Fal ’Ngeestra była w swoim ulubionym miejscu: na szczycie góry. Właśnie zakończyła pierwszą prawdziwą wspinaczkę od dnia, kiedy złamała nogę. Góra nie należała do najtrudniejszych, a ona wybrała stosunkowo łatwą trasę, ale i tak teraz, na wierzchołku, chłonąc wspaniały widok, była przerażona swoim stanem fizycznym. Bolała ją nie tylko wyleczona noga, czemu nie należało się dziwić, lecz także niemal wszystkie mięśnie, jakby dopiero co zdobyła dwukrotnie wyższy szczyt, i to z pełnym obciążeniem. Mam nadzieję, że to tylko braki kondycyjne, pomyślała.
Siedziała na skalnej grani, spoglądając na niższe, zaśnieżone szczyty, porośnięte lasem zbocza i zielone doliny. W oddali zaczynała się równina poprzecinana lśniącymi wstęgami rzek, ograniczona z drugiej strony łańcuchem wzgórz, wśród których stał jej dom. Wysoko nad dnem dolin, a jednak poniżej szczytu góry, szybowały ptaki, na równinie zaś od czasu do czasu promienie słońca padały na jakiś błyszczący, ruchomy przedmiot.
Przez jakiś czas wsłuchiwała się w pulsujący ból, po czym wyłączyła nerwy czuciowe w sforsowanych kończynach. Chciała się skupić. Bądź co bądź, nie wspinała się tutaj tylko po to, żeby podziwiać piękny widok. Przyświecał jej jeszcze jeden, ważniejszy cel. Potrzebowała fizycznego wysiłku, potrzebowała trudu taszczenia po stromym zboczu opornego worka z ciała i kości, żeby potem patrzeć, myśleć i żyć. Podczas rekonwalescencji mogła przylecieć tu śmigaczem, ale nie uczyniła tego, mimo sugestii Jase. To byłoby zbyt łagodne. Opuściła powieki, skoncentrowała się i zaczęła bezgłośnie recytować bynajmniej nie magiczne zaklęcia budzące do życia duchy uśpione w jej zmodyfikowanych genetycznie gruczołach. Trans spłynął na nią z siłą spienionego wodospadu; musiała mocno oprzeć się rękami o skałę, ponieważ miała wrażenie, że lada chwila zostanie porwana przez nurt. Szum krwi w uszach, bicie serca, szmer oddechu — wszystko stało się nagle znacznie głośniejsze i zaczęło współbrzmieć w przedziwnych akordach. Światło za zasłoną powiek pulsowało w rytmie uderzeń serca. Poczuła, że marszczy brwi, więc czym prędzej wyobraziła sobie, jak to robi; ukryty w podświadomości niezależny obserwator pomyślał z dezaprobatą, że wciąż jeszcze nie najlepiej jej to wychodzi.
Kiedy otworzyła oczy, miała przed sobą odmieniony świat: odległe wzgórza przeistoczyły się w ruchome wały brunatnozielonych fal zwieńczonych srebrzystymi grzywami, równina skrzyła się niezliczonymi punkcikami światła, pokrywający podnóże gór wzór z pól i pastwisk upodobnił się do materiału maskującego. Połacie lasu stały się wybrzuszonymi liniami podziału między płatami intensywnie pracującego zielonego mózgu, białe szczyty natomiast zamieniły się w rozedrgane źródła światła, które miało także brzmienie i zapach. Trochę zakręciło się jej w głowie, ponieważ odniosła wrażenie, że znajduje się w centralnym punkcie tego przenicowanego świata, tej odwróconej wypukłości.
Stanowiła jego część. Urodziła się tutaj.
Każda jej kostka i każdy wewnętrzny organ, każda komórka ciała, każda cząsteczka, każdy atom, elektron i proton, każda cząstka elementarna… Należała nie tylko do tego orbitala (znowu zawrót głowy, znowu palce wczepione w skałę), ale również Kultury, galaktyki, wszechświata.
To nasze miejsce, nasz czas i nasze życie, więc powinniśmy się nimi cieszyć, ale czy to robimy? Spójrz z zewnątrz, zapytaj samą siebie… Co właściwie czynimy?
Zabijamy to, co nieśmiertelne. Zmieniamy, żeby zachować w nienaruszonym stanie. Toczymy wojny, żeby utrzymać pokój. Przyjmujemy jako własne to, co rzekomo odrzuciliśmy. Cóż, to wszystko już się stało. Przeciwnicy wojny opuścili Kulturę, więc nie trzeba liczyć się z ich zdaniem. Utworzyli własne, neutralne społeczności, zmienili imiona i nazwiska, albo też głosili wszem wobec, że właśnie oni są autentyczną Kulturą, cała reszta zaś to odszczepieńcy. Tym razem jednak nazwy nie miały najmniejszego znaczenia: liczyły się brak zgody oraz moralny kac stanowiący pozostałość po rozłamie. Ach, ta pogarda. Nadmiar pogardy, który nagle stał się naszym udziałem. Skrywana wstydliwie pogarda wobec „dzikusów”; pogarda tych, co odeszli od Kultury, wobec tych, co postanowili zostać i walczyć z Idirianami; pogarda tak wielu ludzi wobec Sekcji Specjalnej Służby Konaktu; pogarda, jaką w naszym mniemaniu czują do nas Umysły; pogarda Idirian wobec ludzi i ludzi wobec Metamorfów. Morze, ocean, galaktyka pogardy. Zaplątani w króciutkie, intensywne życie nie znajdujemy lepszego sposobu na jego spędzenie niż w oparach poczucia wyższości, odrazy i niechęci. Ciekawe, co czują do nas Idirianie. Zastanówmy się: prawie nieśmiertelni, niezmienni, jedyni w swoim rodzaju. Czterdzieści pięć tysięcy lat historii na jednej planecie, we władaniu jednej religii-filozofii. Niczym nie zakłócone stulecia badań, spokojne religijne oddanie powszechnie uznawanym świętościom, brak zainteresowania wszystkim co zewnętrzne, a potem, tysiące lat temu, niespodziewana inwazja i uświadomienie sobie, że stali się pionkami w czyjejś bezwzględnej imperialnej rozgrywce. Od pokojowego introwertyzmu, poprzez stulecia ucisku i cierpień, do ekstrawertycznego militaryzmu i fanatyzmu. Czy można ich za to winić? Starali się trzymać na uboczu, lecz mimo to niewiele brakowało, żeby zostali unicestwieni przez niewyobrażalnie potężne siły. Nic dziwnego, iż w końcu doszli do wniosku, że najlepszą obroną będzie atak, ekspansja, budowa potęgi, odsuwanie granic jak najdalej od ukochanej planety Idir. Ta katastrofalna przemiana z łagodności w zawziętość, z kontynuatorów gatunku w wojowników, zyskała nawet genetyczną podbudowę… Ach, ta okrutna i zarazem szlachetna rasa, jakże słusznie dumna ze swego dorobku, wedle własnego mniemania doskonała i chyba niezbyt odległa od prawdy! Cóż musi czuć wobec obrzydliwie ruchliwych, dwunożnych ludzi!
Powtórka. Materia i życie, splecione w uścisku, wirujące po wciąż tych samych orbitach. Bezustanne powtórki. Pożerani przeistaczają się w pożerających.
A my? Jeszcze jedno beknięcie w ciemności. Dźwięk, ale nie słowo, hałas pozbawiony znaczenia.
Jesteśmy dla nich niczym — ot, po prostu odrażające automaty biologiczne, nic więcej. Kultura musi im się jawić jako cuchnący zlepek wszystkiego, co najbardziej odpychające.
Jesteśmy rasą skundloną, nasza przeszłość jest niejasna, korzenie niewiadome, okres burzliwego dorastania wypełniony epizodami z chciwymi, nietrwałymi imperiami oraz okrutnymi diasporami w rolach głównych. Nasi przodkowie byli galaktycznymi podrzutkami, zajętymi bezustannym rozmnażaniem i mordowaniem. Tworzone przez nich społeczeństwa nigdy nie trwały; one albo rozwijały się, albo przekształcały i upadały. Coś musiało być z nami nie w porządku, tkwiło w nas coś zbyt nerwowego, pospiesznego, byle jakiego i zachłannego, żeby wyszło nam na dobre — nam, a przy okazji wszystkim dokoła. Jesteśmy żałosnymi, skazanymi na cielesność stworzeniami, żyjemy śmiesznie krótko, niewiele rozumiemy. Z punktu widzenia Idirian jesteśmy po prostu głupi i ograniczeni.
Budzimy fizyczną odrazę, ale na tym nie koniec. Próbujemy wprowadzać zmiany, grzebiemy w kodzie życia, przepisujemy Słowo modyfikując ortografię. Przetwarzamy nasze dziedzictwo, ingerujemy w życie innych ras, a co gorsza, nie tylko wytwarzamy, lecz oddajemy się we władanie tworu naszych rąk, który jednocześnie jest ostatecznym bluźnierstwem: chodzi o Umysły, rozumne maszyny, sponiewieraną esencję życia. Ucieleśnione bałwochwalstwo. Nic dziwnego, że nami gardzą. Nieszczęsne, odrażające mutacje, słudzy diabelskich maszyn, które wynosimy na piedestały. Nie jesteśmy pewni nawet własnej tożsamości, no bo czym właściwie jest Kultura? Gdzie dokładnie zaczyna się, a gdzie kończy? Kto do niej należy, a kto nie? Idirianie doskonale wiedzą, kim są; czy my mamy taką świadomość? Wiadomo: Służba Kontaktu stanowi jądro, ale co dalej? Zmiany genetyczne zaszły tak daleko, że w wielu przypadkach nie może dojść do zapłodnienia. Umysły? Nie ma żadnego standardu, a ponieważ są skrajnymi indywidualistami, często nie sposób przewidzieć ich zachowań. A może wyznacznikiem przynależności do Kultury jest fakt zamieszkiwania na orbitalu albo we wnętrzu wydrążonej planety? Niestety nie, bo wiele spośród nich ogłosiło niezależność, potem nie czyniąc nic, by choćby zachować jej pozory. Nie ma wyraźnych granic. Kultura blaknie na krawędziach, jednocześnie rozszerzając się i wtapiając w tło. Kim więc właściwie jesteśmy?
Niecierpliwe brzęczenie otaczającej ją materii, górska pieśń światła ogarnęły ją zewsząd niczym gwałtownie przybierająca fala. Nagle pojęła, że jest pyłkiem zaledwie, mikroskopijnym okruchem życia zagubionym w chaosie światła i przestrzeni.
Poczuła na sobie zmrożoną obecność śniegu i lodu, i odniosła wrażenie, że zamiera w ich chłodzie. Niemal jednocześnie dotarło do niej gorące tchnienie słońca i zdała sobie sprawę, że wszystko dokoła się topi, że woda bulgocze ciemnymi bąblami pod coraz cieńszą lodową skorupą, ucieka szczelinami, tworzy sople. Ujrzała mizerne strumyczki, spienione potoki i ryczące wodospady, wyobraziła sobie dostojne rzeki toczące swe wody ogromnymi zakolami, zobaczyła jeziora i oceany, gdzie wszystko zacznie się od nowa, od parowania. Doświadczyła całkowitego zagubienia w tym ogromie, rozpuściła się w nim bez reszty i po raz pierwszy w krótkim życiu zaznała prawdziwego strachu; bała się bardziej niż wtedy, kiedy odpadła od skalnej ściany i złamała nogę, niż podczas krótkiego lotu, niż w jeszcze krótszej chwili uderzenia i bólu, niż podczas długich godzin coraz zimniejszej samotności, kiedy leżała skulona w śniegu, powstrzymując łzy. Od dawna przygotowywała się na to doznanie. Przeanalizowała jego rozmaite warianty, uwzględniła wszelkie prawdopodobne reakcje. Traktowała je po prostu jako jeszcze jedno ryzyko, które zdecydowała się podjąć, jako coś całkowicie zrozumiałego… i przeliczyła się okrutnie, ponieważ tutaj, teraz, nie pozostało już nic do rozumienia. Być może, nie było nawet jej, która mogłaby coś zrozumieć.
Pomocy! — załkał wewnętrzny głos. Mogła tylko słuchać, nic więcej.
Jesteśmy lodem i śniegiem, uwięzieni w pułapce bezruchu. Jesteśmy płynącą wodą, wędrującą i niestałą, podążającą zawsze w dół, żeby zebrać i połączyć.
Jesteśmy parą zawieszoną nad naszymi dokonaniami, obłokiem rozwiewanym przez podmuchy wiatru. Czekamy, żeby wszystko zacząć. (Mogła wyjść z transu, ponieważ czuła krople potu spływające po czole, czuła palce wbite w skrzypiący śnieg, zaciśnięte na skałach, ale wówczas odeszłaby z niczym, niczego nie znalazłszy, niczego nie osiągnąwszy, niczego nie rozumiejąc. Postanowiła zostać i walczyć.) Cykl zaczął się od początku. Jej myśli zatoczyły krąg i ponownie ujrzała wodę płynącą wąwozami i dolinami, wychwytywaną z gleby korzeniami drzew, spływającą do jezior i mórz. Widziała, jak rozlewa się szeroko na grzęzawiskach i moczarach, wędrowała z nią z tarasu na taras, spieniona, wirująca, szemrząca. (Pot na jej czole zaczął zamarzać; natychmiast wyczuła zagrożenie i znowu musiała rozstrzygnąć, czy może jeszcze tu zostać, czy raczej powinna wstać i odejść.) Ponownie zakręciło jej się w głowie, więc wbiła palce jeszcze głębiej w śnieg. Zaraz potem wreszcie sobie przypomniała. Powrócił obraz zamarzniętej piany. Stała na brzegu maleńkiego jeziorka, zasilanego przez miniaturowy wodospad. Doskonale pamiętała, jak trzymała w dłoniach ażurową konstrukcję z zamarzniętej piany, pamiętała, że kiedy zastukała w nią paznokciem, nie uzyskała dźwięczącego odgłosu, pamiętała, że kiedy dotknęła jej językiem, poczuła zwykły smak wody. Oddech owiał ją mglistym obłokiem, który na ułamek sekundy utworzył w powietrzu zwierciadlane odbicie lodowej korony.
Wreszcie coś, na czym można się oprzeć. Wreszcie jakieś znaczenie.
Kim jesteśmy?
Tym, kim jesteśmy. Jak nas postrzegają inni. Co wiemy i co robimy. Ani mniej, ani więcej.
Bez przerwy przesyłaną informacją. Schematami, galaktykami, systemami planetarnymi — wszystko to ulega stałym przemianom. Życie jest bardzo szybkie, przeobraża co się da, wyszukuje nowe nisze, kształtuje siebie i otoczenie, ale inteligencja — świadomość — działa jeszcze szybciej, na zupełnie innej płaszczyźnie. Dalej jest niewiadoma, zbyt słabo określona, żeby ją pojąć (chyba żeby ktoś chciał zapytać Dra’Azon i poczekać na odpowiedź…), więc poddająca się tylko powolnej destylacji, intelektualnemu oczyszczaniu (jeżeli właśnie czystość jest tym, o co tu chodzi).
A nawet jeśli zdecydujemy się ingerować w nasze dziedzictwo, to co z tego? Chyba mamy do tego prawo? Przecież właśnie my stanowimy owoc jego działania. Jeśli popełnimy błąd, to z powodu głupoty, nie dlatego że pomysł był nic niewart. Jeśli zsuniemy się z grzbietu pędzącej fali… Cóż, trudno. Trzymamy kciuki. Jesteśmy z wami. Bawcie się dobrze.
Wszystko, co nas dotyczy, wszystko, co nas otacza, wszystko, o czym wiemy i czego możemy się dowiedzieć, w gruncie rzeczy składa się z rozmaitych modeli niczego. Tak brzmi prawda ostateczna. Skoro więc niekiedy udaje nam się zdobyć nad nimi władzę, czemu nie mielibyśmy wybierać najładniejszych, najbardziej atrakcyjnych i nąjwygodniejszych, naturalnie z naszego punktu widzenia? Owszem, jesteśmy hedonistami, panie Bora Horza Gobuchul. Zgoda, szukamy przyjemności i przekształcamy się w taki sposób, żeby ją jak najintensywniej odczuwać. Tacy właśnie jesteśmy. A co z tobą? Co to oznacza dla ciebie?
Kim jesteś?
Właśnie: kim jesteś?
Bronią. Po prostu bronią, stworzoną dawno temu po to, żeby wprowadzać w błąd i zabijać. Wszyscy Metamorfowie stanowią pozostałość wojny z tak zamierzchłych czasów, że nikt już nie pamięta, kto ani o co ją toczył. Nikt również nie pamięta, czy twórcy Metamorfow wyszli z niej zwycięsko. Tak czy inaczej, Horza, jesteś sztucznym tworem. Nie powstałeś w sposób, który nazwałbyś naturalnym. Nie podlegałeś ewolucji. Jesteś owocem pracy wielu genialnych umysłów, inżynierii genetycznej, wojskowego planowania, perfekcyjnego wykonawstwa… i wojny. Prawdziwe dziecko wojny, jej pełnoprawny spadkobierca.
Zmień się, Metamorfie! Nic z tego — nie potrafisz, nie chcesz. Możesz tylko starać się o tym nie myśleć. Jednak potrzebna wiedza jest w tobie, informacja została wszczepiona i trwa gdzieś w głębi twego umysłu. Powinieneś się z tym pogodzić, ale nie przypuszczam, żeby ci się to udało.
Żal mi ciebie, bo chyba już wiem, kogo najbardziej nienawidzisz. Błyskawicznie wróciła do rzeczywistości, jak tylko ustał dopływ specyficznych substancji wytwarzanych przez gruczoły. Tymczasowe połączenia, które zdążyły wytworzyć się w jej mózgu, zostały przerwane jak cięciem noża.
Świat dmuchnął jej w twarz lodowatym wiatrem. Otarła pot z czoła, otarła oczy, ponieważ stwierdziła ze zdziwieniem, że są mokre od łez, otarła zaczerwieniony nos.
Jeszcze jedna porażka, pomyślała z goryczą. Była to jednak gorycz młoda, nie ukorzeniona, wręcz atrapa goryczy. Fal potraktowała ją jak dziecko, które przymierza ubrania rodziców i przez chwilę pławi się w poczuciu dorosłości. Ten nastrój zupełnie do niej nie pasował. Może później, kiedy będę starsza, pomyślała chytrze, uśmiechając się do pofałdowanej linii wzgórz po drugiej stronie równiny. W niczym jednak nie zmieniło to faktu porażki. Miała nadzieję, że się czegoś dowie, że pozna jakąś tajemnicę Idirian, Balvedy, Metamorfa, wojny albo… Tymczasem zwiedziła doskonale znany teren, zetknęła się z oczywistymi faktami, wysłuchała tego, czego zdążyła nauczyć się na pamięć. Niechęć do samej siebie za to, że jest człowiekiem; zrozumienie dla pogardy, jaką Idirianie darzyli jej gatunek; potwierdzenie przekonania, że każda rzecz ma przynajmniej jedno prawdziwe znaczenie; najprawdopodobniej błędna, chyba zbyt pozytywna ocena charakteru człowieka, którego nie zna i którego nigdy nie pozna, ponieważ dzieli ich niemal cała galaktyka i cała nieśmiertelność… To dość skromne owoce wspinaczki na zamarznięty szczyt. Westchnęła z głębi piersi. Wiatr odpowiedział silniejszym podmuchem. Nad poszarpanymi graniami gromadziło się coraz więcej ciemnych chmur. Powinna natychmiast wyruszyć, jeśli chce zdążyć przed burzą. Ambicja nakazywała jej wrócić o własnych siłach, tym bardziej że gdyby warunki pogorszyły się na tyle, iż musiałaby wzywać pomoc, Jase z pewnością uraczyłaby ją ostrą reprymendą. Ból w nodze odezwał się zaraz po tym, jak podniosła się z miejsca. Fal ’Ngeestra stała przez chwilę bez ruchu, badając stan zrośniętej kości, a doszedłszy do wniosku, że noga powinna wytrzymać, rozpoczęła wędrówkę w dół, ku cieplejszemu światu.