Wyobraźcie sobie, że oglądacie z wysoka ogromny lśniący ocean. Sięga we wszystkich kierunkach aż po zakrzywiony horyzont, blask słońca odbija się w miliardzie maleńkich fal. Wyobraźcie sobie, że przykrywa go gładki koc z czarnych chmur, lecz mimo braku słońca zachowajcie niezliczone błyski, po czym dodajcie mnóstwo drobnych światełek rozrzuconych po spodniej stronie mrocznego przykrycia niczym błyszczące oczy — samotne, połączone w pary albo liczniejsze, porozrzucane nieregularnie grupki. Taki właśnie widok roztacza się ze statku mknącego przez hiperprzestrzeń jak mikroskopijny owad, cieszącego się wolnością między uplecioną z czystej energii siatką a realnym kosmosem.
Drobne światełka na spodniej stronie warstwy chmur to gwiazdy, natomiast fale na oceanie to zaburzenia Sieci „oświetlone” polami emitowanymi przez nadprzestrzenny napęd statku. Zarówno Sieć, jak i płaszczyzna realnego kosmosu są zakrzywione, podobnie jak zakrzywione byłyby ocean i warstwa chmur na planecie, tyle że trochę mniej. Czarne dziury są tam długimi wijącymi się wodospadami, które łączą chmury z morzem, supernowe natomiast przypominają gigantyczne błyskawice przeświecające przez warstwę obłoków. Asteroidy, księżyce, planety, orbitale, a nawet pierścienie i sfery są prawie niewidoczne. Dwie Szybkie Jednostki Zaczepne klasy Zabójca, „Nadwyżka landlowa” i „Rewizjonista”, mknęły przez hiperprzestrzeń, śmigając pod powierzchnią realnego kosmosu jak smukłe, błyszczące ryby w głębokim stawie wypełnionym spokojną wodą. Z daleka omijały układy planetarne i gwiazdy, ale jeszcze staranniej unikały rozległych pustych przestrzeni, gdzie łatwiej byłoby je zlokalizować. Ich silniki skupiały trudną do wyobrażenia energię, dorównującą co najmniej jednemu procentowi energii produkowanej przez małe słońce. Dzięki temu obie jednostki pędziły przez czterowymiarową otchłań z prędkością, która z punktu widzenia obserwatora przebywającego w realnym kosmosie wyniosłaby niespełna dziesięć lat świetlnych na godzinę. W tamtych czasach była to prędkość ogromna. Jak tylko wyczuły zbliżające się Urwisko i Ponurą Głębinę, weszły w szeroki skręt, aby wniknąć jak najgłębiej w strefę wojenną i zarazem pojawić się jak najbliżej układu planetarnego, w którym znajdował się Schar. Hen, daleko, pokazały się czarne dziury odpowiedzialne za powstanie Głębiny. Wydłużone zawirowania energii przeszły przez ten obszar wiele milionów lat temu, zostawiając za sobą pustą przestrzeń i tworząc nowe, sztuczne ramię galaktyki, po czym zbiły się w ciasną gromadę i skierowały ku środkowi obracającego się dostojnie archipelagu gwiazd i mgławic.
Czarne dziury ustawiły się tak blisko siebie, że ich zgrupowanie nazywano powszechnie Lasem; dwa mknące na złamanie karku okręty Kultury otrzymały rozkaz, żeby w razie odkrycia i zidentyfikowania podjąć próbę przedarcia się między poskręcanymi, śmiertelnie groźnymi pniami. Dość powszechnie uważano, że Kultura lepiej od Idirian opanowała skomplikowane metody sterowania ograniczonymi polami energetycznymi, w związku z czym jej jednostki miały większe szansę na przedarcie się przez zaporę. Co prawda ryzyko było ogromne, ale dwie Szybkie Jednostki Zaczepne miały wręcz nieoszacowaną wartość, ponieważ Kultura niedawno zaczęła je wytwarzać. Dlatego należało uczynić wszystko, by nie trafiły w ręce nieprzyjaciela, gdyby zaś doszło do najgorszego, lepiej byłoby, żeby uległy unicestwieniu. Okręty nie natrafiły na nieprzyjacielską flotę, w ciągu kilku sekund przemknęły przez Barierę Milczenia, uwolniły ładunek, po czym raptownie zawróciły i oddaliły się z maksymalną prędkością, by błyskawicznie zniknąć w pustce Ponurej Głębiny.
Co prawda wrogie jednostki stacjonujące w pobliżu planety Schar ruszyły w pogoń, zbyt późno jednak spostrzegły intruzów, żeby pościg mógł dać jakiś rezultat. Oba okręty bezpiecznie dotarły na drugi brzeg Głębiny. Ich misja zakończyła się sukcesem, jednak ani sterujące nimi Umysły, ani nieliczne załogi (ludzie znaleźli się tam nie dlatego, że byli potrzebni, lecz dlatego że chcieli tam być) nie mieli pojęcia, czemu, zgodnie z rozkazami, bez żadnej widocznej przyczyny wysyłaja w pustą przestrzeń kosmiczną kosztowne głowice, ostrzeliwują promieniami CREW cele ćwiczebne oraz wypuszczają z ładowni miniaturowe promy załadowane po brzegi działającą na pełną moc aparaturą nadawczą. Zadaniem operacji było ściągnięcie w ten rejon kosmosu i zatrzymanie jak największych sił Idirian; musiało minąć trochę czasu, zanim tamci zorientują się, że mają do czynienia ze szczątkami celów ćwiczebnych oraz metalowymi skorupami z kilkuset kilogramami przestarzałej, za to czyniącej mnóstwo jazgotu aparatury. Krótko mówiąc, dwa Umysły i kilkunastu ludzi ryzykowało życie tylko po to, żeby przeprowadzić samobójczą misję polegającą na przekonaniu kogoś (nie bardzo wiadomo kogo), iż w najmniej uczęszczanym i nikomu niepotrzebnym zakątku wszechświata rozegrała się potężna bitwa kosmiczna. Do czego to doszło? Idirianie, owszem, wręcz uwielbiali samobójcze misje. Chwilami można było odnieść wrażenie, że traktują je jako sposób na życie. Ale Kultura? Kultura, w której nawet podczas wojny nikt nie ośmielał się używać słowa „dyscyplina”, gdzie każdy zawsze chciał wiedzieć „co” i „dlaczego”? Doprawdy, świat stanął na głowie.
Dwa okręty mknęły wzdłuż krawędzi Głębiny, dyskutując zawzięcie. Równie zażarte dyskusje toczyły się na ich pokładach. „Wir Czystego Powietrza” potrzebował dwudziestu jeden dni na odbycie podróży z orbitala Vavatch na planetę Schar. W tym czasie Wubslin naprawił wszystko, co był w stanie naprawić, ale statek i tak potrzebował kolejnego solidnego remontu. Mimo iż struktura kadłuba była nienaruszona, a system podtrzymywania życia funkcjonował prawie bez zarzutu, znacznemu upośledzeniu uległo działanie większości pozostałych układów. Napęd hiperprzestrzenny rozregulował się jeszcze bardziej, silniki plazmowe nie byłyby już w stanie działać w atmosferze — powinny bezpiecznie posadzić statek na powierzchni planety i pozwolić mu wystartować, ale nie było mowy o dłuższych przelotach — zewnętrznych sensorów zaś zostało akurat tyle, żeby dostarczyć minimum informacji niezbędnych do działania. Mimo to Horza uważał, że udało im się wykpić wyjątkowo tanim kosztem.
Teraz mógł bez obaw wyłączyć system identyfikacji, a ponieważ nie musiał również dłużej oszukiwać załogi, stopniowo zaczął powracać do poprzedniego wyglądu. Robił to głównie dla Yalson, a trochę dla pozostałych członków Wolnej Grupy. Zamierzał zatrzymać się mniej więcej w dwóch trzecich między Kraiklynem a poprzednią powierzchownością; jedna trzecia była zarezerwowana dla pewnej rudowłosej dziewczyny o imieniu Kierachell. Była Metamorfem, jak on, i Horza miał nadzieję, że ta jedna trzecia wystarczy, aby rozpoznała go, kiedy ponownie spotkają się na planecie Schar.
— Dlaczego myślałeś, że to nas rozwścieczy? — zapytała Yalson któregoś dnia w hangarze „Wiru”. Strzelali z laserów do tarczy z ruchomymi celami, ustawionej pod przeciwległą ścianą.
— Bo był waszym dowódcą.
Yalson roześmiała się z goryczą.
— Raczej menedżerem niż dowódcą. Ilu menedżerów cieszy się sympatią pracowników? Wolna Grupa to w gruncie rzeczy zwykła firma, tyle że już prawie zbankrutowaliśmy. Dzięki Kraiklynowi większość zatrudnionych przeszła na przedwczesną emeryturę. Tak naprawdę musiałeś oszukać tylko statek.
— Zgadza się. — Horza wycelował do ludzkiej sylwetki przebiegającej przez tarczę. Laserowy promień był niewidoczny, ale tarcza rozbłysła w miejscu, w którym się z nią zetknął. Postać potknęła się i zatoczyła, lecz nie upadła; połowa maksymalnej noty. — Potrzebowałem was, a poza tym wolałem nie ryzykować. Zawsze przecież mógł się znaleźć ktoś lojalny wobec Kraiklyna.
Teraz powinna strzelać Yalson, ale zamiast na tarczę, patrzyła na Metamorfa.
Dotychczasowy system zabezpieczeń został zmieniony; teraz dostęp do najważniejszych funkcji statku zapewniała znajomość kodu cyfrowego (rzecz jasna, znał go wyłącznie Horza) oraz odebrany Kraiklynowi pierścień, który stale nosił na palcu. Obiecał załodze, że po wylądowaniu na Scharze wyda mózgowi „Wiru” polecenie usunięcia wszelkich zabezpieczeń. Co prawda miało to nastąpić z pewnym opóźnieniem, niemniej jednak, gdyby nie wrócił z tuneli Systemu Dowodzenia, niedobitki Wolnej Grupy Kraiklyna będą mogły bez trudu opuścić planetę.
— Powiedziałbyś nam, prawda? I tak powiedziałbyś nam prędzej czy później?
W gruncie rzeczy chciała wiedzieć, czy powiedziałby jej. Reszta jej nie obchodziła.
— Powiedziałbym — odparł, patrząc Yalson w oczy. — Jak tylko zyskałbym pewność o lojalności ludzi na statku. Była to bez wątpienia uczciwa odpowiedź, ale czy najlepsza? Pragnął Yalson, pragnął nie tylko jej ciepła w noc wypełnioną przyćmionym blaskiem czerwonych lampek, lecz także jej zaufania i czułości. Niestety, wciąż zachowywała dystans.
Balveda żyła, ale chyba tylko dzięki temu, że Horzy zależało na opinii Yalson. Oczywiście zdawał sobie z tego sprawę i nie napawało go to szczególną dumą. Każda pewność jest lepsza od niepewności, a on wciąż nie zdecydował, czy kierując się beznamiętnym wyrachowaniem powinien zostawić agentkę przy życiu, czy zlikwidować. Co gorsza, nie wiedział również, czy potrafiłby zabić ją z zimną krwią. Wiele o tym myślał, lecz nadal nie doszedł do żadnych wniosków. Pozostało mu tylko liczyć na to, że ani Yalson, ani Balveda nie domyślają się, jak wielki mętlik panuje w jego głowie. Powodów do zmartwień przysparzała mu także Kierachell. Horza wiedział, że w tych okolicznościach nie powinien zawracać sobie głowy sprawami osobistymi, a mimo to uparcie wracał myślami do dawnej miłości. W miarę jak „Wir Czystego Powietrza” zbliżał się do planety Schar, myśli stawały się coraz bardziej natarczywe, a wspomnienia wyraźniejsze. Walczył ze sobą, przypominał pustkę i nudę, które wypełniały jego dni podczas pobytu w placówce Metamorfów, nawet kiedy towarzyszyła mu Kierachell, lecz wystarczyło, żeby przyłożył głowę do poduszki, a w jego snach natychmiast pojawiał się jej leniwy uśmiech i rozbrzmiewał niski, namiętny głos, tym bardziej fascynujący, że zapamiętany przez chłopaka przeżywającego pierwszą miłość. Chwilami podejrzewał, iż Yalson doskonale wie o jego zadurzeniu, i wtedy aż kurczył się ze wstydu.
Dziewczyna wzruszyła ramionami, podniosła broń i strzeliła do czworonożnego cienia na tarczy. Cień zatrzymał się, po czym runął majestatycznie, by wtopić się w ciemnoszarą, nierówną linię u dołu ekranu.
Horza nauczał.
Czuł się trochę jak wykładowca w college’u — i słusznie, bo jego przemowy były właściwie wykładami. Odczuwał wewnętrzną potrzebę wytłumaczenia swego postępowania, wyjaśnienia dlaczego Metamorfowie opowiedzieli się po stronie Idirian i dlaczego wierzą w to, o co walczą. Nazywał te sesje „wprowadzeniami”; teoretycznie miały dotyczyć planety Schar oraz Systemu Dowodzenia, w praktyce jednak zawsze kończyło się na tym, że Horza mówił ogólnie o toczącej się wojnie albo poruszał tematy zupełnie nie związane ani z nią, ani z planetą, do której się zbliżali. Podczas tych spotkań Balveda siedziała zamknięta w swojej kajucie, ponieważ Horza nie chciał dopuścić do tego, żeby przeistoczyły się w debatę polityczną. Perosteck Balveda nie sprawiała żadnych kłopotów. Jej skafander oraz nieliczne przedmioty osobistego użytku zostały wyrzucone w próżnię, ona sama zaś przeszła najdokładniejsze badania, jakie można było przeprowadzić przy użyciu sprzętu znajdującego się na pokładzie „Wiru”. Wyglądało na to, że jest całkiem zadowolona ze swego losu, tym bardziej że podlegała niemal takim samym ograniczeniom jak załoga statku — nie mogła go opuścić, a tylko od czasu do czasu zamykano ją w ciasnej kajucie. Mimo to, tak na wszelki wypadek, Horza nie pozwalał jej zbliżać się do sterowni, chociaż nie zauważył niczego, co świadczyłoby o tym, że Balveda stara się poznać funkcjonowanie statku, tak jak on czynił zaraz po dostaniu się na pokład. Nawet nie usiłowała nikogo nawracać na swój sposób myślenia.
Horza często zastanawiał się, czy agentka czuje się zupełnie bezpiecznie. Na pozór była spokojna i odprężona, kilka razy jednak zdarzyło mu się dostrzec na jej twarzy grymas niepokoju, a nawet rozpaczy. Czasem po prostu bał się chwili, kiedy dotrą na Schar, ale w miarę upływu dni coraz częściej cieszył się, że wreszcie skończy się pora jałowych rozważań i będzie mógł przystąpić do działania. Któregoś dnia zaraz po posiłku kazał Balvedzie przyjść do swojej kajuty. Usiadła na tym samym miejscu, gdzie on siedział jakiś czas temu, kiedy Kraiklyn wezwał go do siebie. Była zupełnie spokojna, wyglądała na odprężoną, ale zarazem czujną. Osadzone głęboko w kształtnej główce ciemne oczy wpatrywały się w Horze, a rude włosy — teraz już bardziej czarne niż rude — lśniły w blasku lampy.
— Jestem, kapitanie — powiedziała z uśmiechem, po czym splotła długie palce. Miała na sobie prostą błękitną ni to suknię, ni togę, która kiedyś należała do Gow.
— Witaj, Balvedo.
Usiadł na łóżku. On także miał na sobie luźny, niekrępujący strój. Przez kilka dni chodził w skafandrze, ale miał kłopoty z poruszaniem się do ciasnych pomieszczeniach „Wiru”, więc w końcu bez większego żalu schował go do szafy. Zamierzał zaproponować Balvedzie coś do picia, ale nie zrobił tego, ponieważ nie chciał naśladować Kraiklyna.
— O co chodzi, Horza?
— Chciałem sprawdzić… jak się miewasz.
W rzeczywistości miał zamiar zapewnić, że nie grozi jej żadne niebezpieczeństwo, że w gruncie rzeczy bardzo ją lubi i jest przekonany, iż w najgorszym razie zostanie internowana albo wymieniona na jakiegoś schwytanego Idirianina, ale słowa nie chciały przecisnąć mu się przez gardło.
— Znakomicie. — Przesunęła ręką po włosach. — Staram się być wzorowym więźniem, żeby nie dać ci pretekstu do wyrzucenia mnie za burtę. Cały czas się uśmiechała. Sprawiło mu to ulgę, mimo iż odniósł wrażenie, że uśmiech nie jest zupełnie szczery.
— Możesz być spokojna — odparł lekkim tonem. — Jesteś bezpieczna.
— Aż do planety Schar?
— Potem też.
Powoli przymknęła powieki.
— Miło to słyszeć.
Znowu patrzyła mu w oczy. Horza wzruszył ramionami.
— Przypuszczam, że ty też byś tak postąpiła.
— Bo ja wiem… Chyba tak. — Nie był w stanie stwierdzić, czy Balveda mówi prawdę. — Szkoda, że walczymy po przeciwnych stronach.
— Szkoda, że w ogóle walczymy, Balvedo.
— I każde z nas wierzy, że jego strona wygra.
— Czyli kto właściwie? — zapytał z ironicznym uśmiechem. — Prawda i sprawiedliwość?
Odwróciła wzrok.
— Niekoniecznie. — Wzruszyła ramionami. — Cóż, takie jest po prostu życie. Ewolucja, o której tyle mówiłeś. Twoim zdaniem Kultura zabrnęła w ślepą uliczkę. Jeśli to prawda… W takim razie możemy jednak przegrać.
— Niech mnie szlag trafi! — wybuchnął chyba odrobinę zbyt gwałtownie. — Zobaczysz, jeszcze przeciągnę cię na właściwą stronę! Uśmiechnęła się blado, ale nie odpowiedziała, tylko opuściła głowę. Horza też nie wiedział, co powiedzieć.
Pewnej nocy, na sześć dób przed dotarciem do celu — gwiazda centralna układu planetarnego świeciła już wyraźnie silniejszym blaskiem, nawet w zakresie fal widzialnych i w normalnej przestrzeni — w jego kajucie zjawiła się Yalson. Nie spodziewał się odwiedzin, więc kiedy delikatnie zapukała do drzwi, wybijając go z płytkiego snu, przez dłuższą chwilę nie mógł sobie uświadomić, gdzie jest i co się dzieje. Wpuścił ją, jak tylko zerknął na ekran. Wślizgnęła się do kajuty, szybko zamknęła za sobą drzwi, po czym objęła go i bez słów przytuliła się mocno. Stał nieruchomo, usiłując się dobudzić i zrozumieć, jak do tego doszło, jeszcze parę godzin temu bowiem nic nie zapowiadało nagłej odmiany.
Yalson spędziła niemal cały dzień w hangarze, na ćwiczeniach. Widział ją tam, oblepioną mikroczujnikami, jak sapie, poci się, wytęża i sprawdza rezultaty na ekranach. Można było odnieść wrażenie, że traktuje swoje ciało jak maszynę i testuje ją, doprowadzając niemal nad skraj zniszczenia.
Zostali razem do rana, jednak Yalson, zmęczona ogromnym wysiłkiem, zasnęła niemal natychmiast. Nie przeszkadzało jej, że Horza ją przytula i pieści, że upaja się zapachem, którego nie czuł od tak dawna. Wreszcie znieruchomiał i w ciszy nasłuchiwał jej oddechu, czuł, jak rozluźniają się jej mięśnie, jak serce bije coraz wolniej i spokojniej.
Kochali się dopiero nad ranem. Później, kiedy odpoczywali, zapytał szeptem:
— Dlaczego? — Statek otaczał ich łagodnym pomrukiem. — Co się stało?
Przytuliła się do niego jeszcze mocniej i potrząsnęła głową.
— Nic się nie stało. Nic szczególnego, nic ważnego. — Bardziej wyczuł niż zobaczył, że wzrusza ramionami. Odwróciła od niego twarz, wtuliła ją w jego ramię, przycisnęła skroń do mruczącej grodzi. — Wszystko… Schar.
Trzy dni przed końcem podróży członkowie Wolnej Grupy trenowali w hangarze strzelanie do ruchomych celów. W ćwiczeniach nie uczestniczył Neisin; po tym, co zdarzyło się w Świątyni Światła, wciąż nie chciał wziąć lasera do ręki. W Evanauth, w którejś z nielicznych chwil trzeźwości, kupił broń miotającą eksplodujące mikropociski. Po strzelaniu Horza polecił dokładnie sprawdzić uprzęże antygrawitacyjne. Kraiklyn kupił hurtowo sporą ich liczbę, oczywiście najtańszy model i do tego nie najlepszej jakości, po czym sprzedawał swoim ludziom po — jak twierdził — kosztach zakupu. Horza początkowo miał pewne wątpliwości, ale okazało się, że uprzęże sprawują się przyzwoicie. Mogły okazać się bardzo przydatne podczas penetrowania pionowych szybów Systemu Dowodzenia.
Był niemal pewien, że załoga „Wiru” chętnie zapuści się razem z nim w labirynt podziemnych korytarzy. Długi okres przymusowej bezczynności sprawił, iż wszyscy tęsknili za jakimś urozmaiceniem, planeta Schar zaś zapowiadała się jako całkiem spora atrakcja. W dodatku, jeśli wierzyć Horzy, który przedstawił im sytuację zgodnie ze swoją wiedzą, prawdopodobieństwo, że wdepną w jakiś pasztet, było niewielkie, a poza tym na pewno nikt nie będzie tam niczego wysadzał w powietrze — nawet Umysł, który mieli odnaleźć. Dra’Azon już tego dopilnują.
Słońce układu planetarnego świeciło przed nimi jako najjaśniejszy obiekt na niebie. Samego Urwiska wciąż jeszcze nie mogli zobaczyć, niemniej łatwo było dostrzec, że pozostałe gwiazdy są albo bardzo blisko, albo bardzo daleko i w rozdzielającej je pustce naprawdę nic nie ma.
Horza kilkakrotnie zmieniał kurs „Wiru”, cały czas mierząc jednak w obszar o średnicy dwóch lat świetlnych, którego centrum stanowiła planeta Schar. Nazajutrz zamierzał skierować statek najkrótszą drogą do celu. Jak do tej pory podróż przebiegała bez żadnych zakłóceń; nie natrafili na żadne sygnały, instrumenty pokładowe nie przechwyciły ech odległych bitew, nie przecięli śladu pozostawionego w hiperprzestrzeni przez inny statek. Dokoła panował niezmącony spokój, jakby w całym wszechświecie nie działo się nic nadzwyczajnego, jakby gwiazdy beztrosko rodziły się i umierały, galaktyki wirowały dostojnie, a obłoki gazów wędrowały przez kosmiczną pustkę. Zadyszana wojna, wprzęgnięta w sztuczny rytm dnia i nocy, zdawała się tylko wymysłem albo wręcz koszmarnym snem, który kiedyś im się przyśnił, a teraz zdołali przed nim uciec.
Mimo to Horza utrzymywał statek w pełnym pogotowiu. Szansę, że natrafią na cokolwiek przed przekroczeniem Bariery Milczenia, były praktycznie równe zeru; gdyby rzeczywiście wszystko poszło jak po maśle, może nie musiałby gnać prosto do celu. Najchętniej przed lądowaniem spotkałby się z krążącymi w pobliżu jednostkami idiriańskiej floty, co pozwoliłoby rozwiązać większość problemów: przekazałby im Balvedę, zostawiłby „Wir Czystego Powietrza” w rękach Yalson i jej towarzyszy, sam zaś odebrałby specjalistyczne wyposażenie obiecane przez Xoralundrę. Gdyby sytuacja rozwinęła się właśnie tak, mógłby również spotkać się z Kierachell sam na sam, bez świadków. Byłby wtedy sobą, ponieważ nareszcie nie musiałby myśleć o tym, jak widzą go Yalson i pozostali członkowie załogi.
Kiedy od celu dzieliły ich dwa dni, na statku zawyły syreny alarmowe. Horza, który właśnie drzemał w kajucie, pognał do sterowni. Przed dziobem „Wiru Czystego Powietrza” rozpętało się prawdziwe piekło. Czujniki statku rejestrowały eksplozje antymaterii oraz potężne podmuchy promieniowania, częściowo będące efektem eksplozji głowic, które wybuchły nie uderzając w żaden cel. Struktura trójwymiarowego kosmosu gięła się i pulsowała, zmuszając mózg „Wiru” do częstego wyłączania silników, które w takich warunkach łatwo mogły ulec uszkodzeniu. Jak tylko Horza usiadł w fotelu pilota i zapiął pasy, w drzwiach sterowni stanął Wubslin.
— Co się dzieje?
— Chyba jakaś bitwa — mruknął Horza, obserwując ekrany. Obszar ogarnięty szaleństwem znajdował się po wewnętrznej stronie orbity Schara, a więc tam, którędy biegła najprostsza droga z Vavatcha. Od tego miejsca dzieliła ich jeszcze odległość półtora roku świetlnego — byli za daleko, żeby ktokolwiek ich zauważył, chyba że przypadkiem trafiłby w nich promień wąskopasmowego skanera, ale prawdopodobieństwo takiego zdarzenia praktycznie równało się zeru. Nic im więc nie groziło, lecz Horza obserwował odległe fajerwerki z ciężkim sercem i nieprzyjemnym ssaniem w żołądku. — Mamy wiadomość.
Wubslin wskazał jeden z ekranów. Stopniowo, po kilka liter, pojawiała się tam treść sygnału wychwyconego z radiacyjnego chaosu. Minęła prawie minuta, zanim można było odczytać cały tekst.
POJAZD WIR CZYSTEGO POWIETRZA.
SPOTKANIE Z JEDNOSTKAMI DZIEWIĘĆDZIESIĄTEJ TRZECIEJ FLOTY.
WSPÓŁRZĘDNE: S.591134.45 ŚRODEK. BRAK ZAGROŻENIA.
— A niech mnie… — mruknął Horza.
— Co to znaczy? — zdziwił się Wubslin, po czym wprowadził współrzędne do komputera nawigacyjnego. — Aha — powiedział, opadając na fotel. — To jedna z pobliskich gwiazd. Chyba chcą się z nami spotkać w połowie drogi między nią a… — Spojrzał na główny ekran.
— Właśnie — potwierdził Horza.
To musiała być pułapka. Sygnał nie zawierał niczego, co pozwoliłoby ponad wszelką wątpliwość stwierdzić, że pochodził od Idirian.
— Depesza od naszych trójnogich przyjaciół? — zapytał Wubslin. Na jeden z bocznych ekranów wywołał holograficzny obraz przedstawiający pobliskie gwiazdy otoczone pajęczą siecią cienkich zielonych linii. — To całkiem niedaleko stąd.
— Naprawdę? — bąknął Horza.
Przez chwilę jak zauroczony wpatrywał się w różnobarwną mozaikę ech odległej bitwy, po czym przebiegł palcami po głównej klawiaturze. Statek posłusznie skierował dziób w bok, niemal dokładnie na planetę. Wubslin zerknął spod oka na dowódcę.
— Myślisz, że to jednak nie od nich?
— Jestem prawie pewien. — Radiacja słabła. Starcie chyba dobiegało końca, a może przeciwnikom zaczęło brakować zapału. — Najprawdopodobniej wpadlibyśmy prosto na Specjalizowaną Jednostkę Kontaktową albo na ścianę promieniowania strukturalnego.
— Masz na myśli to, czym pocięli Vavatch na plasterki? — Wubslin zagwizdał przeciągle, po czym energicznie pokręcił głową. — Wielkie dzięki.
Horza wymazał wiadomość z ekranu.
Niecałą godzinę później wszystko powtórzyło się od początku: piekło wybuchów, koktajl fajerwerków i tym razem dwa sygnały: jeden z poleceniem zignorowania poprzedniego, drugi z nowymi współrzędnymi. W przeciwieństwie do pierwszego, oba miały pozory wiarygodności, zawierały bowiem imię „Xoralundra”. Horza, który dopiero co zasiadł do posiłku, zaklął szpetnie. Niemal natychmiast na ekranie pojawiła się trzecia wiadomość, anulująca wszystkie dotychczasowe i wyznaczająca jeszcze inne miejsce spotkania. Horza znowu zaklął, wyłączył szerokopasmowy komunikator, po czym wrócił do mesy.
— Kiedy dotrzemy do Bariery Milczenia?
— Za kilka godzin. Najwyżej za pół dnia.
— Boisz się?
— Nie, bo już tam byłem. A ty?
— Jeśli mówisz, że wszystko będzie w porządku, to ja ci wierzę.
— Nie powinno stać się nic złego.
— Znasz kogoś z tych, którzy tam teraz są?
— Nie wiem. Minęło parę lat. Co prawda personelu nie wymienia się często, ale ludzie przychodzą i odchodzą. Naprawdę nie wiem. Wszystko okaże się na miejscu.
— Chyba od dawna nie widziałeś nikogo ze swoich, prawda?
— Owszem.
— Cieszysz się na spotkanie?
— Może.
— Horza… Wiem, sama ci powiedziałam, że nie powinniśmy… że nie ma sensu mówić o tym, co było, zanim cię poznałam, ale od tego czasu sporo się zmieniło, więc…
— My też się zmieniliśmy, nie sądzisz?
— Czy to znaczy, że wciąż nie chcesz o tym rozmawiać?
— Być może. Nie wiem. Jeśli ty…
— Nie. — Położyła mu palec na ustach. — Wszystko w porządku. To nie ma znaczenia.
Siedział w środkowym fotelu, Wubslin zajmował miejsce po jego prawej stronie, a Yalson po lewej. Pozostali tłoczyli się za ich plecami, wśród nich także Balveda. Horza pozwolił jej wejść do sterowni, bo niewiele mogła już zdziałać. Drona unosiła się pod sufitem. Bariera Milczenia była coraz bliżej. Miała mniej więcej jeden dzień świetlny grubości, a na ekranie wyglądała jak lustrzane pole siłowe. Pojawiła się niespodziewanie, kiedy dzieliła ich od niej niespełna godzina lotu. Wubslin niepokoił się, czy nie zdradzi to ich obecności, Horza jednak wiedział, że lustrzane pole siłowe istnieje tylko na ekranie „Wiru”. W rzeczywistości przed dziobem statku rozciągała się zupełnie pusta przestrzeń.
Na pięć minut przed przelotem przez Barierę ekrany zgasły. Horza uprzedził załogę, że tak się stanie, ale nawet on poczuł się trochę nieswojo.
— Jesteś pewien, że tak być powinno? — zapytał Aviger.
— Gdyby było inaczej, na pewno nie siedziałbym tak spokojnie.
— To niesamowite — odezwała się Dorolow. — Ta istota jest boska. Czuję, że zna nasze myśli i zamiary.
— Prawdę mówiąc, to tylko zespół obdarzonych świadomością… Horza obejrzał się przez ramię i posłał Balvedzie ciężkie spojrzenie. Agentka Kultury natychmiast umilkła i zakryła sobie usta ręką, ale w jej oczach lśniły iskierki rozbawienia. Horza skoncentrował uwagę na pustym ekranie.
— Ciekawe, kiedy… — zaczęła Yalson, lecz nie dokończyła, ponieważ na ekranie pojawiło się wielojęzyczne wezwanie:
DO ZBLIŻAJĄCEJ SIĘ JEDNOSTKI.
— Zaczyna się — szepnął Neisin.
Dorolow szturchnęła go w bok.
— Słuchamy — powiedział Horza do wąskopasmowego komunikatora. Na ekranach pojawiły się jego słowa w kilkunastu językach.
ZBLIŻACIE SIĘ DO PLANETY SCHAR, JEDNEJ Z PLANET UMARŁYCH, POZOSTAJĄCYCH POD OPIEKĄ DRA’AZON.
WSTĘP NA TĘ PLANETĘ JEST ZAKAZANY.
— Wiem o tym. Nazywam się Bora Horza Gobuchul. Pragnę na krótko powrócić na Schar. Z całym szacunkiem proszę o zgodę.
— Ale ma gadane! — mruknęła Balveda.
Horza ponownie zgromił ją wzrokiem. Co prawda komunikator przekazywał wyłącznie jego słowa, niemniej jednak wolałby, żeby Balveda pamiętała, kto jest tu więźniem, a kto panem.
BYŁEŚ JUŻ TUTAJ.
Nie wiedział, czy powinien potraktować to jako pytanie, czy stwierdzenie faktu.
— Byłem już na Scharze jako strażnik. Jestem Metamorfem. Nie bawił się w określanie czasu, dla Dra’Azon bowiem, mimo iż istoty te znały gramatyczne kategorie przeszłości i przyszłości, wszystko zawsze działo się teraz. Ekran ściemniał, a po chwili pojawiło się na nim to samo zdanie:
BYŁEŚ JUŻ TUTAJ.
Horza zastanawiał się intensywnie, co powiedzieć.
— Typowy przykład demencji starczej — mruknęła Balveda.
— Byłem tutaj — powtórzył na wszelki wypadek. Czyżby Dra’Azon chcieli dać mu do zrozumienia, że skoro już tu był, nie może zjawić się ponownie?
— Czuję ją! — szepnęła Dorolow. — Czuję jej obecność!
SĄ Z TOBĄ INNI LUDZIE.
— Wielkie dzięki — odezwała się Unaha-Closp spod sufitu.
— Widzicie? — westchnęła z nabożnym podziwem Dorolow.
Balveda parsknęła pogardliwie. Sądząc z krótkiego zamieszania, jakie wybuchło za plecami Horzy, Aviger i Neisin rzucili się ratować omdlewającą Dorolow przez upadkiem na podłogę.
— Nie udało mi się wysadzić ich po drodze — odparł Horza. — Proszę o wyrozumiałość. Jeśli będzie trzeba, zostaną na pokładzie statku.
ONI NIE SĄ STRAŻNIKAMI. TO LUDZIE, ALE INNI NIŻ TY.
— Tylko ja pragnę stanąć na powierzchni planety.
WSTĘP JEST ZABRONIONY.
— Wiem o tym. Mimo to proszę o pozwolenie na lądowanie.
PO CO PRZYBYWASZ?
Zawahał się. Balveda znowu prychnęła głośno.
— Szukam kogoś, kto jest na Scharze.
CZEGO SZUKAJĄ POZOSTALI?
— Niczego. Po prostu są ze mną.
SĄ TUTAJ.
— Oni… — Horza zwilżył wargi. Często się zastanawiał, jak będzie przebiegała ta rozmowa, lecz wszystkie jego plany, wszystkie przemyślenia okazały się nic niewarte.
— Nie wszyscy znaleźli się tutaj z własnej woli. Niestety, nie miałem wyboru. Musiałem ich zabrać. Jeśli taka będzie wasza wola, zostaną na statku na orbicie wokół planety albo jeszcze dalej, po drugiej stronie Bariery Milczenia. Mam dobry skafander i mogę…
SĄ TU WBREW SWOJEJ WOLI.
Dra’Azon nie mieli zwyczaju przerywać komukolwiek w pół zdania, więc trudno było uznać to za dobry znak.
— Zaszły skomplikowane okoliczności. W galaktyce trwa wojna, mamy ograniczone możliwości dokonywania wyboru. Nie zawsze możemy robić to, co chcemy.
TUTAJ JEST ŚMIERĆ.
W sterowni zapadła martwa cisza. Horza jak urzeczony wpatrywał się w ekran. Minęło sporo czasu, zanim ktoś z tyłu przestąpił z nogi na nogę i odchrząknął.
— Co to znaczy? — zapytała drona.
— Śmie… Śmierć? — wykrztusił Horza.
Złowróżbne słowa trwały nieruchomo na ekranie. Wubslin nacisnął kilka klawiszy po swojej stronie konsolety, lecz pozostałe ekrany również pokazywały tę samą wiadomość, tyle że nie po maraińsku, ale w kilkudziesięciu innych językach. Główny mechanik z zafrasowaną miną potarł czoło, Horza zaś chrząknął niepewnie, po czym powiedział:
— Niedaleko stąd, tuż przed naszym przybyciem, rozegrała się wielka bitwa. Możliwe, że jeszcze trwa. Na pewno nie obyło się bez ofiar, więc może macie na myśli właśnie…
TUTAJ JEST ŚMIERĆ.
— Och… — jęknęła Dorolow, po czym zwisła bezwładnie w objęciach Neisina i Avigera.
— Chyba powinniśmy położyć ją w mesie — powiedział półgłosem Aviger.
— Chyba tak — odparł Neisin, ale nawet nie drgnął.
— Być może, zdołam… — Horza zawahał się, nabrał pełne płuca powietrza, zaczął od początku: — Jeśli mówicie o śmierci, być może uda mi się położyć jej kres. Może nie będzie więcej śmierci.
BORA HORZA GOBUCHUL.
— T… tak?
Aviger i Neisin postękując przeciągnęli Dorolow do sąsiedniego pomieszczenia. Na ekranach pojawił się kolejny komunikat:
SZUKASZ ZBIEGŁEJ MASZYNY.
— Ho, ho! — wykrzyknęła z podziwem Balveda.
— Cholera! — zaklęła Yalson.
— Wygląda na to, że nasz bóg wcale nie jest taki głupi — zauważyła Unaha-Closp.
— Tak — odparł bez wahania Horza. Kłamstwo nie miało najmniejszego sensu. — To prawda, ale…
MASZ NASZĄ ZGODĘ.
— Co takiego? — zdumiała się drona.
— Udało się! — wykrzyknęła Yalson i w triumfalnym geście wyrzuciła w górę ramiona.
Neisin, który właśnie wrócił z mesy, stanął w drzwiach jak wryty.
— Szybko poszło — zauważył. — Co takiego im powiedział? — zapytał Yalson, ale tylko pokręciła głową.
Horza przez kilka sekund wpatrywał się w komunikat, jakby podejrzewał, że pod trzema krótkimi słowami kryje się jeszcze jedno, całkiem odmienne znaczenie, po czym uśmiechnął się szeroko.
— Dziękuję. Czy mogę wylądować sam, czy razem z innymi?
MASZ NASZĄ ZGODĘ.
TUTAJ JEST ŚMIERĆ.
ZOSTAŁEŚ OSTRZEŻONY.
— Jaka śmierć? — Radość szybko ustąpiła miejsca niepokojowi. Słowa Dra’Azon nie dawały podstaw do nadmiernego optymizmu. — Gdzie jest ta śmierć? Czyja?
Na ekranie pozostała jedynie ostatnia część wiadomości:
ZOSTAŁEŚ OSTRZEŻONY.
— Zupełnie mi się to nie podoba — powiedziała powoli Unaha-Closp.
Zaraz potem znikł również ten komunikat, a na głównym ekranie pojawiła się gwiazda centralna układu, świecąca jasno w odległości niespełna roku świetlnego przed nimi. Horza natychmiast sprawdził wskazania komputera nawigacyjnego, którego ekran ożył wraz z pozostałymi, po czym z westchnieniem ulgi rozparł się w fotelu.
— Przeszliśmy — oznajmił. — Pokonaliśmy Barierę Milczenia.
— Więc teraz jesteśmy już bezpieczni? — zapytał Neisin. Horza przyglądał się samotnemu żółtemu karłowi zawieszonemu nieruchomo pośrodku ekranu. Planety były jeszcze niewidoczne.
— Zgadza się. Nic nam nie grozi, przynajmniej z zewnątrz.
— W takim razie pójdę się czegoś napić. — Neisin był już za drzwiami.
— Jak myślisz, czy tylko ty dostałeś zgodę na lądowanie, czy my wszyscy? — spytała Yalson.
Horza pokręcił głową, nie odrywając wzroku od ekranu.
— Nie mam pojęcia. Wejdziemy na orbitę, nawiążemy łączność z bazą Metamorfów, a potem spróbujemy wprowadzić „Wir” w górne warstwy atmosfery. Jeśli nasz rozmówca będzie miał coś przeciwko temu, na pewno da nam znać.
— Na jakiej podstawie twierdzisz, że to mężczyzna? — odezwała się Balveda, ale zanim Horza zdążył odpowiedzieć, Yalson zadała kolejne pytanie:
— Może lepiej ustalić to od razu?
— Nie podobała mi się ta gadanina o śmierci. — Horza odwrócił się razem z fotelem. Balveda stała tuż za plecami Yalson, drona wisiała w powietrzu na wysokości jej głowy. — Wolałbym nie zdradzać przedwcześnie naszych planów. — Przeniósł spojrzenie na agentkę Kultury. — Kilka dni temu powinien zostać nadany kolejny meldunek ze Schara. Wiesz może coś na ten temat?
Uśmiech, z jakim zadał to pytanie, świadczył o tym, że nie spodziewa się usłyszeć odpowiedzi, a już na pewno nie oczekuje, że będzie to odpowiedź prawdziwa. Spotkało go jednak zaskoczenie, Balveda bowiem zastanawiała się przez chwilę, po czym wzruszyła ramionami.
— Wiem — powiedziała spokojnie. — Nadszedł ze sporym opóźnieniem.
Długo mierzyli się wzrokiem, ale Balveda nie odwróciła oczu. Yalson milczała.
— Szczerze mówiąc, sprawa wydaje się mocno podejrzana — odezwała się Unaha-Closp. — Moim zdaniem… — Umilkła raptownie, ponieważ Horza posiał jej miażdżące spojrzenie. — Hm… Zresztą nieważne. Odwróciła się i z godnością opuściła sterownię.
— Wygląda na to, że wszystko w porządku — powiedział nie bardzo wiadomo do kogo Wubslin, odsunął się od konsolety i z satysfakcją pokiwał głową. — Wszystkie systemy działają normalnie.
Przyszli po niego, kiedy grał w piłkę w sali gimnastycznej. Wydawało mu się, że tutaj, w otoczeniu przyjaciół, jest zupełnie bezpieczny (przez chwilę unosili się przed nim w powietrzu jak rój much, ale on tylko roześmiał się, bez trudu przejął piłkę i zdobył kolejny punkt). Mimo to przyszli po niego. Dwaj. Zauważył ich natychmiast, jak tylko weszli do kulistej, ożebrowanej sali. Mieli na sobie ubrania w nieokreślonym kolorze i ruszyli prosto w jego stronę. Próbował uciec, ale mikrosilniczki odmówiły posłuszeństwa i zawisł bezradnie, niezdolny odpłynąć w żadną stronę. Wykonywał pływackie ruchy, usiłował zdjąć uprząż, żeby rzucić w nich — nie liczył na to, że trafi, ale przynajmniej popłynąłby w kierunku ściany. Wszystko na próżno. Dopadli go. Najgorsze było to, że nikt tego nie zauważył. Nagle uświadomił sobie, że ludzie, z którymi grał w piłkę, wcale nie są jego przyjaciółmi, ba, nikogo z nich nie zna! Dwaj przybysze chwycili go za ramiona i w ułamku sekundy, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, znaleźli się we trójkę w miejscu, które co prawda znajdowało się w tym samym kulistym pomieszczeniu, ale jednocześnie było ukryte za niewidzialnym rogiem. Panowała tam niemal całkowita ciemność, lecz nie wiedzieć czemu, pozbawione barw stroje napastników były w niej doskonale widoczne. Nie mógł się ruszyć, był jak wykuty z kamienia, ale widział i oddychał.
— Pomóżcie mi!
— Właśnie po to przyszliśmy.
— Kim jesteście?
— Dobrze wiesz.
— Nie wiem!
— W takim razie nie możemy ci powiedzieć.
— Czego chcecie?
— Ciebie.
— Dlaczego akurat mnie?
— A dlaczego nie?
— Chcę wiedzieć!
— Bo nikogo nie masz.
— Co takiego?
— Nikogo nie masz.
— Co to znaczy?
— Ani rodziny, ani przyjaciół…
— …ani wiary, ani przekonań.
— To nieprawda!
— Skąd wiesz?
— Wierzę w…
— No w co?
— We mnie!
— To za mało.
— I tak tego nie znajdę.
— Czego?
— Wystarczy. Zróbmy to.
— Co?
— Zabierzemy ci imię.
— Dla…
Sięgnęli do jego głowy i zabrali mu imię.
Zaczął krzyczeć.
— Horza!
Yalson potrząsała nim tak mocno, że głowa obijała mu się o ramę pryczy. Przebudzenie było gwałtowne; usłyszał przebrzmiewające echo swojego krzyku, napiął wszystkie mięśnie, rozluźnił. Wyciągnął ręce przed siebie i dotknął ciepłego ciała porośniętego jedwabistymi włoskami. Yalson przytuliła go do piersi. Nic nie mówił. Czekał, aż serce mu się uspokoi i zacznie uderzać w tym samym rytmie co jej. Kołysała go łagodnie, potem pocałowała w usta.
— Już dobrze — wyszeptał. — Miałem koszmarny sen.
— Co to było?
— Nic takiego.
Ułożył głowę między jej piersiami, jakby to było wielkie, bardzo…
Horza, Wubslin i Yalson, wszyscy w skafandrach, siedzieli w sterowni. Szaro-biała planeta Schar wypełniała niemal cały główny ekran.
— Powtórz — polecił Horza.
Wubslin jeszcze raz nadał sygnał rozpoznawczy.
— Może zmienili kod? — zastanawiała się głośno Yalson. Patrzyła w ekran spod zmarszczonych brwi. Ostrzygła włosy tak krótko, że prawie nie różniły się od meszku, który porastał jej ciało, w związku z czym głowa, stercząca z obszernego kołnierza skafandra, wydawała się nienaturalnie mała.
— Nie przypuszczam — odparł Horza. — W gruncie rzeczy to nie kod, tylko specjalny język używany przy szczególnych okolicznościach. — Jesteś pewien, że sygnał trafia we właściwe miejsce?
— Tak.
Horza z trudem zachowywał spokój. Prawie od godziny wisieli na orbicie stacjonarnej nad kontynentem, w którym wydrążono tunele Systemu Dowodzenia. Niemal cała planeta była pokryta śniegiem, tysiąckilometrowej długości półwysep skuwała lodowa skorupa. Właśnie tam tunele łączyły się z morzem. Przed mniej więcej siedmioma tysiącami lat na planecie rozpoczęła się kolejna epoka lodowcowa, w związku z czym woda w postaci ciekłej występowała jedynie w niezbyt szerokim pasie po obu stronach równika. Ocean, widoczny od czasu do czasu pod warstwą burzowych chmur, przypominał stalowo-szary pas ściskający planetę w najszerszym miejscu. Znajdowali się dwadzieścia pięć tysięcy kilometrów od zmrożonej powierzchni globu i nadawali wiadomość przez wąskopasmowy komunikator wycelowany w obszar o średnicy zaledwie kilkudziesięciu kilometrów, niemal dokładnie pośrodku wyraźnego przewężenia półwyspu. Tam było wejście do tuneli i tam mieszkali Metamorfowie. Horza dałby sobie uciąć głowę, że nie popełnił błędu, ale sygnały wciąż pozostawały bez odpowiedzi.
Tu jest śmierć, powracała natrętna myśl. Robiło mu się coraz zimniej, jakby dotarł do niego chłód bijący od planety.
— Nic — oznajmił Wubslin.
— W porządku. — Horza położył ręce na sterach. — Wchodzimy w atmosferę.
„Wir Czystego Powietrza” wygiął otaczające go pole siłowe i ostrożnie ześlizgnął się po nim do studni grawitacyjnej planety. Horza wyłączył główny napęd; pozostawienie go w gotowości wiązałoby się ze zbyt dużym ryzykiem, tym bardziej że lada chwila ciążenie miało osiągnąć wartość, przy której napęd gwiezdny przestawał działać. Gotowe do użycia były natomiast wszystkie trzy silniki plazmowe. „Wir” opadał powoli, nie zwiększając prędkości. Jak tylko Horza upewnił się, że są na właściwym kursie, rozpiął pasy i przeszedł do mesy.
W fotelach, przypięci pasami, siedzieli Aviger, Neisin, Dorolow i Balveda. Członkowie załogi „Wiru” mieli na sobie skafandry, agentka Kultury natomiast włożyła grubą bluzę z kapturem i spodnie z takiego samego materiału. Spod bluzy wystawał wymięty kołnierzyk białej koszuli. Na nogach miała wysokie ocieplane buty, na stole przed nią leżały grube rękawice. Horza nie był pewien, czy celowo się ubrała w bezużyteczną imitację skafandra, żeby mu dopiec, czy taki ciepły, solidny strój dawał jej namiastkę poczucia bezpieczeństwa. Unaha-Closp również spoczywała w fotelu, starannie przypięta pasami, z sensorami skierowanymi na sufit.
— Mam nadzieję, że nie będziesz wyczyniał takich cudów jak ostatnim razem, kiedy siedziałeś za sterami tej kupy złomu — powiedziała kwaśnym tonem.
Horza puścił uwagę mimo uszu.
— Dra’Azon nie odezwali się ani słowem, więc wygląda na to, że możemy lądować — oznajmił. — Ja wyjdę pierwszy, żeby się rozejrzeć. Dopiero potem zdecydujemy, co robić dalej.
— Jestem prawie pewna, że zamierzałeś użyć słowa „zdecyduję”, ale z niewiadomych po…
— A jeśli nie wrócisz? — odezwał się Aviger, przerywając dronie w pół słowa.
Unaha-Closp zaskwierczała z oburzeniem i umilkła, Horza zaś spojrzał na starego pirata, który w swoim wiekowym skafandrze przypominał delikatną, mocno sfatygowaną zabawkę.
— Wrócę — powiedział spokojnie. — Jestem pewien, że w bazie nic się nie stało. Poproszę, by podgrzali nam coś dobrego do jedzenia. — Uśmiechnął się, choć zdawał sobie sprawę, że nie wypadł zbyt przekonująco. — Gdyby jednak się okazało, że coś jest nie w porządku, natychmiast wrócę na pokład.
— Nie zapominaj, że ten statek jest naszą jedyną szansą na opuszczenie planety. — Z oczu Avigera wyzierał niepokój. Dorolow delikatnie dotknęła jego ramienia.
— Zaufaj Bogu. Nikomu nic się nie stanie. — Spojrzała na Horze. — Prawda?
Metamorf skinął głową.
— Oczywiście. Wszystko będzie dobrze.
Wrócił do sterowni.
Stali w głębokim śniegu i patrzyli na słońce, które właśnie zanurzało się w czerwonym morzu chmur. Zimny wiatr rozwiewał jej kasztanowate włosy; Horza odruchowo wyciągnął rękę, żeby odgarnąć je z twarzy dziewczyny. Odwróciła się i z uśmiechem przytuliła policzek do jego dłoni.
— Tak kończy się letni dzień — powiedziała.
Mróz zelżał na tyle, że mogli zdjąć rękawice i ściągnąć kaptury z głów. Przesunął dłoń na jej ciepły kark; lśniące gęste włosy spłynęły jedwabiście po wierzchu ręki. Podniosła ku niemu białą jak śnieg twarz.
— Znowu… — szepnęła.
— Co „znowu”? — zapytał, choć doskonale wiedział, o co chodzi.
— Znowu jesteś zamyślony i nieobecny.
— Tylko ci się zdaje.
Odwróciła twarz w kierunku czerwonej kuli słońca wiszącej nisko nad odległymi górskimi szczytami.
— Wcale nie. Zbyt dobrze już cię znam.
Poczuł ukłucie gniewu, ponieważ nie spodobała mu się jej pewność siebie, ale z drugiej strony zdawał sobie sprawę, że dziewczyna ma raję. Nie wiedziała o nim tylko tego, czego on sam o sobie nie wiedział, a było tego jeszcze sporo. Możliwe nawet, że znała go lepiej niż on sam.
— Nie odpowiadam za to, jak wyglądam — powiedział po chwili, starając się obrócić rzecz w żart. — Mój wygląd mnie też czasem zaskakuje.
— A twoje czyny? — Zachodzące słońce kładło na jej twarz grubą warstwę intensywnego, fałszywego koloru. — Czy będziesz zaskoczony, kiedy stąd odlecisz?
— Dlaczego wciąż powtarzasz, że stąd odlecę? — Zirytowany, wepchnął ręce w kieszenie ciepłej kurtki. — Przecież mówiłem ci tyle razy, że jestem tu szczęśliwy!
— Rzeczywiście, mówiłeś.
— Więc niby dlaczego miałbym dokądś lecieć?
Wsunęła mu rękę pod pachę, oparta głowę na ramieniu.
— Tłumy, światła, ciekawe czasy, inni ludzie…
— Z tobą jest mi dobrze.
Objął ją i przytulił. Nawet w grubej kurtce była zdumiewająco szczupła, niemal filigranowa. Przez jakiś czas milczała, a potem powiedziała zupełnie innym tonem:
— I tak powinno być. — Odwróciła się ku niemu z uśmiechem. — A teraz pocałuj mnie.
Zrobił to, objął ją jeszcze mocniej. Kiedy opuścił wzrok, tuż przy jej bucie zobaczył na śniegu coś czerwonego.
— Spójrz!
Pochylił się. Przykucnęła obok i wspólnie obserwowali niewielkiego, przypominającego patyczek owada, pełznącego powoli po powierzchni śniegu. Jedyna oprócz nich żywa istota w zasięgu wzroku.
— Nigdy czegoś takiego nie widziałem.
— Po prostu nie patrzyłeś wystarczająco uważnie — odparła żartobliwym tonem.
Zanim zdążyła go powstrzymać, wyciągnął rękę i zgarnął owada na dłoń.
— Och, Horza… — jęknęła z rozpaczą.
Śnieżne żyjątko leżało martwe, zabite ciepłem jego ciała.
„Wir Czystego Powietrza” opadał lotem spiralnym ku planecie, wielokrotnie pokonując granicę między dniem i nocą. Stopniowo zanurzał się w atmosferę; po nocnym niebie mknął niczym ogromny, świecący stałym blaskiem meteor, następnie mijał terminator, leciał nad stalowoszarymi morzami, górami i polami lodowymi, zamarzniętymi brzegami, lodowcami, łańcuchami górskimi pokrytymi wiecznym śniegiem, tundrą oraz półwyspem długości tysiąca kilometrów, sterczącym ze zwartej masy lądowej niczym unieruchomiona w gipsowym pancerzu kończyna.
— Mamy go — zameldował Wubslin od detektora masy. Horza zajrzał mu przez ramię. Przez ekran powoli przesuwało się migające światełko.
— Umysł?
Główny mechanik skinął głową.
— Właściwa gęstość. Pięć kilometrów pod powierzchnią… — Nacisnął kilka klawiszy i ze zmarszczonymi brwiami przebiegł wzrokiem po kolumnach liczb, które pojawiły się z boku ekranu. — I ciągle się porusza. — Świecąca plamka znikła. Wubslin przez kilkanaście sekund poruszał pokrętłami, ale światełko nie pojawiło się ponownie. — Ten czujnik też wymaga naprawy. Zasięg spadł prawie o połowę. — Podrapał się po piersi. — Aha, przykro mi z powodu silników. Horza wzruszył ramionami. Gdyby silniki działały bez zarzutu albo gdyby detektor masy miał wystarczający zasięg, ktoś mógłby pozostać na pokładzie statku, żeby śledzić poczynania Umysłu i przekazywać wskazówki grupie poszukiwawczej. Wubslina dręczyły wyrzuty sumienia, gdyż mimo usilnych starań nie zdołał przywrócić pełni sprawności ani silnikom, ani uszkodzonym sensorom.
— Nie przejmuj się — mruknął, obserwując przesuwające się pod statkiem lodowe pustkowie. — I tak dobrze, że udało się go zlokalizować.
Mózg pokładowy „Wiru” zaprowadził ich nad właściwy obszar; Horza bez trudu poznał okolicę, ponieważ często latał nad nią jedynym małym samolocikiem, który pozwolono im trzymać w bazie. Teraz, podczas podchodzenia do lądowania, podświadomie wciąż szukał go wzrokiem.
Przysypaną śniegiem równinę otaczały góry. Burząc dostojną ciszę, „Wir Czystego Powietrza” przemknął nad przełęczą między dwoma szczytami. Ze skalnych szczelin wzbiły się w powietrze tumany białego pyłu. Statek jeszcze bardziej zmniejszył prędkość, zawisł w powietrzu, po czym zaczął powoli opadać na trzech słupach plazmowego ognia. Śnieg najpierw tylko poruszył się niespokojnie, potem, kiedy do ziemi dotarł silniejszy podmuch gorącego powietrza, zawirował szaleńczo i błyskawicznie topniał.
Horza zdecydował się na ręczne sterowanie. Siedział przy konsolecie z rękami na przyrządach i obserwował główny ekran, na którym, zza zasłony sztucznej zamieci, wyłaniało się wejście do tuneli Systemu Dowodzenia. Była to po prostu wielka czarna dziura w poszarpanej skalnej ścianie wysuniętej ze znacznie wyższego urwiska. Nieskazitelnie białe tumany zmieniały powoli barwę na szarą, potem na brunatną, w miarę jak plazma wżerała się coraz głębiej w grunt, a gwałtowny wicher porywał w górę już nie tylko śnieg, lecz przede wszystkim błoto, piach i kamienie.
Wreszcie, niemal bez wstrząsu, podpory „Wiru Czystego Powietrza” zetknęły się z rozmiękłym gruntem planety Schar. Statek kołysał się przez chwilę na amortyzatorach, po czym znieruchomiał. Horza jak zauroczony wpatrywał się w czarne, ślepe oko tunelu. Silniki umilkły, kadłub otoczyły kłęby pary. Niebawem śnieg opadł z powrotem. Zewnętrzny pancerz „Wiru” stygł z głośnym potrzaskiwaniem, woda dziarsko spływała do zagłębień terenu, gdzie wkrótce miała zamienić się w lodowe tafle.
Horza włączył zasilanie dziobowego lasera. Ani w tunelu, ani w najbliższej okolicy nic się nie poruszało. Para rozwiała się, śnieg przestał opadać, dzięki czemu nic nie ograniczało widoczności. Dzień był pogodny i bezwietrzny.
— No to jesteśmy — powiedział Horza, po czym natychmiast poczuł się jak idiota.
Yalson nie odrywała wzroku od ekranu.
— Na to wygląda — rzekł Wubslin. — Podpory zagłębiły się na około pół metra. Przed startem trzeba będzie trochę podgrzać teren, bo za pół godziny będziemy przymarznięci na amen.
Horza w napięciu obserwował obraz przekazywany przez zewnętrzne kamery. Wciąż żadnego ruchu. Jasnobłękitne niebo było bezchmurne, najsłabszy podmuch wiatru nie poruszał wierzchnią, najmniej ubitą warstewką śniegu. Słońce świeciło tak słabo, że nawet na najbardziej eksponowanych stokach nie pokazała się ani kropelka wody, nie powstał żaden, nawet najmniejszy sopel. Woda była tylko w oceanach. Ssaki wyginęły dawno temu. Wojna i epoka lodowa zniszczyły prawie całe życie na planecie, pozostały jedynie ryby, owady oraz porosty, które zadomowiły się na skałach w okolicy równika.
Horza jeszcze raz nadał zakodowany sygnał, ale nie otrzymał odpowiedzi.
— W porządku — mruknął, podnosząc się z fotela. — Wyjdę, żeby się trochę rozejrzeć.
Wubslin w milczeniu skinął głową.
— Yalson, coś nie jesteś bardzo rozmowna — zauważył Horza z przekąsem.
Nie spojrzała na niego. Jak zahipnotyzowana wpatrywała się w czarne, nieruchome oko tunelu.
— Uważaj na siebie. — Dopiero teraz oderwała wzrok od ekranu. — Bądź ostrożny, dobrze?
Horza uśmiechnął się, podniósł z podłogi laserową strzelbę Kraiklyna i wyszedł ze sterowni.
— Jesteśmy na miejscu — oznajmił, idąc przez mesę.
— A widzisz? — powiedziała Dorolow do Avigera. Neisin bez słowa pociągnął tęgi łyk z płaskiej butelki, Balveda natomiast posłała Metamorfowi blady uśmiech. Unaha-Closp nadzwyczajnym wysiłkiem woli zmusiła się do zachowania milczenia. Horza zszedł do hangaru. Szło mu się dziwnie lekko, ponieważ jeszcze nad górami wyłączył sztuczną grawitację, a ciążenie na Scharze było nieco mniejsze niż to, które standardowo obowiązywało na pokładzie „Wiru”. Stanął na pochylni i zjechał na szybko zamarzające mokradło. Krystalicznie czyste, mroźne powietrze miało ożywczy zapach.
— Chyba da sobie radę — mruknął Wubslin.
Razem z Yalson śledził wzrokiem małą sylwetkę brnącą przez śnieg ku skalnemu urwisku. Yalson była tak spięta, że prawie zapomniała o oddychaniu. Niespodziewanie postać na ekranie zatrzymała się, dotknęła prawego nadgarstka, po czym łagodnie się uniosła i popłynęła w powietrzu ku wejściu do tunelu.
— A niech mnie! — roześmiał się Wubslin. — Zapomniałem, że przecież możemy korzystać z uprzęży antygrawitacyjnych. Za długo siedziałem na tym cholernym orbitalu.
— W tunelach nie na wiele nam się przydadzą — wymamrotała Yalson.
Horza wylądował tuż przy wylocie tunelu. Pole siłowe, które zazwyczaj blokowało wejście do podziemnego korytarza, było wyłączone, więc do środka dostało się nieco śniegu, który utworzył na podłodze niską zaspę o łagodnych zboczach. Według danych na ekranie osobistego komunikatora, w tunelu było zimno — dużo za zimno. Teraz, kiedy znalazł się tak blisko, wypełniona czernią jama nie przypominała już oka, raczej rozdziawione usta.
Obejrzał się na „Wir Czystego Powietrza” — samotny kęs metalu na białym pustkowiu, przycupnięty pośrodku brunatnej plamy — i nadał w wąskim paśmie:
— Wchodzę do środka.
— W porządku. — Głos Wubslina rozległ się niemal w jego uchu.
— Może ktoś powinien cię ubezpieczać? — zapytała Yalson.
— Nie trzeba.
Ruszył naprzód, trzymając się blisko ściany. W pierwszej niszy znalazł sanie, sprzęt ratunkowy i awaryjne nadajniki. Wszystko wyglądało mniej więcej tak, jak za jego poprzedniej bytności. W drugiej niszy, gdzie powinien stać samolocik, nie było nic, w trzeciej natomiast piętrzył się stos drobnego ekwipunku. Do tej pory pokonał około czterdziestu metrów; zaledwie dziesięć dzieliło go od ostrego zakrętu w prawo, za którym zaczynała się mieszkalna część bazy. Odwrócił się w stronę wylotu — z tej odległości wyglądał jak niezbyt duża, bardzo jasna dziura — ustawił komunikator na szersze pasmo i powiedział:
— Na razie nic szczególnego. Zaraz rozejrzę się w części mieszkalnej. Nadajcie tylko potwierdzenie odbioru.
Głośniki pisnęły dwa razy.
Podszedł do załomu ściany, zdjął z hełmu miniaturową kamerę i ostrożnie wysunął ją za róg. Na ekranie hełmu ujrzał krótki korytarz, samolot, a kilka metrów dalej plastikową ścianę, za którą mieściły się kwatery. Na podłodze obok samolociku leżały cztery ciała. Horza z wysiłkiem przełknął ślinę, przymocował kamerę do hełmu, minął zakręt i podszedł do ciał.
Dwaj nie znani mu mężczyźni byli w lekkich skafandrach. Jeden został trafiony promieniem lasera; potworna rana miała kilkadziesiąt centymetrów średnicy, stopione plastikowe i metalowe elementy wymieszały się z krwią i wnętrznościami. Drugi nie miał głowy. Leżał na wznak z wyciągniętymi ramionami, jakby usiłował kogoś lub coś objąć.
Trzeci mężczyzna, ubrany w strój z cienkiej tkaniny, miał złamaną rękę. Zginął od potężnego ciosu, który zmiażdżył mu tył czaszki. Leżał na boku, tak samo martwy i zamarznięty na kość jak dwaj pozostali. Horza był pewien, że zna jego imię, ale nie mógł i nawet nie starał się go sobie przypomnieć.
Kierachell najprawdopodobniej została zabita we śnie. Jej szczupłe ciało leżało na wznak, okryte błękitną nocną koszulą. Miała zamknięte oczy i spokojną twarz.
Ktoś skręcił jej kark.
Horza długo stał jak posąg, po czym zdjął rękawicę i pochylił się nad zwłokami. Na rzęsach dziewczyny osiadł szron. Wyraźnie czuł ucisk mankietu skafandra i bolesne ukąszenia mrozu atakującego odsłoniętą rękę.
Ciało było twarde jak kamień, włosy natomiast wciąż miękkie i jedwabiste. Przesypywał je między palcami, dziwiąc się, że są bardziej wspomnieniach, ale to mogła być wina wizjera, który automatycznie kompensował niedostateczne oświetlenie tunelu. Może powinien zdjąć hełm, żeby ją lepiej zobaczyć… Wyprostował się, podszedł do plastikowej ściany, przez chwilę uważnie nasłuchiwał, wreszcie otworzył drzwi. W pierwszym pomieszczeniu, gdzie załoga stacji trzymała skafandry i drobniejszy sprzęt, nic nie wskazywało na to, że rozegrała się tu jakaś tragedia. Ślady walki znalazł nieco dalej: zaschniętą krew, osmalone grodzie, zniszczony ośrodek dyspozycyjny. Niewielkie pomieszczenie wyglądało, jakby eksplodował w nim ręczny granat. To tłumaczyłoby brak ogrzewania i normalnego oświetlenia. Sądząc po tym, że tu i ówdzie leżały narzędzia oraz części zapasowe, ktoś bezskutecznie starał się naprawić uszkodzenia.
Sądząc po religijnych symbolach, które promieniami laserów wypalono na ścianach niektórych pokoi mieszkalnych, baza została splądrowana przez Idirian. W jednym z pomieszczeń podłogę pokrywała gruba warstwa substancji przypominającej wyschniętą żelatynę; pozostało w niej sześć identycznych podłużnych odcisków, w rzadkim powietrzu zaś wciąż jeszcze unosiła się wyraźna woń medjeli. W pokoju Kierachell panował idealny porządek, tylko pościel była wymięta. Od jego poprzedniego pobytu prawie nic się nie zmieniło. Dotarł do drugiej plastikowej przegrody, za którą zaczynały się właściwe tunele, i ostrożnie uchylił drzwi.
Tuż za progiem leżał martwy medjel. Znieruchomiał na podłodze z głową w kierunku wnętrza labiryntu. Horza z bezpiecznej odległości dokładnie zbadał ciało (żadnych oznak życia, temperatura równa temperaturze otoczenia), po czym, tak na wszelki wypadek, strzelił mu w głowę. Medjel miał na sobie standardowy uniform oddziałów desantowych. Umarł od licznych i poważnych ran, ale przedtem zdążył jeszcze doznać głębokich odmrożeń. Sądząc po kolorze jego skóry oraz głębokich bruzdach na pysku i rękach, był to dość zaawansowany wiekiem egzemplarz.
Horza spojrzał w głąb mrocznego tunelu. Zupełnie gładkie podłoga, ściany i sklepienie były co kilkadziesiąt metrów poznaczone prowadnicami grodzi awaryjnych. W zasięgu wzroku znajdowały się wejścia do dwóch szybów windowych i przystanek kapsuł serwisowych. Horza ruszył powoli, minął grodzie, zatrzymał się dopiero przy szybach. Obie windy były na najniższym poziomie. Zawrócił, przeszedł część mieszkalną (nawet nie spojrzał na zwłoki) i po chwili znalazł się z powrotem na dworze.
Usiadł w śniegu przy wejściu do tunelu, oparł się plecami o skalną ścianę.
— Wszystko w porządku? — zapytała Yalson z pokładu „Wiru”.
— Nie — odparł i wyłączył zasilanie strzelby.
— Co się stało?
Odpiął zatrzaski hełmu, zdjął go i położył na śniegu. Mróz natychmiast wyssał ciepło z jego policzków. Horza oddychał szybciej niż zwykle, żeby dostarczyć ogranizmowi wystarczającą ilość tlenu.
— Tutaj jest śmierć — powiedział do bezchmurnego nieba.