątpliwość została wywołana przez Umysły pragnące oczyścić galaktykę z cierpienia i niesprawiedliwości, i wprowadzić ją na nowe, proste tory. Głupcy z Kultury jeszcze się nie zorientowali, że pewnego dnia Umysły mogą dojść do wniosku, iż przyczyną wszelkiego zła są wyłącznie ludzie.

Horza obracał się powoli, wodził wzrokiem po upstrzonej niezliczonymi gwiazdami pustce i zastanawiał się, gdzie wśród tych tysięcy jasnych punkcików toczą się teraz mordercze walki, gdzie padają miliony ofiar, gdzie siły Kultury wciąż stawiają zaciekły opór, a gdzie okręty Idirian przedarły się przez linie obrony. Skafander posłusznie wykonywał polecenia żyroskopów, posykując cichutko, mrucząc i błyskając światełkami. Dawał Horzy poczucie pełnego bezpieczeństwa.

Tym bardziej zaskoczyło go gwałtowne szarpnięcie, w wyniku którego mało nie odgryzł sobie języka. Hełm wypełniło przenikliwe brzęczenie alarmu zderzeniowego, sekundę później zaś na jednym z mikroekranów pojawił się krwistoczerwony holograficzny obraz.

— Obiekt/przechwycenie/radar — powiedział skafander. — Zbliżanie.

Загрузка...