— Zniszczenie, gra zakazana. Dziś wieczorem, w tym oto ponurym, przykrytym kopułą budynku po drugiej stronie placu zbiorą się gracze nadciągającej zagłady, starannie wyselekcjonowane grono najzamożniejszych psycholi galaktyki, i zasiądą do rozgrywki, która tak ma się do prawdziwego życia jak opera mydlana do prawdziwej tragedii. Znajdujemy się w dwuporcie Evanauth na orbitalu Vavatch, tym samym, który za około jedenaście godzin standardowych przeistoczy się w chmurę kosmicznego pyłu. Stanie się tak dlatego, że wojna między Idirianami a Kulturą osiągnęła kolejne, jeszcze wyższe stadium trwania przy niewzruszonych zasadach za wszelką cenę i bez względu na okoliczności, osiągając jednocześnie kolejne dno zdrowego rozsądku. Nie słynne megastatki ani nie zapierające dech w piersi ogrom i piękno tutejszego oceanu, lecz właśnie zbliżająca się wielkimi krokami katastrofa przyciągnęła na Vavatch te odrażające sępy. Ludzie ci znaleźli się tutaj, ponieważ orbital już niedługo ulegnie zagładzie, oni zaś sądzą, iż w tych okolicznościach gra w zniszczenie — w gruncie rzeczy jest to najzwyklejsza karciana gra wzbogacona o kilka szczegółów mających uczynić ją jeszcze atrakcyjniejszą dla osobników cierpiących na zaburzenia osobowości — nabiera szczególnego, niemal magicznego wymiaru.
Spotykali się już na planetach, którym zagrażało zderzenie z kometą lub meteorem, w kraterach wulkanów na krótko przed erupcją, w miastach, które miały ulec zniszczeniu w wyniku rytualnych bombardowań jądrowych, na asteroidach mknących ku sercom gwiazd, przed czołem lodowców i języków lawy, we wnętrzu statków kosmicznych zbudowanych przez nieznane istoty, zmierzających w kierunku czarnych dziur, w ociekających przepychem pałacach, które lada chwila miały zostać zdobyte i splądrowane przez ogarnięte szaleństwem tłumy… Krótko mówiąc wszędzie tam, gdzie nikt przy zdrowych zmysłach nie chciałby się znaleźć choćby kilka sekund po nich. Cóż, może to i niezwykły sposób szukania podniet, ale przecież w galaktyce aż roi się od przeróżnych dziwaków.
Tym razem ci superbogaci straceńcy zjawili się właśnie tutaj. Obecnie trzeźwieją na pokładach wynajętych liniowców albo własnych statków, niektórzy zaś poddają się operacjom plastycznym lub przeróżnym terapiom (niekiedy obu naraz), które mają umożliwić im funkcjonowanie w normalnym, czy też prawie normalnym społeczeństwie. Bez tych zabiegów, po długich tygodniach albo nawet miesiącach spędzonych na oddawaniu się trudnym do wyobrażenia perwersjom lub przebywaniu w stanie niepojętym dla zwykłego człowieka, szybka adaptacja z pewnością nie byłaby możliwa. W tym samym czasie osobiście lub przy pomocy sług szykują zapasy gotówki oraz przetrząsają szpitale, przytułki i zamrażalnie w poszukiwaniu istnień, dzięki którym będą mogli zasiąść przy stoliku. W ślad za nimi przybywają tłumy kibiców, poszukiwaczy szczęścia, przegranych żądnych rewanżu, pod warunkiem że uda im się zgromadzić wystarczająco dużo gotówki i istnień… a także typowe dla gry w zniszczenie gromady ludzkiego śmiecia: głuptaki, czyli ofiary nadzwyczajnego emocjonalnego napięcia, stanowiącego nieodłączną część rozgrywki, a także hieny, które żerują na okruchach podniecenia i przerażenia pozostawionych przez ich idoli, czyli graczy. Nikt dokładnie nie wie, skąd czerpią informacje o tym, gdzie i kiedy ma się odbyć kolejna rozgrywka, ani w jaki sposób są w stanie dotrzeć na czas; nie ulega jednak wątpliwości, że wiadomość dociera do wszystkich, którzy chcą albo muszą brać udział w spektaklu, i że wszyscy, albo prawie wszyscy, zjawiają się w wyznaczonym miejscu niczym żądne krwi upiory.
Kiedyś w zniszczenie grano właśnie w takich niespokojnych okolicznościach, jako że tylko w sytuacji skrajnego zagrożenia, w sytuacji gdy słowa takie jak prawo i moralność przestają cokolwiek znaczyć, pojawiała się szansa przeprowadzenia rozgrywki w — przynajmniej teoretycznie — bardziej cywilizowanych częściach galaktyki. Wiem, trudno w to uwierzyć, ale gracze uważają, iż oni także są cywilizowani. Obecnie, ponieważ przemiana gwiazdy w nową, eksplozja planety albo inny kataklizm o podobnej skali traktowane są jako metafizyczny symbol śmiertelności wszystkiego, i ponieważ uczestniczące w grze istnienia kwalifikują się wyłącznie spośród ochotników, w wielu miejscach liberalne władze oficjalnie wydają zgodę na zorganizowanie turnieju. Co prawda niektórzy twierdzą, że od kiedy rozgrywkami zainteresowały się środki przekazu, nie jest to już to samo co dawniej, ale ja nadal uważam, iż zniszczenie w dalszym ciągu stanowi rozrywkę dla osobników złych do szpiku kości i szalonych, dla bogatych i beztroskich, ale nie nieostrożnych, dla samotnych, lecz dobrze ustosunkowanych. Zniszczenie wciąż zbiera ofiary, i to nie tylko wśród istnień albo graczy.
Nazwano je najbardziej dekadencką rozrywką w historii ludzkości. Na jego obronę można powiedzieć tylko tyle, że stanowi obsesję wielu zdegenerowanych, groźnych umysłów — bogowie tylko wiedzą, czym by się one zajmowały, gdyby nie poświęciły się bez reszty tej okrutnej grze. Zniszczenie przypomina nam bezustannie (jakbyśmy dobrze o tym nie wiedzieli!), do jak wielkiego okrucieństwa i szaleństwa bywają zdolne dwunożne istoty zbudowane ze związków węgla, od czasu do czasu zaś eliminuje któregoś z graczy i sieje lęk w sercach pozostałych. W naszych szalonych czasach należy być wdzięcznym za każdą, choćby najkrótszą chwilę opamiętania.
Wkrótce przedstawię kolejną relację, tym razem z wnętrza głównej sali, naturalnie pod warunkiem że uda mi się tam dostać. Tymczasem bywajcie i miejcie się na baczności. Z Evanauth na orbitalu Vavatch mówił Sorbole Oko.
Częściowo zamaskowana twarz człowieka stojącego na obszernym, oświetlonym promieniami słońca placu, znikła z miniaturowego ekranu. Horza wyłączył obraz; na ekranie pozostały tylko maleńkie cyferki, odmierzające czas, jaki pozostał do zniszczenia orbitala. Sorbole Oko, jeden z najsłynniejszych humanoidalnych reporterów, szczycący się tym, że potrafi dotrzeć prawie wszędzie, a szczególnie tam, gdzie nie powinien, z pewnością właśnie był zajęty szukaniem możliwości wejścia do sali gier — o ile już tam się nie wślizgnął. Relacja, którą Horza właśnie obejrzał, została zarejestrowana wczesnym popołudniem. Sorbole Oko z pewnością przywdział przebranie; na szczęście Horza zdołał przekupić strażników i dostać się do sali, zanim nadano materiał przygotowany przez wszędobylskiego reportera. Teraz zadanie mogłoby się okazać jeszcze trudniejsze albo wręcz niemożliwe do zrealizowania.
Horza, podobny jak dwie krople wody do Kraiklyna, postanowił udawać głuptaka — jednego z emocjonalnych straceńców, wędrujących za graczami po mrocznych obrzeżach cywilizacji. Na dobrą sprawę nie miał wyboru, ponieważ okazało się, że wszystkie karty wstępu, z wyjątkiem tych na najdroższe miejsca, wyprzedano dzień wcześniej. Z pięciu aońskich kredytek zostały mu już tylko trzy, choć miał jeszcze trochę zapasu na kilku kartach kredytowych, które kupił wcześniej. W miarę zbliżania się chwili zagłady orbitala, pieniądze błyskawicznie traciły na wartości.
Rozejrzał się po ogromnej sali. Siedział w jednym z najdalszych rzędów pnącego się stromo w górę amfiteatru, tuż pod przezroczystą kopułą, przez którą widać było wąską, oświetloną słonecznymi promieniami wstążkę dziennej strony orbitala oraz nieruchome gwiazdy zawieszone w granatowoczarnej pustce; na tym tle niestrudzenie przesuwały się jasne punkciki przylatujących i odlatujących promów (tych ostatnich było znacznie więcej). Wnętrze sali wypełniała leciutka mgiełka, rozjarzona blaskiem ogni sztucznych wybuchających pod przezroczystym sklepieniem. Po przeciwnej stronie amfiteatru stał chór złożony z identycznych humanoidów o beczkowatych klatkach piersiowych i wyjątkowo długich szyjach. Różnili się tylko wysokością emitowanych dźwięków. W pierwszej chwili można było odnieść wrażenie, że to głównie oni są sprawcami wrzawy rozbrzmiewającej w ogromnej budowli; przyjrzawszy się bliżej, Horza dostrzegł w wielu miejscach lekko fosforyzujące, fioletowe krawędzie pól dźwiękowych otaczających mniejsze sceny, na których występowali tancerze, śpiewacy, akrobaci i bokserzy. Odgłosy z tych miejsc wznosiły się pod przejrzystą kopułę, tworząc niezwykłą mieszaninę o trudnym do przeanalizowania składzie.
Widownia, ciasno wypełniająca wznoszący się stromo amfiteatr, przypominała wzburzone morze. Składała się z dziesięciu, a może nawet dwudziestu tysięcy kibiców, w większości ludzi, ale znajdowało się wśród nich także sporo istot o niehumanoidalnych kształtach oraz maszyny i drony. Widzowie stali, siedzieli, leżeli lub przechadzali się, obserwując iluzjonistów, żonglerów, hipnotyzerów, aktorów, mówców, deklamatorów, striptizerki i striptizerów oraz dziesiątki innych artystów, którzy pojedynczo lub zespołowo prezentowali swoje umiejętności. Nad kilkoma największymi lożami rozpięto namioty, w innych poustawiano rzędy wygodnych foteli i szezlongów. Nad scenami rozbłyskiwały różnobarwne światła, unosił się dym, harcowały hologramy i soligramy. Gdzieniegdzie trwały w pozornym bezruchu projekcje skomplikowanych trójwymiarowych labiryntów, miejscami całkiem przejrzyste; w ich wnętrzu poruszały się trudne do zidentyfikowania kształty.
Pod kopulastym sklepieniem trwał spowolniony pokaz akrobatyczny na trapezach. Uczestniczące w nim zwierzęta miały pod koniec spektaklu stoczyć między sobą walkę na śmierć i życie. Horze minęła rozgadana grupka widzów. Były to wyjątkowo smukłe humanoidy w przebogatych szatach z materiału przypominającego oglądane nocą z orbity gigantyczne, rozmigotane niezliczonymi światłami miasto. Ich wysokie głosy chwilami stawały się prawie niesłyszalne, a z plątaniny delikatnych kolorowych rurek, która otaczała ich jaskrawoczerwone i ciemnofioletowe twarze, wydobywały się obłoczki fosforyzującego gazu. Metamorf odprowadził ich wzrokiem. Na rozwianych ni to płaszczach, ni pelerynach mrowie świecących punkcików tworzyło rozdzielony na kilka części wizerunek wielkiej twarzy; wyglądało to tak, jakby obraz był emitowany przez projektor zainstalowany pod sklepieniem sali. Kiedy Horza wciągnął w płuca powietrze zawierające odrobinę rozrzedzonego pomarańczowego gazu, zakręciło mu się w głowie; natychmiast wydał swoim gruczołom polecenie zneutralizowania narkotyku. Zaledwie kilka sekund później mógł bez przeszkód kontynuować obserwacje.
Oko cyklonu było tak małe, że łatwo mogło umknąć uwagi. Znajdowało się nie w centralnej części sali, lecz blisko krawędzi elipsowatego obszaru stanowiącego najniższy poziom areny. Pod parasolem jeszcze nieczynnych reflektorów stał tam okrągły stół, w sam raz taki, aby wokół niego zmieściło się szesnaście obszernych foteli rozmaitych kształtów i wysokości. Fragment stołu przed każdym z nich był pomalowany na inny kolor. Przy blacie zainstalowano szesnaście konsolet z pasami, taśmami i zaczepami, za każdym fotelem natomiast na niewielkiej przestrzeni tłoczyło się po dwanaście krzeseł. Od foteli i stołu oddzielał je niski płotek, znacznie wyższy zaś i dużo bardziej solidny odgradzał je od widowni, na której już gromadzili się milczący widzowie. Najbliższe miejsca zajmowały głównie głuptaki. Wyglądało na to, że gra rozpocznie się z pewnym opóźnieniem, więc Horza usiadł na czymś, co było albo idiotycznie zaprojektowanym krzesłem, albo rzeźbą stworzoną przez artystę pozbawionego choćby odrobiny wyobraźni. Znajdował się w jednym z ostatnich, najwyżej położonych rzędów, skąd roztaczał się widok na całą salę. W pobliżu nie było nikogo. Wsunąwszy rękę pod grubą koszulę, oderwał kawałek sztucznej skóry z brzucha, zgniótł w kulkę i wrzucił do donicy z małym drzewkiem, po czym sprawdził, czy ukryte pod maskującą powłoką karty kredytowe, miniaturowy terminal, kryształy pamięci i niewielki pistolet są na swoich miejscach. Nagle kątem oka dostrzegł jakieś poruszenie: zbliżał się niewysoki, ubrany na czarno człowiek. Mężczyzna zatrzymał się jakieś pięć metrów od Horzy, przez chwilę przyglądał mu się uważnie z przechyloną głową, po czym podszedł bliżej.
— Hej, ty! Chcesz być istnieniem?
— Nie. Odejdź.
Mężczyzna pociągnął nosem i oddalił się bez słowa. Kilka kroków dalej zatrzymał się, pochylił i szturchnął trudny do zidentyfikowania kształt leżący w półmroku. Kształt wyprostował się i Horza ujrzał bardzo piękną kobietę o długich białych włosach i zachwycającej, lecz wyjątkowo smutnej twarzy. Mężczyzna coś do niej powiedział, a ona pokręciła głową. Chwilę potem uczyniła to ponownie, po czym ze zniecierpliwieniem machnęła ręką. Człowiek w czerni ruszył dalej.
Lot promem Kultury przebiegł dość spokojnie. Mimo początkowych kłopotów, Horzy wreszcie udało się nawiązać łączność z systemem nawigacyjnym orbitala, ustalić swoje położenie i wyruszyć na poszukiwania megastatku, a raczej tego co z niego zostało. Zażerając się awaryjnymi racjami żywnościowymi, przeszukiwał kanały informacyjne, aż wreszcie natrafił na doniesienia o katastrowie „Olmedreki”. Na zdjęciach widać było lekko przechylony na burtę i ku rufie megastatek na spokojnym morzu usianym krą i górami lodowymi. Przednia, co najmniej kilometrowej długości część kadłuba tkwiła w gigantycznej barierze lodowej. Wokół jednostki, niczym muchy nad martwym ciałem dinozaura, uwijały się statki powietrzne oraz kilka promów orbitalnych. W komentarzach donoszono o powtórnej zagadkowej eksplozji nuklearnej na pokładzie. W chwili kiedy na miejsce katastrofy dotarły siły policyjne, megastatek był zupełnie pusty. Usłyszawszy tę wiadomość, Horza natychmiast zmienił kurs na Evanauth.
Miał zaledwie trzy aońskie kredytki, więc sprzedał prom za pięć. Cena była śmiesznie niska, szczególnie jeśli wziąć pod uwagę zbliżającą się wielkimi krokami zagładę orbitala, ale zależało mu na czasie, a poza tym pośrednik, z którym zawarł transakcję, sporo ryzykował: maszyna ponad wszelką wątpliwość stanowiła produkt Kultury, a że mózg pokładowy uległ dewastacji, z dużą dozą prawdopodobieństwa można było przypuszczać, że prom został ukradziony. Dla Kultury dewastacja mózgu kierującego działaniem maszyny równała się morderstwu.
W ciągu zaledwie trzech godzin Horza sprzedał prom, kupił ubranie, kryształy, broń, terminal oraz sporo informacji. Wszystko, z wyjątkiem informacji, było bardzo tanie.
Wiedział już, że na orbitalu, a raczej pod nim, we wnętrzu byłej Specjalizowanej Jednostki Kontaktowej „Granica Wyobraźni”, znajdował się pojazd pasujący jak ulał do opisu „Wiru Czystego Powietrza”. Początkowo trudno mu było uwierzyć, ale wszystko potwierdzało to przypuszczenie. Według agencji informacyjnej, z której usług korzystał, jednostka podobna jak dwie krople wody do „Wiru” przed dwoma dniami została przyholowana do dwuportu Evanauth z uszkodzonym napędem nadprzestrzennym. Działały tylko silniki jądrowe. Niestety, nie udało mu się precyzyjnie ustalić miejsca jej pobytu. A więc „Wir” zdołał jednak ocalić niedobitki Wolnej Grupy Kraiklyna; najprawdopodobniej sterowany zdalnie z megastatku przedostał się nad wewnętrzną część orbitala, zabrał z pokładu wraku resztki załogi, po czym natychmiast spróbował dokonać skoku w nadprzestrzeń, co zakończyło się uszkodzeniem napędu. Horza nie miał pojęcia, kto właściwie ocalał, ale był niemal pewien, że wśród uratowanych jest także sam Kraiklyn; tylko on byłby w stanie za pomocą zdalnego sterowania przeprowadzić statek kosmiczny nad krawędzią orbitala. Miał nadzieję, że spotka Kraiklyna w sali, w której miała się odbyć rozgrywka, w przeciwnym razie zamierzał zaraz potem udać się na poszukiwanie „Wiru”, wciąż bowiem wybierał się na Schar, a najłatwiej mógłby się tam dostać właśnie na pokładzie statku Kraiklyna. Miał nadzieję, że Yalson nic się nie stało, miał też nadzieję, że „Granica Wyobraźni” naprawdę jest zdemilitaryzowana i że w okolicy Vavatcha rzeczywiście nie ma żadnych jednostek Kultury. Minęło już wystarczająco dużo czasu, by jej Umysły odkryły, że „Wir” znajdował się dość blisko „Ręki Boga 137” i że rozbitkowie, a ściśle rzecz biorąc rozbitek z idiriańskiego okrętu bojowego mógł przy odrobinie szczęścia zostać uratowany przez statek Kraiklyna. Rozparł się wygodnie w fotelu — albo na rzeźbie — zamknął oczy i zajął się pozbywaniem fizyczno-umysłowego kamuflażu, który upodobnił go do głuptaka. Musiał znowu wyglądać i myśleć jak Kraiklyn.
Po kilku minutach do jego uszu zaczęły docierać odgłosy świadczące o tym, że w sali coś się dzieje. Błyskawicznie oprzytomniał, otworzył oczy i rozejrzał się dokoła. Białowłosa kobieta podniosła się i niezbyt pewnym krokiem ruszyła w dół po schodach, zamiatając stopnie obfitą suknią z grubego materiału. Horza podążył za nią. Mijając kobietę, wyraźnie poczuł zapach perfum. Nie spojrzała na niego, kiedy ją wyprzedzał, ponieważ była zajęta poprawianiem przekrzywionego diademu.
Nad wielobarwnym stołem zapłonęły światła, natomiast lampy na widowni zaczęły powoli przygasać. Tłum wokół stołu coraz bardziej gęstniał, niemal wszystkie miejsca w lożach były już zajęte. Odziane w czarne płaszcze wysokie postaci poruszały się bezgłośnie w rzęsistym blasku, sprawdzając, czy wszystko jest gotowe do gry. Byli to sędziowie, Ishlorsinami — kompletnie pozbawiona wyobraźni i poczucia humoru, najuczciwsza i niemożliwa do skorumpowania rasa inteligentnych istot zamieszkujących galaktykę. Tylko oni cieszyli się wystarczająco dużym zaufaniem, żeby pełnić funkcje arbitrów podczas gry w zniszczenie.
Horza przystanął przy jednym z niezliczonych straganów, żeby najeść się i napić na zapas. Czekając na realizację zamówienia, obserwował, co dzieje się wokół stołu. Kobieta o białych włosach minęła go bez słowa; udało jej się wyprostować diadem, ale i tak ogólne wrażenie psuła mocno wymięta suknia. Przechodząc obok, z trudem stłumiła ziewnięcie.
Horza zapłacił za jedzenie, po czym ponownie podążył za kobietą.
Im bliżej podłogi sali, tym tłoczniej robiło się na szerokich schodach.
Kiedy wyprzedził ją po raz wtóry, posłała mu podejrzliwe spojrzenie. Dzięki łapówce dostał się na jeden z balkonów, z których roztaczał się najlepszy widok. Założył kaptur i naciągnął go, by ukryć twarz w głębokim cieniu. Nie chciał przedwcześnie zwrócić na siebie uwagi Kraiklyna. Balkon był nieco wysunięty nad usytuowane niżej loże; Horza widział nie tylko stół i elipsoidalną arenę, ale także niemal całą widownię. Po krótkim wahaniu wybrał miękko wyściełany fotel w pobliżu grupy hałaśliwych, ekstrawagancko ubranych trójnogich istot; niemal bez przerwy pokrzykiwały i pohukiwały, na zmianę spluwając do wielkiej donicy ustawionej między lekko kołyszącymi się fotelami.
Ishlorsinami nie stwierdzili żadnych uchybień i oddalili się od stołu. Przygasły kolejne światła, łagodne pole dźwiękowe wyciszyło zgiełk panujący w sali. Większość estrad była już pusta, na kilku pozostałych właśnie kończyły się występy. Tylko wysoko w górze, pod przezroczystą kopułą, trwał spowolniony taniec na trapezach. Ogromne włochate bestie kołysały się dostojnie i ze zdumiewającym wdziękiem szybowały w powietrzu. Za każdym razem, kiedy się mijały, wyciągały kończyny uzbrojone w potężne szpony i bezgłośnie zadawały ciosy. Nikt nie zwracał uwagi na ich zmagania. Horza ze zdziwieniem zauważył białowłosą kobietę; jakby nigdy nic przeszła między fotelami i zajęła najlepsze miejsce tuż przy balustradzie. Nie wyglądała na osobę, która mogłaby sobie pozwolić na taki wydatek.
Na arenę, bez fanfar ani zapowiedzi, wkroczyli gracze prowadzeni przez jednego z Ishlorsinamów. Horza zerknął na terminal: do zagłady orbitala zostało dokładnie siedem godzin standardowych. Uczestników rozgrywki powitały gromkie oklaski, okrzyki oraz pohukiwania (to dała o sobie znać grupka trójnogich spluwaczy). Niektórzy pozdrawiali tłum, inni pozostali całkowicie obojętni. Horza znał albo przynajmniej słyszał tylko o kilku. Byli to: Ghalssel, Tengayet Doy-Suut, Wilgre oraz Neeporlax. Ghalssel dowodził Śmiałkami Ghalssela, chyba najsilniejszą i najlepiej znaną ze wszystkich Wolnych Grup. Ich statek przybył do Evanauth w chwili, kiedy Horza negocjował z pośrednikiem cenę swojego promu; chociaż od doku dzieliło ich co najmniej dziesięć kilometrów, hałas był wręcz niewyobrażalny. Handlarz na dłuższą chwilę zamarł w bezruchu z wybałuszonymi oczami. Horza wolał nie pytać, czy ten potworny łoskot oznacza, że jednostki bojowe Kultury wcześniej niż planowano przystąpiły do niszczenia orbitala, czy też może właśnie wysadzają desant, aby pojmać jego, skradziony prom oraz pechowego pośrednika, który dał się skusić perspektywie łatwego zarobku.
Ghalssel nie wyróżniał się niczym nadzwyczajnym. Był stosunkowo niski i mocno zbudowany, co świadczyło o tym, że pochodzi z planety o sporym ciążeniu, ale wcale nie wyglądał na siłacza. Miał gładko ogoloną głowę i prosty strój — to akurat było dość niezwykłe, ponieważ na co dzień nosił zawsze skafander, ale przepisy gry w zniszczenie zakazywały korzystania z takich ubiorów. Tengayet Doy-Suut był wysoki, ciemnoskóry i ciemnowłosy. Należał do najlepszych graczy w zniszczenie, zarówno pod względem liczby zwycięstw, jak i zdobytych punktów. Przed dwudziestu laty opuścił rodzinną planetę, z którą całkiem niedawno został nawiązany pełen kontakt — tam również był mistrzem w grach, gdzie wszystko zależało od umiejętności blefowania i od zwykłego szczęścia. Zamiast twarzy miał zainstalowaną na stałe maskę z nierdzewnej stali. Ruchome były tylko oczy: pozbawione wyrazu, świecące łagodnym blaskiem klejnoty osadzone w metalu. Maska była matowa, aby nie odbijały się w niej karty.
Wilgre’owi towarzyszył orszak służących. Wyglądało to tak, jakby błękitny olbrzym z Ozhleh, odziany w takąż szatę, toczył się po rampie prowadzącej na podwyższenie, na którym ustawiono stół, popychany przez gromadkę stłoczonych za nim maleńkich ludzi. Gdyby nie falowanie sięgającej niemal do ziemi szaty, trudno byłoby się domyślić, że jednak porusza czterema słoniowatymi nogami. W jednej ręce trzymał duże zwierciadło, w drugiej grubą smycz. Prowadził na niej oślepionego, upiornie białego rogothuyra o łapach zakutych w obręcze z drogocennych metali, z platynowym kagańcem na pysku i szmaragdami wstawionymi w miejsce gałek ocznych. Zwierzę bez przerwy kołysało głową, badając otoczenie ultradźwiękami. Na balkonie niemal dokładnie naprzeciwko tego, na którym zasiadł Horza, wszystkie trzydzieści dwie konkubiny Wilgre’a zrzuciły półprzeźroczyste zasłony i padły na kolana, a zaraz potem na twarze, by oddać hołd panu i władcy. Wilgre łaskawie skinął im zwierciadłem. Chyba wszystkie urządzenia optyczne w sali przynajmniej przez kilka sekund pokazywały jego harem, przypuszczalnie najwspanialszy w całej galaktyce. Neeporlax stanowił niemal całkowite przeciwieństwo rywala. Wysoki, chorobliwie chudy, nędznie ubrany młodzieniec przyciskał do piersi pluszową zabawkę i niepewnie mrużył oczy, oślepiony blaskiem reflektorów. Chłopiec był najprawdopodobniej jednym z dwóch najlepszych graczy w galaktyce, ale zawsze rozdawał wygrane i z pewnością nie stać go było na pokój w lepszym niż przeciętny hotelu. Zżerany chorobami, krótkowzroczny albinos miał kłopoty z trzymaniem moczu i często nie mógł zapanować nad drżeniem głowy, ale jego ręce, kiedy ściskał w nich plastikowe holokarty, były jak wykute z kamienia. Młoda opiekunka pomogła chłopcu zająć miejsce w fotelu, przyczesała mu włosy, pocałowała go w policzek, po czym wycofała się za dwanaście krzeseł ustawionych tuż za plecami fotela. Wilgre cisnął w tłum garść monet; natychmiast wybuchło spore zamieszanie, ponieważ wszyscy wiedzieli, że wśród drobniaków są też monety o sporych nominałach. Przed kilku laty, podczas rozgrywki na księżycu zmierzającym ku czarnej dziurze, rozrzucił wśród widzów równo miliard kredytek, co równało się mniej więcej jednej dziesiątej procenta jego nieprawdopodobnej fortuny. Pewien międzygwiezdny włóczęga, którego nie przyjęto do grona istnień ze względu na to, że miał tylko jedną rękę, za zebrane z podłogi pieniądze kupił sobie planetę. Pozostali gracze także prezentowali się nietuzinkowo, ale, z jednym wyjątkiem, Horza widział ich po raz pierwszy w życiu. Dwóch albo trzech powitano okrzykami i eksplozjami ogni sztucznych, więc przypuszczalnie byli powszechnie znani; inni albo nie cieszyli się szczególną sympatią, albo dopiero zaczynali karierę. Jako ostatni podszedł do stołu Kraiklyn.
Horza uśmiechnął się i odprężył. Co prawda dowódca Wolnej Grupy dokonał kilku tymczasowych zmian na twarzy i przefarbował włosy na kasztanowo, ale to był na pewno on. Miał na sobie jednoczęściowy, jednobarwny strój, był gładko ogolony i ostrzyżony na jeża. Może załoga „Wiru” nie rozpoznałaby dowódcy, ale Horza tak długo studiował nie tylko jego wygląd, lecz także sposób poruszania się, sylwetkę i zachowanie, że zidentyfikował Kraiklyna bez trudu. Jak tylko gracze zajęli miejsca, na salę wprowadzono istnienia i posadzono je na krzesłach za plecami uczestników gry. Tym razem wszystkie istnienia były ludźmi. Większość i tak wyglądała już na półżywych, chociaż nie mieli żadnych rzucających się w oczy fizycznych defektów. Kolejno krępowano ich pasami i wsadzano na głowy lekkie czarne hełmy, zasłaniające całe twarze z wyjątkiem oczu. Prawie wszyscy natychmiast opuszczali głowy, ale nawet ci, którzy tego nie uczynili, nie przejawiali najmniejszego zainteresowania otoczeniem. Główni gracze dysponowali kompletem istnień (niektóre były specjalnie wyhodowane), mniej zamożni natomiast albo nie tak znani, jak na przykład Kraiklyn, musieli szukać chętnych wśród pensjonariuszy więzień i przytułków. Niekiedy istnieniami zostawali członkowie sekty melancholików, ale tutaj Horza nie widział ani jednego charakterystycznego nakrycia głowy lub stylizowanego płaczącego oka.
Kraiklyn zdołał zgromadzić zaledwie trzy istnienia; wszystko wskazywało na to, że nie dotrwa nawet do półmetka. Białowłosa kobieta podniosła się ze swego miejsca przy balustradzie, przeciągnęła, a następnie ze znudzoną miną ruszyła w górę, ku tylnej części balkonu. W chwili gdy znalazła się obok Horzy, na tarasie poziom wyżej wybuchło jakieś zamieszanie. Zatrzymała się i spojrzała w tamtą stronę. Horza także skierował wzrok ku górze; mimo włączonych pól dźwiękowych słychać było czyjeś krzyki, a kilku strażników usiłowało rozdzielić dwie walczące postaci. Tłum utworzył coś w rodzaju miniaturowej areny i z zainteresowaniem śledził zarówno utarczkę, jak i toczące się znacznie niżej przygotowania do gry. Wreszcie uczestnicy zajścia zostali obezwładnieni, ale zatrzymano tylko jednego: był to młody mężczyzna w jasnej peruce, która w wyniku szarpaniny prawie całkiem zsunęła mu się z głowy. Horza mógłby przysiąc, że już go kiedyś widział.
Drugi mężczyzna pokazał stróżom porządku kawałek plastikowej folii, a następnie razem z nimi odprowadził na bok wciąż wrzeszczącego młodzieńca. W drodze do wyjścia wyjął mu zza ucha jakiś mały przedmiot. Kobieta odprowadziła ich wzrokiem, po czym podjęła na nowo wspinaczkę, natomiast widzowie na górnym balkonie natychmiast wypełnili pustą przestrzeń i ponownie skoncentrowali uwagę na ostatnich przygotowaniach do rozgrywki.
Horza nie spuszczał z oka młodej kobiety. Kiedy opuściła balkon, spojrzał wyżej, pod kopułę, na walczące w milczeniu zwierzęta. Ich długa sierść była zlepiona białą gęstą krwią. Za każdym razem, kiedy wahadłowe ruchy trapezów zbliżały je do siebie, obnażały zęby i zadawały ciosy długimi, uzbrojonymi w szpony kończynami, ale ich ruchy były znacznie mniej precyzyjne niż na początku starcia. Horza przyglądał im się jeszcze przez chwilę i przeniósł wzrok na główną arenę. Przygotowania dobiegły końca, gra miała się lada chwila rozpocząć. Gra w zniszczenie była zwykłą karcianą grą: na ostateczny sukces w równej mierze składały się umiejętności, szczęście i zdolność blefowania. Tak bardzo interesującą uczynił ją bynajmniej nie fakt, że gra szła o gigantyczne stawki, ani nawet nie to, że każde przegrane rozdanie kończyło się dla gracza utratą jednego istnienia, lecz wykorzystywanie skomplikowanych, oddziałujących na świadomość, działających dwukierunkowo pól elektronicznych.
W trakcie partii każdy gracz był w stanie wpływać na stan emocjonalny dowolnego uczestnika rozgrywki, a niekiedy nawet kilku jednocześnie. Strach, nienawiść, rozpacz, nadzieja, miłość, życzliwość, zwątpienie, uniesienie, podejrzliwość — dowolne uczucie, dowolne emocje mogły zostać w każdej chwili narzucone rywalowi albo samemu sobie. Z bezpiecznego oddalenia albo nawet z bliska, ale zza zasłony pola mentalnego, gra wyglądała jak raczej mało wyrafinowana rozrywka dla prostaków lub szaleńców. Bez wyraźnego powodu gracz dysponujący najsilniejszymi kartami często tracił wszystko w ciągu kilku sekund, inny, choć pozbawiony jakichkolwiek atutów, w równie krótkim czasie zgarniał całą pulę. Niektórzy nagle wybuchali histerycznym śmiechem, inni zalewali się łzami, posyłali rozkochane spojrzenia największemu wrogowi albo usiłowali zerwać krępujące ich pasy, żeby rzucić się do gardła najlepszemu przyjacielowi. Niekiedy popełniali samobójstwo. Co prawda gracze mieli całkowity zakaz opuszczania miejsc (gdyby któryś z nich to uczynił, czuwający nad przebiegiem gry Ishlorsinam natychmiast pociągnąłby za spust paralizatora), ale mimo to mogli w każdej chwili targnąć się na własne życie. W każdej konsolecie, stanowiącej jednocześnie generator pól wzmacniających i kierunkujących stany emocjonalne, znajdowało się niewielkie wgłębienie, w którym czekała igła; wystarczyło włożyć tam palec, by zastrzyk błyskawicznie działającej trucizny raz na zawsze uwolnił niefortunnego gracza od wszelkich zmartwień. Zniszczenie było jedną z tych gier, w których lepiej było nie mieć zbyt wielu wrogów. Tylko jednostki o niezwykle silnej woli potrafiły oprzeć się samobójczemu impulsowi podsyconemu skoncentrowanym działaniem myśli kilku graczy.
Na koniec każdego rozdania całą pulę zgarniał ten, kto zgromadził najwięcej punktów, ci zaś, którzy uczestniczyli w licytacji, ale przegrali, tracili po jednym istnieniu. Jeżeli nie mieli już istnień albo jeśli zabrakło im pieniędzy, odpadali z gry. Teoretycznie gra dobiegała końca, kiedy przy stole pozostał tylko jeden jej uczestnik dysponujący jeszcze pieniędzmi lub istnieniami, w praktyce jednak kończyła się znacznie wcześniej, jak tylko wszyscy gracze — z wyjątkiem jednego, ma się rozumieć — doszli do wniosku, że dalszy udział zakończy się dla nich katastrofą. Rzecz jasna, najbardziej interesujące były finałowe rozdania, kiedy gra toczyła się o największą stawkę, a dla niektórych nawet o wszystko. W takich sytuacjach najwięcej zależało od zimnej krwi, lecz choć każdy o tym wiedział, mnóstwo graczy przeceniało swe siły i ponosiło sromotną klęskę, usiłując przechytrzyć lub przetrzymać przeciwników.
Z punktu widzenia publiczności największą atrakcję stanowił fakt, że im bliżej stało się konsolety któregoś z graczy, tym wyraźniej doświadczało się tych samych co on uczuć. W ciągu kilkuset lat, jakie minęły od chwili, kiedy gra w zniszczenie stała się tak popularna, wytworzyła się cała subkultura żerująca na tych nienaturalnie silnych, podawanych z drugiej ręki emocjach. Ludzi tych nazywano głuptakami. Istniało wiele grup ściśle powiązanych z grą; gracze byli zaledwie jedną z nich, choć bez wątpienia najsłynniejszą i najzamożniejszą. Głuptaki mogły sycić się swym pokarmem w wielu zakątkach galaktyki, lecz tylko podczas rozgrywki „na całość”, w atmosferze zagrożenia i w obliczu nieuniknionej zagłady doświadczali najsilniejszych, najwyżej cenionych podniet. Kiedy Horza przekonał się, że najtańszy bilet kosztuje dwa razy więcej, niż udało mu się wytargować za prom, postanowił udawać jednego z tych nieszczęśników. Nikogo nie dziwił głuptak czyniący wszystko co w jego mocy, żeby dostać się w pobliże graczy, a w dodatku przekupienie strażnika okazało się znacznie mniej kosztowne, niż przypuszczał.
Autentyczne głuptaki tłoczyły się w szesnastu grupach za ogrodzeniem oddzielającym ich od istnień. Spoceni, zdenerwowani, podekscytowani — prawie sami mężczyźni — starali się za wszelką cenę dotrzeć jak najbliżej swoich wybrańców.
Horza obserwował ich, podczas gdy główny sędzia rozdawał karty. Głuptaki podskakiwały i wspinały się na palce, pilnowani przez strażników w hełmach zabezpieczających przed działaniem emiterów, z paralizatorami w dłoniach.
— …Sorbole Oko… — powiedział ktoś w pobliżu. Horza odwrócił się i na sąsiedniej otomanie zobaczył chudego jak patyk mężczyznę, który rozmawiał z sąsiadem, wskazując na taras, gdzie niedawno wybuchło zamieszanie. Chwilę potem do uszu Horzy doszło słowo „złapali” i kilkakrotnie powtórzone imię reportera. Przemknęło mu przez głowę, że teraz, kiedy Sorbole Oko został schwytany i usunięty z sali, strażnicy najprawdopodobniej nieco zmniejszą czujność. Ponieważ gracze wzięli karty do rąk, przestał sobie zawracać głowę niefortunnym sprawozdawcą, tylko skoncentrował uwagę na głównej arenie.
Od najbliższego gracza — była to kobieta, której nazwisko co prawda usłyszał, ale zaraz potem zapomniał — dzieliło go pięćdziesiąt metrów. Podczas pierwszej rozgrywki docierały do niego tylko bardzo słabe echa jej doznań i emocji, niemniej jednak nawet to sprawiało mu sporą przykrość, więc sięgnął do niewielkiego pulpitu zainstalowanego przy fotelu i włączył pole ekranujące. Gdyby zechciał, mógłby zastąpić tę emisję dowolną inną; chociaż wrażenie byłoby znacznie słabsze od tego, jakie stawało się udziałem głuptaków, i tak z pewnością zdołałby nabrać wyobrażenia o przeżyciach graczy oraz istnień. Większość widzów na balkonie korzystała z tej możliwości, przeskakując z kanału na kanał, żeby zorientować się w stanie rozgrywki. Horza zamierzał nieco później skupić się na przeżyciach Kraiklyna, tymczasem natomiast zależało mu na oswojeniu się z ogólną atmosferą. Kraiklyn nie ryzykował; z pierwszej licytacji wycofał się na tyle wcześnie, żeby na pewno nie stracić istnienia. Biorąc pod uwagę, jak niewielki miał ich zapas, była to najlepsza strategia aż do chwili, kiedy dostałby naprawdę mocne karty. Horza obserwował go uważnie. Kraiklyn kilka razy nerwowo zwilżył wargi i otarł pot z czoła. Metamorf postanowił, że po następnym rozdaniu podłączy się na chwilę do wzmacniacza emocji dowódcy „Wiru”, by sprawdzić, co dzieje się w jego głowie.
Z pierwszej rozgrywki zwycięsko wyszedł Wilgre, który pomachał wiwatującemu na jego cześć tłumowi. Kilku głuptaków już straciło przytomność, natomiast w drugim końcu sali wściekle parsknął uwięziony w klatce rogothuyr. Pięciu graczy straciło po jednym istnieniu; pięciu ludzi siedzących ze zwieszonymi głowami na krzesłach nagle zawisło bezwładnie na podtrzymujących ich pasach. Zabójcze uderzenie fal porażających system nerwowy było tak silne, że nawet sąsiedzi nieszczęśników oraz gracze, do których należeli, szarpnęli się gwałtownie.
Ishlorsinami odwiązali zwłoki i wynieśli je z sali. Pozostałe istnienia szybko ponownie opuściły głowy. Co prawda Ishlorsinami twierdzili, że zawsze dokładnie sprawdzają, czy wszyscy kandydaci na istnienia rzeczywiście zgłaszają się dobrowolnie, oraz że łagodny narkotyk, który jest im aplikowany, ma za zadanie tylko nie dopuścić do wybuchów histerii, niemniej jednak krążyło sporo plotek o różnych pechowcach, którzy zostali podstępem zwabieni w pułapkę, a także o wcale nie mniejszej liczbie spryciarzy, którzy pozbyli się nieprzyjaciół hipnotyzując ich albo pozbawiając przytomności, a potem zgłaszając w charakterze ochotników.
Na początku drugiego rozdania, zaraz po tym, jak Horza podłączył się do emitera Kraiklyna, białowłosa kobieta wróciła na swoje miejsce przy balustradzie i ze znudzoną miną ułożyła się na otomanie. Skromna wiedza, jaką Horza dysponował na temat strategii zniszczenia oraz zasad punktacji, nie pozwoliła mu dokładnie śledzić przebiegu gry (większość widzów, w tym gromadka hałaśliwych trójnogich istot, z zapałem analizowała przebieg końcówki poprzedniej partii, nie poświęcając zbyt wiele uwagi początkowi kolejnej), ale dzięki temu mógł skupić uwagę na śledzeniu myśli i emocji Kraiklyna. Dowódcę „Wiru Czystego Powietrza” atakowano z kilku stron, ale niektóre sygnały były sprzeczne, co świadczyło o tym, że nie zawiązała się przeciwko niemu żadna koalicja. Sympatia dla Wilgre’a… Z tymi czterema zabawnymi nóżkami na pewno nie stanowi żadnego zagrożenia… Zwykły pajac, chociaż taki bogaty… Inna sprawa z kobietą po prawej: obnażona do pasa, bez piersi, z pochwą rytualnego miecza… Trzeba mieć ją na oku… Nic nie ma znaczenia, wszystko jest grą… Jeśli się nad tym zastanowić, wszystkie karty są do siebie bardzo podobne… Równie dobrze można by je wszystkie cisnąć w powietrze… Już chyba moja kolej… Najpierw trzeba załatwić tę płaską wiedźmę… Cholera, gdyby tylko podeszła mi karta… Horza przerwał połączenie; nie był pewien, czy słyszy tylko myśli Kraiklyna, czy kobiety, czy może kogoś innego. Powrócił znacznie później, kiedy kobieta wypadła już z gry i z zamkniętymi oczami siedziała odchylona do tyłu w fotelu. (Zerknąwszy na białowłosą, stwierdził, że co prawda śledzi przebieg gry, ale jedną nogę ma przewieszoną przez oparcie otomany i kołysze nią od niechcenia, jakby zirytowana powolnym albo mało interesującym rozwojem sytuacji.) Kraiklyn był w wyśmienitym nastroju — dzięki chytrym zagraniom pozbył się paskudnej jędzy. Rozpierały go duma i uniesienie. Oto jest tutaj, w centrum uwagi wielotysięcznego tłumu, przy jednym stole z najlepszymi graczami galaktyki! On, właśnie on (wewnętrzna blokada nie pozwoliła mu przywołać z najgłębszych pokładów pamięci prawdziwego imienia), i radzi sobie całkiem nieźle. Szczerze mówiąc, w tym rozdaniu podeszła mu karta, a że sytuacja rozwija się po jego myśli, powinien chyba coś zgarnąć… Nareszcie, po kilku niepowodzeniach… Nagle: Skoncentruj się na grze, idioto! Myśl o tym, co masz teraz zrobić! Tak, oczywiście. Zastanówmy się… A może by tak szturchnąć tego wielkiego niebieskiego osła… Horza ponownie przerwał połączenie. Był cały mokry od potu. Do tej pory nie uświadamiał sobie, jak intensywne i realistyczne są doznania podczas rozgrywki. Czuł się niemal tak, jakby był w głowie Kraiklyna, a przecież i tak było to nic w porównaniu z doznaniami graczy, istnień oraz zgromadzonych za ich plecami głuptaków. Tamto musiało chyba graniczyć z fizycznym bólem. Dopiero teraz zaczął rozumieć, na czym polega główna atrakcja gry w zniszczenie i dlaczego niektórzy za jej sprawą tracili zmysły. Chociaż sam nie znajdował w tym żadnej przyjemności, poczuł przypływ szacunku dla człowieka, którego zamierzał niebawem zastąpić, a najprawdopodobniej także zabić. Co prawda część emocji atakujących Kraiklyna stanowiła odbicie jego własnych uczuć i doznań, wszystkie istnienia natomiast oraz większość głuptaków była bezustannie zalewana falami zupełnie obcych myśli, to jednak i tak trzeba było niezwykle twardego charakteru i sporych umiejętności, żeby nie tylko zachować zdrowe zmysły, ale jeszcze zmusić się do logicznego myślenia. Horza poczuł, że zaczyna ogarniać go fascynacja. Jak wytrzymują to głuptaki? — przemknęło mu przez głowę, kiedy wyłączał pole ekranujące. Uważaj, pomyślał zaraz potem. Kto wie, czy nie zaczynali właśnie od tego? Dwa rozdania później Kraiklyn przegrał po raz pierwszy, podobnie jak Neeporlax. Kolejne zwycięstwo odniósł Suut, którego stalowa twarz lśniła w blasku bijącym od stosu aoińskich kredytek. Kraiklyn siedział skulony w fotelu; wyglądał — i czuł się — jak trup. Kiedy zginęło jego pierwsze istnienie, szarpnął się i skrzywił boleśnie. Niemal tak samo zareagował Horza.
Metamorf natychmiast przerwał połączenie i sprawdził czas. Nie minęła jeszcze nawet godzina od chwili, kiedy wszedł do sali. Co prawda na niskim stoliku przy fotelu czekał poczęstunek, niemniej jednak Horza podniósł się z miejsca i przeszedł na ogólnodostępny podest, gdzie ustawiono kramy z przekąskami i napojami. Strażnicy sprawdzali bilety. Posuwali się naprzód powoli, nikogo nie pomijając. Horza udawał, że patrzy obojętnie przed siebie, ale ukradkiem zerkał na boki. Jeden ze strażników zatrzymał się kilka kroków przed nim, przy powietrznym łożu, na którego wonnej, powietrznej poduszce rozłożyła się dość zaawansowana wiekiem kobieta o obnażonych, zbyt szczupłych nogach. Obserwowała rozgrywkę z szerokim uśmiechem na twarzy i w takim skupieniu, że odwróciła głowę dopiero wtedy, kiedy kontroler zagadnął ją po raz trzeci. Horza natychmiast przyspieszył kroku, żeby ich minąć, kiedy strażnik będzie zajęty sprawdzaniem biletu kobiety. Niestety, przeliczył się, ponieważ machnęła biletem od niechcenia, strażnik zaś wyprostował się i zastąpił drogę Horzy.
— Czy mogę zobaczyć pański bilet?
Kontroler okazał się młodą kobietą o okrągłej, nalanej twarzy.
Horza zmarszczył brwi i podrapał się z zakłopotaniem za uchem.
— Przykro mi, ale zostawiłem go na balkonie. Za chwileczkę wracam; zechce pani wtedy go obejrzeć? Proszę mi wybaczyć, ale trochę się spieszę. — Przestąpił z nogi na nogę i przycisnął rękę do podbrzusza. — Ostatnie rozdanie było tak ciekawe, że nie mogłem się oderwać, a że przedtem trochę za dużo wypiłem, więc sama pani rozumie… Wciąż to samo. Chyba nigdy nie zmądrzeję. Zaraz będę z powrotem, dobrze? Uśmiechnął się boleśnie i ponownie przestąpił z nogi na nogę. Strażniczka spojrzała na balkon, który Horza wskazał jej ruchem głowy.
— W porządku. Przyjdę do pana później, ale na przyszłość proszę zawsze mieć bilet przy sobie. Ktoś może go panu ukraść.
— Tak, oczywiście. Ogromnie pani dziękuję.
Uśmiechnął się z wdzięcznością i odszedł szybkim krokiem w kierunku toalet. Na wypadek gdyby strażniczka go obserwowała, wszedł do sterylnie białego pomieszczenia, umył ręce i twarz, przez chwilę słuchał dobiegającego zza ściany śpiewu pijanej kobiety, po czym wyszedł innymi drzwiami i wreszcie coś zjadł. Następnie za sporą łapówkę dostał się na jeszcze obszerniejszy i lepiej usytuowany balkon niż ten, na którym siedział do tej pory. Miejsca były tutaj znacznie droższe, przede wszystkim ze względu na to, iż tuż obok znajdowała się loża konkubin Wilgre’a. Co prawda wysoka ściana z delikatnie opalizującego materiału chroniła je przed natrętnymi spojrzeniami, ale upajająca woń ich ciał była doskonale wyczuwalna. Nie dość, że oszałamiająco piękne i atrakcyjne dzięki genetycznym manipulacjom, nałożnice Wilgre’a wytwarzały także gigantyczne ilości feromonów o wybitnie afrodyzjakowym działaniu. Horza nawet się nie spostrzegł, kiedy dostał wzwodu i oblał się potem. Większość otaczających go kobiet i mężczyzn znajdowała się w różnych stadiach seksualnego podniecenia, ci zaś, których nie interesował przebieg gry, z dużym zaangażowaniem oddawali się wstępnym pieszczotom albo nawet spółkowali, zapomniawszy o całym świecie. Horza uruchomił układ odpornościowy i lawirując między porozrzucanymi w nieładzie ubraniami, dotarł w pobliże barierki. Pięć ustawionych tam foteli było pustych — dwaj mężczyźni i trzy kobiety tarzali się nago po podłodze. Horza usiadł w jednym z foteli. Z plątaniny gołych ciał wychynęła się na chwilę kobieta, obrzuciła Metamorfa namiętnym spojrzeniem.
— Rozgość się. Gdybyś miał ochotę się przyłączyć, wiesz, gdzie nas szukać… — wyszeptała, po czym jęknęła głośno, przymknęła powieki i znowu znikła w kłębowisku.
Horza potrząsnął z niesmakiem głową, zaklął pod nosem i opuścił balkon. Próba odzyskania pieniędzy od człowieka przy wejściu tylko naraziła go na śmieszność.
Ostatecznie usadowił się na wysokim stołku przy barze, gdzie przyjmowano także zakłady. Zamówił szklankę z łagodnym narkotykiem i postawił niewielką sumkę na Kraiklyna; w tym czasie jego organizm pracowicie pozbywał się resztek oszałamiających feromonów. Niebawem puls wrócił do normy, uspokoił się oddech, ustąpiło wzmożone pocenie. Horza niespiesznie pociągał ze szklanki i patrzył, jak Kraiklyn przegrywa dwa razy z rzędu, przy czym za pierwszym razem wycofał się na tyle wcześnie, że nie stracił istnienia. Zostało mu już tylko jedno. Co prawda gracz miał prawo postawić na szali własne życie, niemniej jednak zdarzało się to bardzo rzadko, a już prawie nigdy w przypadkach takich jak ten, kiedy najlepsi gracze galaktyki spotykali się z pretendentami do tego miana. Decydujący głos zawsze należał do sędziów. Dowódca „Wiru Czystego Powietrza” nie ryzykował. Wycofywał się z kolejnych licytacji na tyle wcześnie, żeby nie stracić istnienia, czekając na kartę, która dałaby mu stuprocentową pewność zwycięstwa. Horza jadł, pił, wdychał narkotyczne opary oraz spoglądał na taras, na którym siedział wcześniej, ale w panującym tam półmroku nie zdołał dostrzec kobiety o białych włosach. Od czasu do czasu zerkał także w górę, na walczące zwierzęta. Wycieńczone, poruszały się bez dawnej gracji, ograniczając się do niemrawych machnięć potężnymi kończynami. Krople białej krwi spadały spod kopuły niczym płatki śniegu i rozpryskiwały się na niewidzialnej powierzchni pola siłowego kilkanaście metrów nad głowami widzów.
Istnienia ginęły kolejno, gra toczyła się dalej, czas — zależnie od punktu widzenia — pędził jak szalony albo wlókł się niemiłosiernie. W miarę jak zbliżał się termin zagłady orbitala, rosły ceny przekąsek i napojów. Przez przezroczystą kopułę widać było odlatujące promy. Przy barze wybuchło jakieś zamieszanie, więc Horza oddalił się, zanim na miejsce zdarzenia przybyli stróże porządku. Przeliczył pieniądze; zostały mu dwie aoińskie kredytki oraz mniej więcej drugie tyle na kartach magnetycznych, z których jednak coraz trudniej było korzystać, ponieważ komputerowa sieć orbitala stopniowo przestawała działać.
Przystanął w przejściu między balkonami, oparł się o barierkę i śledził przebieg kolejnej rozgrywki. Stawce zawodników przewodził Wilgre, ale Suut deptał mu po piętach. Obaj stracili tyle samo istnień, lecz niebieski olbrzym zgromadził więcej pieniędzy. Dwóch pretendentów już odpadło z gry, w tym jeden, który na próżno usiłował przekonać sędziów, żeby pozwolili mu zastawić własne życie. Kraiklyn jeszcze siedział przy stole, ale, sądząc po wyrazie jego twarzy, którą Horza widział przez chwilę na dużym ekranie nad barem, szło mu nie najlepiej.
Metamorf niecierpliwie obracał w palcach aoińską kredytkę; nie mógł się doczekać końca gry albo chwili, kiedy Kraiklyn ostatecznie się wycofa. W pewnej chwili moneta przykleiła mu się do dłoni. Spojrzał na nią. Miał wrażenie, że zagląda do nieskończenie długiej rurki, u wylotu której znajduje się silne źródło światła. Gdyby wpatrywał się w nią dłużej, z pewnością doznałby zawrotu głowy. Aoińczycy byli rasą bankierów, kredytki zaś były ich największym wynalazkiem. Stanowiły praktycznie jedyny powszechnie akceptowany środek płatniczy w galaktyce; każda z nich mogła zostać w każdej chwili wymieniona na ściśle określoną ilość dowolnego stabilnego pierwiastka, prawo własności do części powierzchni jakiegokolwiek wolnego orbitala albo komputer o ustalonej prędkości działania i pojemności pamięci. Aoińczycy, którzy byli gwarantami wymienialności, jeszcze nigdy nie złamali słowa i choć różnice kursów wahały się niekiedy znacznie bardziej niż dopuszczały oficjalne normy — szczególnie po wybuchu wojny między Idirianami i Kulturą — to jednak zarówno teoretyczna, jak i praktyczna wartość tej waluty na tyle łatwo dawała się przewidzieć, że kredytki nadal stanowiły najlepsze zabezpieczenie na burzliwe, niepewne czasy. Jeśli wierzyć plotkom, największe ich zapasy zgromadziła Kultura, oficjalnie zwalczająca koncepcję obrotu pieniężnego. Horza wątpił, żeby w tych pogłoskach było choćby ziarno prawdy; podejrzewał nawet, że są rozpuszczane właśnie przez Kulturę.
Rozmyślania przerwał mu widok Kraiklyna, który pochylił się w fotelu i dorzucił garść monet do sporego stosu zgromadzonego na środku stołu. Horza pospiesznie przepchnął się do najbliższego kantoru, wymienił jedną z kredytek na osiem setek (prowizja w wysokości dwudziestu procent była astronomicznie wysoka nawet jak na zwyczaje obowiązujące na Vavatchu), po czym natychmiast wydał część pieniędzy na łapówkę, która pozwoliła mu wejść na najbliższy taras i zająć miejsce w jednym z pustych foteli. Jak tylko usiadł, zajrzał do myśli Kraiklyna.
— Kim jesteś? — wybuchło mu w głowie pytanie.
Wrażenie było niesamowite: nagłe zawirowanie, wielokrotnie wzmocnione zachwianie równowagi, jakie powstaje wówczas, kiedy ktoś zbyt długo wpatruje się w prosty, ale regularny wzór; po pewnym czasie mózg nie potrafi określić prawdziwej odległości od wzoru, dystans pozornie zwiększa się, nierzeczywista przestrzeń zdaje się wysysać oczy, napinać mięśnie, rozciągać nerwy. Trudno nazwać to zawrotem głowy — raczej utonięciem, zapadnięciem i walką. Kim jesteś? (Kim jestem?) Kim jesteś?
Łup, łup, łup! Ryk ognia zaporowego, huk zatrzaskiwanych drzwi, atak i bezruch, implozja i eksplozja, wszystko naraz. Zwykły przypadek. Drobny błąd. To się zdarza. Gra w zniszczenie i szpieg naszpikowany najnowszymi osiągnięciami technologii… Nadzwyczaj niefortunna kombinacja. Zupełnie jak dwie nieszkodliwe substancje, które po zmieszaniu dają… Sprzężenie zwrotne, skowyt jakby bólu, coś pęka…
Umysł między lustrami. Tonie w morzu własnych odbić (znowu coś pęka), przelatuje na wylot. Część jego wnętrza zanika (czyżby ta, która nie spała?). Tak? Nie? Krzyk z głębi, z otchłani, coraz słabszy:
Metamorf! Metamorf!. Metamo…
Ucichł, zamienił się w szept leniwego wiatru głaszczącego nagie gałęzie drzew podczas przesilenia dnia z nocą w samym środku mroźnej zimy, w najdalszym, martwym zakamarku duszy. Już wie…
(Zacznij od początku.)
Ktoś wie, że pewien człowiek siedzi w fotelu w wielkiej sali… w mieście na… na wielkim sztucznym tworze, któremu grozi zagłada… I że ten człowiek uczestniczy w niebezpiecznej grze (stawką jest śmierć). Człowiek jeszcze żyje i oddycha, ale jego oczy są ślepe, a uszy głuche. Pozostał mu tylko jeden zmysł, głęboko ukryty, uodporniony.
Szept: Kim jestem?
Zdarzył się drobny wypadek (życie jest ciągiem właśnie takich wypadków; ewolucja zależy od kierunku, jaki przybiorą przypadkowe zniekształcenia; wszelki proces jest funkcją omyłek)… A on (zapomnij, kim jest, zaakceptuj to bezimienne określenie przynajmniej do chwili, kiedy równanie zostanie rozwiązane)… a on jest właśnie tym człowiekiem w fotelu w sali na ogromnym sztucznym tworze, człowiekiem zapadniętym do wnętrza siebie… i jeszcze kogoś. Dublera, kopii, udawacza…
Coś nie tak z tą teorią.
(Zacznij jeszcze raz.)
Wprowadź ład.
Znajdź przesłanki, punkty odniesienia, cokolwiek, na czym mógłbyś się oprzeć.
Wspomnienie podziału komórek oglądanego w omsknięciu czasu, sam początek samodzielnego, choć ciągle zależnego życia. Zatrzymaj ten obraz.
Słowa (nazwy); trzeba słów.
Jeszcze nie, ale… Coś o przenicowaniu. Jakieś miejsce.
Czego szukam?
Umysłu.
Czyjego?
(Milczenie.)
Czyjego?
(Milczenie.)
Czyjego?
(Milczenie.)
(…Zacznij jeszcze raz…)
Słuchaj. To wstrząs. Zostałeś trafiony, i to mocno. To tylko szok, wyjdziesz z tego.
Jesteś graczem (podobnie jak my wszyscy)… A jednak wciąż coś nie tak, czegoś za wiele i za mało. Myśl o kluczowych błędach, myśl o dzielącej się komórce, tej samej i nie tej samej, przenicowanym miejscu, przenicowującej się gromadzie komórek podobnej do podzielonego mózgu (nigdy nie śpi, wiecznie w ruchu). Nasłuchuj, może ktoś do ciebie przemówi…
(Milczenie.)
(Na dnie najczarniejszej nocy, nagi na mroźnej pustyni, przyodziany tylko w zawodzenie lodowatego wichru, samotny w pustce przykrytej niebem ze zmrożonego obsydianu.)
Czy ktoś do mnie mówił? Czy kogokolwiek słuchałem? Czy kiedyś byłem kimś innym niż sobą? Czy troszczyłem się o kogoś innego niż o siebie?
Jednostka jest owocem błędu, więc tylko sam proces ma jakieś znaczenie… Skoro tak, to kto przemówi w jej imieniu? Wiatr wciąż zawodzi, wyprany ze znaczenia, spragniony ciepła, okup dla nadziei. Rozwlókł resztki jego ciepła po czarnym niebie, rozwodnił słonawy płomień życia, przemroził, paraliżował i spowolniał. Czuje, jak znowu się zapada, i wie, że tym razem dotrze znacznie głębiej, tam gdzie panują nieprzeniknione milczenie i chłód, i gdzie nie słychać żadnego głosu, nawet tego.
(Huczy jak wiatr:) Komu chciało się odezwać do mnie?
(Milczenie.)
Komu…
(Szept:) Słuchaj: „Jinmoci z…”
…Bozlena Dwa…
Dwa. Ktoś to powiedział. To on jest Metamorfem, to on jest pomyłką, niedokładną kopią.
Uczestniczy w innej grze niż tamten (choć tutaj także stawką jest życie). Obserwuje, odczuwa to samo co tamten, tyle że więcej. Horza. Kraiklyn.
Już wie. Gra nazywa się zniszczenie. Sztuczny twór to… to przenicowana wstążka z pierwotnego pomysłu: orbital. Vavatch. Umysł przebywa na planecie Schar. Xoralundra. Balveda. (Nagły przypływ nienawiści tak wielkiej, że niemal wbiła go w ścianę otchłani:) Kultura! Szczelina w ścianie celi, huk przyboju, uwolnione światło, iluminacja, potem odrodzenie.
Ciężar i zimno, i jasne, bardzo jasne światło…
Cholera. Dranie. Przegrałem, a wszystko dzięki otchłani desperacji. Ogarnęła go fala bezsilnej wściekłości i w tej samej chwili coś umarło.
Horza gwałtownym szarpnięciem zdarł z głowy metalową obręcz, drżąc jak galareta opadł na fotel i skierował spojrzenie piekących, załzawionych oczu w górę, na półżywe zwierzęta kołyszące się na trapezach. Z wysiłkiem opuścił powieki, po czym z jeszcze większym trudem podniósł je, by uciec przed ciemnością.
Otchłań desperacji. Kraiklyn dostał karty, których układ zmusza gracza do zakwestionowania jego tożsamości. Sądząc po przebiegu procesów myślowych, był raczej zdezorientowany niż przerażony, ale chwila dekoncentracji kosztowała go przegraną w rozgrywce, a przecież właśnie o to chodziło przeciwnikom. Kraiklyn na dobre wypadł z gry.
Traumatyczne przeżycie wywarto znacznie większe wrażenie na nim, który podszywał się pod Kraiklyna, wiedząc jednocześnie, że nim nie jest. Każdy Metamorf, który znalazłby się na jego miejscu, przeszedłby przez to w identyczny sposób.
Drżenie zaczęło ustępować. Horza wyprostował się, postawił stopy na podłodze. Musi wstać. Kraiklyn zakończył już udział w grze i pewnie lada chwila odejdzie od stołu, więc on musi uczynić to samo. Weź się w garść, człowieku.
Spojrzał w dół, na arenę. Rozdanie zakończyło się zwycięstwem płaskiej jak deska kobiety. Kraiklyn pożerał ją nienawistnym spojrzeniem, kiedy zgarniała kredytki. Obsługa rozpięła pasy i wyprowadziła go z areny; w tym samym czasie wynoszono bezwładne, jeszcze ciepłe ciało jego ostatniego istnienia. Mijając trupa, Kraiklyn kopnął go z wściekłością, na co widownia zareagowała buczeniem. Horza podniósł się z miejsca, odwrócił… i wpadł na kogoś stojącego tuż za jego fotelem.
— Czy mogę teraz zobaczyć pański bilet? — zapytała strażniczka, ta sama, którą wcześniej okłamał.
Horza uśmiechnął się nerwowo. Zdawał sobie sprawę, że ma zaczerwienione oczy, twarz mokrą od potu i że nadal trochę drżą mu ręce. Kontrolerka przeszywała go nieruchomym spojrzeniem, kilka osób przyglądało im się z umiarkowanym zainteresowaniem.
— Ja… To znaczy, przykro mi, ale… — wymamrotał, obmacując kieszenie.
Strażniczka ujęła go za łokieć.
— Może będzie lepiej, jeśli…
— Proszę posłuchać — szepnął Horza. — Nie mam biletu. Czy… Czy przyjmie pani pieniądze?
Sięgnął do wewnętrznej kieszeni po kredytki, ale strażniczka nie czekała, tylko od razu zadała cios kolanem i wykręciła mu lewe ramię. Zrobiła to tak szybko i fachowo, że z najwyższym trudem zdołał przesunąć się nieco w bok, co znacznie osłabiło siłę ciosu. Pozwolił, żeby ramię wysunęło się ze stawu barkowego, po czym odruchowo wyciągnął wolną rękę i osuwając się na podłogę, lekko zadrapał paznokciami twarz strażniczki.
Kobieta błyskawicznie chwyciła również jego prawe ramię i unieruchomiła oba za plecami Horzy. Metamorf klęczał, jęcząc głośno.
— Nie ma powodu do niepokoju — zwróciła się strażniczka do siedzących w pobliżu widzów. — To tylko drobne nieporozumienie. Proszę sobie nie przeszkadzać. — Szarpnęła Horze tak mocno, że musiał dźwignąć się z klęczek i, zgięty wpół, ruszyć w górę po schodkach. — Siedem trzy, siedem trzy — mówiła do komunikatora. — Jeden zatrzymany, kod zielony, sektor siedem.
Kiedy dotarli do przejścia łączącego tarasy, kontrolerka zachwiała się, a chwilę potem potknęła. W pobliżu nie było widać żadnego stróża porządku. Kilka sekund później Horza usłyszał za plecami rozpaczliwe stęknięcie; kilku pijaków zgromadzonych przy autobarze spojrzało na nich ze zdziwieniem, a jeden nawet odwrócił się na obrotowym stołku, żeby lepiej widzieć.
— Sie… siedem trzy… — wyjąkała strażniczka. Nogi ugięły się pod nią i runęła na posadzkę, pociągając za sobą Metamorfa. Horza wprowadził główkę kości ramieniowej do stawu, napiął mięśnie… Dopiero za drugim razem udało mu się zerwać uchwyt rękawicy wzmocnionej specjalnymi włóknami. Strażniczka leżała na wznak z zamkniętymi oczami; oddychała płytko, ale regularnie. Wyglądało na to, że Horza zahaczył ją paznokciem, spod którego wydzielała się nie trucizna, ale silny środek odurzający. Nie mógł jednak czekać, żeby się o tym przekonać, bo po pierwsze, wkrótce z pewnością zjawi się ktoś, by sprawdzić, co przydarzyło się kontrolerce siedem trzy, a po drugie, musiał trzymać się blisko Kraiklyna. Niezależnie od tego, czy dowódca „Wiru” zamierzał wrócić na statek, czy obserwować dalszy rozwój gry, Horza zamierzał nie tracić go z oczu.
Podczas szarpaniny kaptur zsunął mu się z głowy. Pospiesznie nasunął go jak najgłębiej, po czym dźwignął z podłogi nieprzytomną kobietę, dociągnął ją do baru, posadził na wolnym stołku, położył na ladzie skrzyżowane przedramiona i oparł na nich głowę strażniczki. Pijak, który przez cały czas bacznie go obserwował, uśmiechnął się szeroko. Horza również wyszczerzył zęby.
— Przypilnujcie, żeby nic sobie nie zrobiła, dobrze? — poprosił. Na podłodze obok sąsiedniego stołka leżał obszerny płaszcz. Właściciel był zajęty zamawianiem kolejnego drinka, więc nie zauważył, że Horza podniósł płaszcz i narzucił go strażniczce na ramiona. — Na wszelki wypadek, gdyby zrobiło się zimno.
Pijak ze zrozumieniem skinął głową.
Horza odszedł nie przyspieszając kroku. Drugi pijak, który wreszcie doczekał się upragnionej szklanki, dopiero teraz spostrzegł nowego sąsiada. Szturchnął go w bok i zapytał przyjaznym tonem:
— Podoba ci się mój płaszcz? W porządku, nie ma sprawy. Postawić ci jednego?
Przed opuszczeniem widowni Horza jeszcze raz skierował wzrok ku przezroczystej kopule. Zwierzęta już nie walczyły. Pod lśniącą wstęgą dziennej strony Vavatcha jedno ze stworzeń leżało rozkrzyżowane na niewidzialnej, zbryzganej białą krwią poduszce pola siłowego, drugie natomiast wisiało na łagodnie kołyszącym się trapezie, również martwe.
Przez kilkanaście sekund Horza wysilał pamięć, ale nie zdołał sobie przypomnieć nazwy niezwykłych zwierząt. Pokręcił z niezadowoleniem głową, po czym szybkim krokiem wyszedł z sali. Bez trudu odszukał wejście do pomieszczeń przeznaczonych dla graczy. Przy podwójnych drzwiach w korytarzu głęboko w podziemiach stał milczący Ishlorsinam, wokół zgromadził się spory tłumek ludzi i maszyn. Niektórzy zadawali mu pytania, które jednak pozostawały bez odpowiedzi; większość była zajęta rozmowami. Horza kilka razy odetchnął głęboko i wymachując bezwartościową kartą płatniczą, zaczął torować sobie drogę przez tłum.
— Ochrona! Proszę się rozstąpić!
Zebrani głośno protestowali, ale schodzili mu z drogi. Horza dość szybko stanął przed wysokim Ishlorsinamem. Ze szczupłej twarzy o surowych, niemal ascetycznych rysach spoglądały na niego stalowo-szare oczy.
— Ej, ty! — Horza strzelił palcami. — Dokąd poszedł ten gracz? Wiesz, ten w jednoczęściowym kombinezonie, kasztanowe włosy…
Wysoki humanoid wyraźnie się zawahał.
— Nie wygłupiaj się! — warknął Metamorf. — Ścigam tego oszusta przez pół galaktyki. Wolałbym, żeby mi nie uciekł. Ishlorsinam podjął decyzję.
— Tam. — Oszczędnym ruchem głowy wskazał korytarz prowadzący do głównej bramy. — Właśnie wyszedł.
Jego głos przypominał skrzypienie dwóch pocieranych o siebie kawałków szkła. Horza skrzywił się odruchowo, ale prędko nad sobą zapanował i pobiegł we wskazanym kierunku.
W obszernym westybulu panował jeszcze większy ścisk. Strażnicy, samobieżne drony ochronne, goryle, kierowcy, piloci, policjanci, ludzie o zdesperowanych twarzach wymachujący kartami płatniczymi, handlarze miejscami na ostatnich odlatujących promach, znudzeni widzowie czekający na taksówkę, osowiali osobnicy w zszarganych ubraniach, nieliczni uśmiechnięci wybrańcy losu taszczący wypchane torby — wszyscy kłębili się w rozległej hali, przez którą musiał przejść każdy, kto chciał wydostać się z sali i dotrzeć na zewnątrz, pod rozgwieżdżone niebo przecięte jasną kreską orbitala. Horza nasunął kaptur głębiej na twarz i bez trudu przedarł się przez kordon strażników, którzy nawet teraz, w końcowej fazie gry i zaledwie kilka godzin przed zagładą Vavatcha, uparcie odmawiali nieuprawnionym wstępu na widownię. Ujrzawszy morze głów, kapturów, hełmów i najróżniejszych czapek zwątpił przez chwilę, czy zdoła odszukać Kraiklyna. Nagle zatoczył się, pchnięty mocno w plecy. Tuż obok, niemal go miażdżąc, przemaszerowało ośmiu umundurowanych czwronogów, niosąc na grzbietach lektykę z jakimś dostojnikiem. Chwilę potem po stopie Horzy przejechało gumowe koło.
— Życzy pan sobie narkotykowy koktajl? — zapytała samobieżna maszyna.
— Spierdalaj! — warknął Horza i szybkim krokiem podążył za lektyką, która bez trudu torowała sobie drogę przez tłum.
— Z przyjemnością, proszę pana. Ma być mocny, średni czy…? Horza z pewnym trudem dogonił orszak, ale kiedy znalazł się tuż za nim, mógł poruszać się prawie bez przeszkód. Kilkanaście sekund później był już przy wyjściu.
Z zaskoczeniem stwierdził, że na zewnątrz jest dość zimno. Kiedy, nieco zasapany, rozglądał się w poszukiwaniu Kraiklyna, z jego ust buchały kłęby pary. Przed budynkiem wcale nie było dużo luźniej niż w środku; ludzie handlowali biletami, włóczyli się bez celu, żebrali, kradli, gapili się w niebo albo wypatrywali czegoś na ulicy. Co jakiś czas z rykiem silników nadlatywały lub nadjeżdżały rozmaite maszyny, czekały, aż wsiądą pasażerowie, po czym ruszały w dalszą drogę. Mimo iż Horza wspinał się na palce i wyciągał szyję, ktoś albo coś wciąż zasłaniało mu widok. W pobliżu dostrzegł ochroniarza do wynajęcia — trzymetrowego olbrzyma w pękatym skafandrze, z szeroką bladą twarzą pozbawioną jakiegokolwiek wyrazu. Spod hełmu wystawały kosmyki rudych włosów.
— Wolny jesteś? — zapytał Horza, roztrącając gromadkę ludzi kibicujących walczącym owadom.
Olbrzym skinął głową i skierował na Metamorfa spojrzenie pustych oczu.
— W istocie — zadudnił potężnym głosem.
— Masz tu setkę. — Horza pospiesznie wepchnął monetę w ogromną rękawicę. Pieniążek wydawał się tam śmiesznie mały. — Weź mnie na ramiona. Szukam kogoś.
Olbrzym zastanawiał się przez kilka sekund.
— W porządku.
Podparł się laserową strzelbą i przyklęknął na jedno kolano. Ledwie Horza zdążył usiąść mu okrakiem na karku, wielkolud podniósł się, wynosząc go wysoko ponad tłum. Metamorf pospiesznie poprawił kaptur, po czym zaczął pilnie rozglądać się w poszukiwaniu postaci w jednoczęściowym kombinezonie, mimo iż zdawał sobie sprawę, że Kraiklyn miał dość czasu, żeby się przebrać, a poza tym mógł już wrócić na statek. Horze z każdą chwilą ogarniało coraz większe zwątpienie. Co prawda powtarzał sobie, że przecież nawet bez Kraiklyna może dostać się do portu i odszukać Specjalizowaną Jednostkę Kontaktową, na której pokładzie znajduje się „Wir Czystego Powietrza”, ale jego skurczony żołądek nie dawał się uspokoić. Wyglądało to tak, jakby atmosfera towarzysząca grze w zniszczenie oraz nastrój panujący na skazanym na zagładę orbitału wpłynęły niekorzystnie na działanie jego gruczołów wydzielania wewnętrznego. Naturalnie mógłby się skoncentrować i przywrócić porządek, ale teraz nie miał na to czasu. Musiał znaleźć Kraiklyna.
Początkowo najwięcej uwagi poświęcał ludziom czekającym na promy, lecz w porę przypomniał sobie, że Kraiklyn nie ma pieniędzy. Spostrzegł go, jak tylko skierował wzrok w przeciwną stronę. Dowódca „Wiru”, w szarym płaszczu zarzuconym na kombinezon, stał w rozkroku, z założonymi na piersi rękami, najwyżej trzydzieści metrów od niego, w kolejce oczekującej na taksówki i autobusy. Horza wychylił się jak najdalej do przodu i spojrzał olbrzymowi w oczy.
— Dzięki. Możesz już mnie postawić.
— Nie mam wydać reszty — zadudnił ochroniarz, wykonując polecenie. Głos był tak niski, że Horza poczuł drżenie w kościach.
— Nie szkodzi.
Zeskoczył, zanim olbrzym zdołał przyklęknąć. Lawirując między ludźmi i maszynami, zaczął przedzierać się w kierunku Kraiklyna. Zerknął na terminal przytroczony do przegubu lewej ręki; do zniszczenia orbitala zostały dwie i pół godziny. Horza przeciskał się, omijał, przepraszał, groził i wyprzedzał. Gdziekolwiek spojrzał, ludzie spoglądali na zegarki albo mikroterminale, do jego uszu zaś docierały zsyntezowane głosy czasomierzy podających godzinę oraz ludzkie, powtarzające to samo znacznie mniej obojętnym tonem. Wreszcie dotarł na miejsce. Trochę zdziwił go porządek panujący w kolejce, ale sprawa wyjaśniła się, kiedy zobaczył, że spokoju pilnują strażnicy w identycznych mundurach jak te, które nosili ich koledzy w sali. Kraiklyn zbliżał się do czoła kolejki, ale autobus, który przed chwilą zajechał, był już prawie pełen.
Horza oszacował, że w kolejce czeka kilkaset osób. Gdyby stanął na jej końcu, z pewnością nie zabrałby się z Kraiklynem. Zdesperowany, rozglądał się bezradnie dokoła, kiedy nagle ktoś wpadł na niego od tyłu i niemał jednocześnie za jego plecami wybuchło potworne zamieszanie. Horza odwrócił się w samą porę, by zobaczyć kobietę w masce na twarzy i obcisłej srebrzystej sukni, wywrzaskującą obelgi pod adresem drobnego mężczyzny o zdumionym wyrazie twarzy, ubranego jedynie w misternie splecione zwoje ciemnozielonego sznura albo włókna. Kobieta krzyczała coraz głośniej i uderzała na odlew obiema rękami, mężczyzna cofał się bez słowa, kręcąc głową. Ludzie przyglądali się z zainteresowaniem. Horza sprawdził, czy ma wszystko w kieszeniach, po czym znowu zaczął się rozglądać w poszukiwaniu jakiegoś środka transportu. Nad tłumem nisko przeleciał hałaśliwy statek powietrzny. Na ziemię posypały się ulotki w nieznanym Horzy języku.
— …Sorbole Oko… — dotarł do Herzy fragment rozmowy dwóch mężczyzn, którzy przecisnęli się obok niego. Niższy, o półprzeźroczystej skórze, mimo tłoku patrzył na ekran mikroterminala. Horza również zerknął tam odruchowo i zobaczył coś, co wprawiło go w zdumienie. Pospiesznie włączył swój terminal, ustawił właściwy kanał. Oglądał sfilmowany incydent, którego świadkiem był przed kilku godzinami: zamieszanie na sąsiednim tarasie, spowodowane zdemaskowaniem i aresztowaniem Sorbolego Oka. Horza zmarszczył brwi, zbliżył terminal do oczu.
Tak, to samo miejsce i to samo zdarzenie, oglądane niemal z identycznej odległości i pod takim samym kątem. Usiłował sobie przypomnieć, czy widział wtedy obok siebie kogoś filmującego incydent, ale na próżno. Chwilę potem obraz uległ zmianie; na ekranie pojawiły się jakieś zadziwiające istoty kibicujące grze, której uczestników widać było w tle.
Gdybym wtedy wstał, rozmyślał Horza, i przesunął się kilka kroków w bok…
Oczywiście. To ta kobieta.
Kobieta o białych włosach, na którą zwrócił uwagę nieco wcześniej, kiedy poprawiała diadem na czole. W trakcie wydarzeń, odtworzonych chwilę wcześniej na ekranie, stała obok jego fotela. To ona była Sorbolim Okiem. Kamera została najprawdopodobniej ukryta w diademie, człowiek zaś, którego wyprowadzono z widowni, został podstawiony w celu odwrócenia uwagi sił porządkowych. Horza uśmiechnął się, wyłączył terminal, po czym lekko potrząsnął głową, jakby dziwił się, że zaprząta sobie uwagę takimi głupstwami. Teraz przede wszystkim musiał znaleźć środek transportu. Ruszył przez tłum, torując sobie łokciami drogę i rozglądając się pilnie na wszystkie strony. W pewnej chwili mignęła mu kolejka, w której stał Kraiklyn, oraz sam dowódca „Wiru Czystego Powietrza”; opierał się o otwarte drzwi jakiegoś czerwonego naziemnego pojazdu i dyskutował podniesionym głosem z kierowcą oraz dwoma osobami z kolejki. Horzy zrobiło się niedobrze, oblał go zimny pot. W pierwszym odruchu chciał rzucić się na oślep przed siebie, ignorując ludzi tarasujących mu drogę, zrobił jednak coś przeciwnego: cofnął się, odczekał kilka sekund i dopiero potem zaczął ostrożnie podkradać się do zdobyczy. Kiedy od czoła kolejki dzieliło go zaledwie pięć metrów, dyskusja dobiegła końca; Kraiklyn wsiadł do taksówki razem z dwoma kolejkowiczami, drzwi zatrzasnęły się i samochód odjechał. Metamorf znowu poczuł pustkę w żołądku, zacisnął pięści. Jego wzrok padł na zamaskowaną kobietę. Co prawda miała teraz na sobie ciemnogranatowy płaszcz z obszernym kapturem, niemniej jednak spod kaptura wyślizgnął się kosmyk białych włosów. Przedarła się na skraj chodnika, gdzie czekał na nią wysoki mężczyzna. Objął ją ramieniem, po czym oboje skierowali się w głąb placu. Horza wsunął rękę do kieszeni, zacisnął palce na rękojeści pistoletu i podążył za parą. Chwilę potem z ciemności wyłonił się czarny jak noc poduszkowiec, z cichym pomrukiem silnika podpłynął do dwojga ludzi i zatrzymał się przy nich. Horza zaczekał, aż otworzą się boczne drzwi, a kiedy kobieta, która w rzeczywistości była Sorbolim Okiem, pochyliła się, by wejść do środka, błyskawicznie zrobił trzy kroki naprzód i znalazł się tuż za jej plecami.
Bez słowa poklepał ją po ramieniu. Kobieta odwróciła się gwałtownie, a wysoki mężczyzna postąpił w jego kierunku, zatrzymał się jednak natychmiast, ponieważ Horza wysunął pistolet nieco do przodu, tak że lufa wyraźnie odznaczała się pod materiałem. Kobieta również znieruchomiała ze stopą na progu pojazdu.
— Zdaje się, że jedziemy w tę samą stronę — powiedział cicho Horza, patrząc kobiecie w oczy. — Wiem, kim jesteś, wiem, co masz na głowie. Chcę tylko, żebyście podrzucili mnie do portu. To wszystko. — Dyskretnym ruchem głowy wskazał stojących nieopodal strażników. — Tylko bez żadnych sztuczek, dobrze?
Kobieta zerknęła na mężczyznę, po czym skierowała wzrok z powrotem na Horze i cofnęła się o krok.
— W porządku. Wsiadaj.
— Nie, wy pierwsi.
Poruszył pistoletem w kieszeni, aby dodać znaczenia swoim słowom. Kobieta uśmiechnęła się i wsiadła do pojazdu. Zaraz potem uczynił to jej wysoki towarzysz, na samym końcu zaś Horza.
— A to kto, do stu… — warknęła siedząca za sterami łysa kobieta o groźnej twarzy.
— Gość — wpadła jej w słowo Sorbole Oko. — Jedziemy.
Poduszkowiec wzniósł się nad ziemię.
— Naprzód — polecił Horza. — I trochę szybciej. Szukam czerwonego trójkołowca.
Wyjął pistolet z kieszeni i obrócił się na siedzeniu w taki sposób, żeby mieć na oku zarówno kierowcę, jak i dwójkę pasażerów.
— Mówiłem, że za szybko dadzą to na antenę! — wymamrotał z wściekłością wysoki mężczyzna.
Sorbole Oko tylko wzruszyła ramionami, Horza natomiast uśmiechnął się lekko. Rozglądał się dokoła w poszukiwaniu pojazdu, którym odjechał Kraiklyn, niemniej jednak przez cały czas starał się obserwować współpasażerów kątem oka.
— Po prostu mieliśmy pecha, i tyle. W środku też bez przerwy wpadałam na tego gościa.
— Więc ty naprawdę jesteś Sorbole Oko? — zapytał Horza, ale nie odpowiedziała.
— Posłuchaj — zwrócił się do niego wysoki mężczyzna. — Jeśli chcesz, zawieziemy cię do portu, ale niech ci się nie wydaje, że się ciebie boimy. W razie czego będziemy walczyć. — Był wściekły i zdenerwowany, a jednocześnie przestraszony. Jego bladożółta twarz przypominała twarz dziecka, które walczy z płaczem.
— Wierzę ci — odparł Horza z uśmiechem. — A teraz może wspólnie poszukamy czerwonego samochodu? Trzy koła, czworo drzwi, troje pasażerów z tyłu.
Dryblas zacisnął wargi i demonstracyjnie wbił wzrok w podłogę, ale wystarczyło niewielkie poruszenie pistoletem, żeby zaczął się pilnie rozglądać.
— To ten? — zapytała łysa kobieta siedząca za sterami i wyciągnęła rękę.
Horza spojrzał we wskazanym kierunku.
— Tak. Jedźmy za nim, tylko nie za blisko.
Poduszkowiec nieco zwolnił, a następnie podążył za czerwonym pojazdem.
Wkrótce dotarli do dzielnicy portowej. Nad budynkami dominowały wysokie, oświetlone sylwety żurawi i suwnic, po obu stronach drogi stały zaparkowane byle jak samochody, poduszkowce, a nawet lekkie promy. Czerwony pojazd sunął powoli po dość stromym podjeździe za trzema załadowanymi do granic możliwości autobusami. Również silnik poduszkowca z trudem dawał sobie radę ze wzniesieniem. Nagle trójkołowiec skręcił na nie oświetloną estakadę biegnącą nad lśniącym tajemniczo lustrem wody.
— Naprawdę jesteś Sorbolim Okiem? — zapytał powtórnie Horza. — Kiedy widziałem cię wcześniej, byłaś mężczyzną. A może Sorbole Oko to w rzeczywistości wielu ludzi?
Tym razem również nie otrzymał odpowiedzi, więc tylko uśmiechnął się i pokiwał głową. W kabinie poduszkowca słychać było jedynie wycie silnika i szum powietrza.
Samochód zjechał z estakady w ulicę między wysokimi ogrodzeniami, za którymi piętrzyły się rzęsiście oświetlone kratownice dźwigów. Skręcił w przecznicę biegnącą wzdłuż pogrążonych w ciemności magazynów, w pobliżu niewielkiego doku zwolnił gwałtownie.
— Zostań z tyłu — polecił Horza.
Łysa kobieta posłusznie zmniejszyła prędkość. Czerwony trójkołowiec wjechał powoli między szeroko rozkraczone łapy potężnego dźwigu, a następnie zatrzymał się przy wejściu do jasno oświetlonego budynku. Wielka podświetlona tablica na frontowej ścianie informowała w kilku językach: DOK 54, BRAMA GŁÓWNA.
— Tutaj wystarczy. — Poduszkowiec opadł na ziemię. — Dzięki.
Horza wysiadł, nie spuszczając z oka kierowcy i współpasażerów.
— Masz szczęście, że nie próbowałeś żadnych głupot — wycedził wysoki mężczyzna, ukradkiem ocierając czoło.
— Wiem. Do zobaczenia.
Horza mrugnął do białowłosej kobiety, a ona zrewanżowała mu się obscenicznym gestem. Ryknął silnik, poduszkowiec uniósł się kilkanaście centymetrów nad ziemię, ruszył dostojnie z miejsca, po czym, ciągle nabierając prędkości, znikł za najbliższym zakrętem. Horza skierował wzrok na trzy sylwetki stojące na tle wypełnionego blaskiem prostokąta drzwi. Odniósł wrażenie, że jedna z nich spogląda w jego kierunku, więc na wszelki wypadek cofnął się w głębszy cień. Chwilę później dwie osoby weszły do budynku, trzecia natomiast — przypuszczalnie Kraiklyn — niespiesznym krokiem ruszyła w kierunku krawędzi doku. Horza schował pistolet i zaczął skradać się w tę samą stronę. Zdążył zrobić zaledwie kilka kroków, kiedy usłyszał narastający odgłos bardzo podobny do tego, jaki wydawała maszyna Sorbolego Oka, tyle że znacznie głębszy i potężniejszy. U wejścia do doku pojawił się ogromny poduszkowiec, kończący podróż po przebyciu czarnego oceanu. W blasku gwiazd i dziennej strony orbitala wypryskujące spod fartucha bryzgi wody przypominały fosforyzujące mleko. Wielki pojazd z rykiem silnika zbliżał się powoli do doku. Za nim, na tle ciemnego morza, widać było kolejne maszyny. Z pokładu poduszkowca strzeliły fajerwerki; za szerokimi, rzęsiście oświetlonymi oknami widać było tańczących ludzi. Horza z trudem oderwał wzrok od majestatycznego behemota; człowiek, którego śledził, właśnie wspinał się po metalowych schodkach na mostek spinający wysoko w górze dwie strony doku. Metamorf pospiesznie podążył za nim. Na betonowych ścianach zatańczyły ażurowe cienie dźwigów oświetlonych blaskiem reflektorów poduszkowca, ryk potężnych silników został zwielokrotniony echem, które odbijało się od wysokich krawędzi.
Wysoko w górze przemknęła niewidoczna, zwinna jednostka powietrzna. Horza odruchowo zerknął w niebo, ale natychmiast skoncentrował uwagę na maleńkiej postaci na mostku, nad pełznącym powoli w głąb doku, błyskającym światłami poduszkowcem. U wejścia do doku zjawiła się już kolejna maszyna.
W chwili kiedy Horza dotarł do metalowych schodków, śledzony przez niego mężczyzna, który poruszał się jak Kraiklyn i miał na sobie szary płaszcz, był już w połowie mostku. Co prawda Metamorf nie miał pojęcia, jak wygląda teren po drugiej stronie doku, mógł jednak przypuszczać, że jeśli pozwoli dotrzeć tam swojej ofierze, będzie miał poważne problemy z jej dogonieniem. Mężczyzna — prawdopodobnie Kraiklyn — chyba zorientował się, że jest śledzony, i jednocześnie doszedł do identycznego wniosku co Horza, wyraźnie bowiem przyspieszył. Metamorf wszedł na rozkołysany mostek. Pod stopami miał rozjarzony niezliczonymi światłami pokład ogromnego poduszkowca, ogłuszał go łoskot silników, na twarzy czuł wodny pył wzbijany w powietrze przez potężne wirniki. Mężczyzna nie obejrzał się, choć z pewnością poczuł wibrację wywołaną krokami Horzy. Jak tylko postać w szarym płaszczu zeszła z mostka, natychmiast znikła Horzy z oczu, więc Metamorf wydobył z kieszeni pistolet i, trzymając go w wyciągniętej ręce, popędził co sił w nogach przez kłębiące się opary. Do ryku silników dołączyły wzmocnione dźwięki tanecznej muzyki. Dotarłszy na koniec mostka, Horza ruszył w dół po spiralnych metalowych schodkach, przeskakując po trzy stopnie naraz.
Coś wyprysnęło z ciemności u dołu schodów, rąbnęło go w twarz, zaraz potem poczuł kolejne uderzenie, tym razem w tył głowy. Kiedy się ocknął, leżał na czymś twardym. Usiłował sobie przypomnieć, co się stało, ale zanim zdołał się skupić, poczuł gwałtowny podmuch wiatru i usłyszał muzykę zagłuszoną częściowo przez basowy ryk. Ktoś zdarł mu kaptur z głowy i zaświecił w twarz.
Ni to stęknięcie, ni westchnienie; taki odgłos mógł wydać tylko człowiek, który odsłonił czyjąś twarz i niespodziewanie ujrzał własną. (Kim jesteś?) Zanim otrząśnie się z szoku, co najmniej przez kilka sekund będzie zdekoncentrowany, może nawet prawie sparaliżowany. (Kim jestem?) Horza kopnął z całej siły prawą nogą, wyciągnął ręce, wczepił palce w materiał, pociągnął. Trafił w krocze, tamten przekoziołkował mu nad głową, w kierunku doku. Ułamek sekundy później Horza poczuł potworne szarpnięcie, kiedy jego przeciwnik przeleciał nad betonową krawędzią i runął w przepaść, pociągając go za sobą. Wszystko było niesamowicie wyraziste, wszystko odczuwał i postrzegał ze zdwojoną intensywnością: światło i cień, fałdy grubej tkaniny zaciśnięte w dłoni. Jak głęboki jest dok? Świst powietrza, narastający odgłos…
Podwójne zderzenie: najpierw z wodą, zaraz potem z czymś znacznie twardszym. Zimno, a do tego ból karku. Miotał się rozpaczliwie, ponieważ nie miał pojęcia, gdzie jest góra, a gdzie dół, na dodatek był wciąż półprzytomny po ciosie w głowę. Coś go nagle pociągnęło, więc uderzył na oślep, trafił w coś miękkiego, dźwignął się na nogi. Mocno pochylony do przodu, stał w wodzie głębokości około metra; otaczały go jaskrawe, migające światła i przeraźliwy hałas, w powietrzu wisiał drobniutki wodny pył. Ktoś uczepił się jego ubrania. Horza powtórzył cios. Mgliste opary rozstąpiły się na chwilę, odsłaniając ścianę doku kilka metrów w prawo od niego oraz oddalającą się powoli rufę potężnego poduszkowca. Gwałtowne uderzenie ciepłego powietrza pchnęło go do tyłu; stracił równowagę, runął do wody, zanurzył się razem z głową.
Tym razem podniósł się znacznie szybciej — na tyle szybko, żeby dostrzec przeciwnika brnącego za poduszkowcem. Chciał pobiec za nim, ale woda okazała się za głęboka; musiał brnąć jak tamten w koszmarnej parodii biegu, wychylony maksymalnie do przodu, w zwolnionym tempie podnosząc i opuszczając kolana. Pomagał sobie, wymachując rękami jak wiosłami. Kręciło mu się w głowie, plecy, twarz i kark paliły go żywym ogniem, widział wszystko jak przez mgłę, lecz mimo to kontynuował pościg. Przeciwnik ani myślał stanąć do walki; wszystko wskazywało na to, że zależy mu już tylko na ucieczce. Powietrze wydmuchiwane przez sunący powoli poduszkowiec ponownie rozegnało wodne opary, odsłaniając potężne gumowe fartuchy prawie trzymetrowej wysokości oraz rufę maszyny. Najpierw Kraiklyn, a zaraz potem Horza zostali pchnięci w tył przez cuchnący huraganowy podmuch. Woda stawała się coraz płytsza — na tyle płytka, że Horza teraz był już w stanie podnosić kolana nad powierzchnię, dzięki czemu zdołał znacznie przyspieszyć kroku. Zaraz potem hałas ponownie przybrał na sile, a widoczność zmalała do tego stopnia, że Metamorf stracił Kraiklyna z oczu. Jak tylko kolejny powiew rozwiał mgłę, Horza ujrzał poduszkowiec w całej okazałości; wielka maszyna dotarła już do suchej części doku. Betonowe ściany wznosiły się po obu stronach jak pionowe skalne urwiska. Kraiklyn chwiejnie wszedł na łagodnie wznoszącą się rampę, zatoczył się, odzyskał równowagę, po czym ruszył truchtem za oddalającą się maszyną. Horza przebrnął wreszcie przez wodę i pobiegł za postacią w mokrym szarym płaszczu.
Mężczyzna potknął się, runął na beton. Co prawda podparł się rękami, lecz ułamek sekundy później Horza wpadł na niego i obaj potoczyli się po betonowej powierzchni. Horza spróbował zadać cios w twarz, chybił, tamten rozpaczliwie wierzgnął, po czym znowu rzucił się do ucieczki, ale Horza złapał go za nogi, powalił, przewrócił na plecy i spojrzał mu w twarz. Tak, to był Kraiklyn. Bladą twarz wykrzywiał grymas przerażenia, słabo widoczny, coraz słabiej, ponieważ cień Horzy padał akurat na głowę Kraiklyna — cień coraz głębszy, jakby z tyłu zbliżały się silne światła i narastający ryk, już nie jakby, ale naprawdę… Kraiklyn wrzasnął przeraźliwie; wytrzeszczone oczy nie wpatrywały się w człowieka o jego twarzy, tylko w coś za nim, w górze. Horza odwrócił się gwałtownie.
Wprost na niego z hukiem i łoskotem sunęła monstrualna czarna masa; w górze oślepiającym blaskiem jarzyły się reflektory, z dołu tryskały fontanny wodnego pyłu. Zawyła syrena, zaraz potem kolos znalazł się nad Horzą. Metamorf poczuł się tak, jakby zwalił się na niego niewidzialny, potwornie wielki ciężar. Runął na Kraiklyna, a chwilę później zaczął się po nim przesuwać czyjś bezwzględny, twardy palec. Kolejny poduszkowiec, drugi w kolejce sięgającej daleko w morze. Ogromny paluch przejechał po nim od stóp do głowy, po czym Horza znalazł się w czarnej przestrzeni wypełnionej ogłuszającym hukiem i napierającym ze straszliwą siłą powietrzem. Znaleźli się pod fartuchem poduszkowca. Maszyna sunęła dostojnie nad nimi albo też — było za ciemno, żeby cokolwiek zobaczyć — zawisła nieruchomo, by niebawem osiąść na dnie doku i zmiażdżyć ich na placek. Jakby jeszcze mało było wszechobecnego bólu, w ogarniętej chaosem ciemności Horza otrzymał silny cios w bok głowy. Potoczył się po szorstkim betonie, oparł na łokciu i kopnął raptownie w kierunku, z którego padło uderzenie. Jego stopa trafiła w coś miękkiego. Poderwał się na nogi, ale nie wyprostował zupełnie, bo w porę przypomniał sobie o obracających się wirnikach. Spadający z góry huragan ciepłego, cuchnącego rozgrzanym olejem powietrza miotał nim jak maleńką łódką na falach wzburzonego oceanu. Czuł się jak marionetka, która wpadła w ręce pijanego lalkarza. Zatoczył się z wyciągniętymi do przodu ramionami, zderzył się z Kraiklynem, zadał na ślepo cios, a kiedy tamten osunął się na ziemię, zaczął młócić pięściami miejsce, w którym — jego zdaniem — powinna znajdować się głowa dowódcy „Wiru”. Jedno z uderzeń dosięgło, na wszelki wypadek odskoczył w bok, żeby nie nadziać się na kontrę. Potwornie bolały go uszy; co prawda już ogłuchł, ale odczuwał huk i łoskot całym sobą. Wciąż znajdowali się w ciemności, tym głębszej, że zewsząd otoczonej wąskim paskiem przyćmionego światła sączącego się pod fartuchem poduszkowca. W pewnej chwili jakiś kształt przesłonił fragment paska, więc Horza natychmiast rzucił się w tamtą stronę i kopnął na oślep. Czarny kształt osunął się na beton.
Jeszcze gwałtowniejszy podmuch zwalił go z nóg. Horza zderzył się z półprzytomnym Kraiklynem; dowódca „Wiru” uderzył go, ale cios był bardzo słaby. Metamorf wymacał, gdzie jest głowa Kraiklyna, chwycił go za włosy, uderzył o beton raz, drugi i trzeci. Kraiklyn próbował się bronić, lecz bezskutecznie. Pasek światła zbliżał się, stawał coraz szerszy. Horza jeszcze raz rąbnął głową przeciwnika o twarde podłoże, po czym rozpłaszczył się na betonie i wtulił twarz w jego porowatą powierzchnię. Fartuch z twardej gumy przesunął mu się po plecach z taką siłą, że zaniepokoił się o stan swoich żeber. Chwilę potem było po wszystkim.
Gigantyczny wehikuł oddalał się powoli, ciągnąc za sobą resztki całunu z wodnego pyłu. Kolejny poduszkowiec właśnie wsuwał się w paszczę doku. Kraiklyn leżał nieruchomo kilka kroków od Horzy. Metamorf podpełzł na czworakach do nieprzytomnego mężczyzny, uniósł mu powiekę; gałka oczna poruszyła się słabo.
— To ja, Horza! — ryknął co sił w płucach. — Horza!
Nie słyszał własnego głosu.
Zdesperowany, z grymasem frustracji na twarzy, która nie była jego twarzą, ale za to była ostatnią rzeczą, jaką prawdziwy Kraiklyn zobaczył przed śmiercią, chwycił oburącz za głowę przeciwnika i nagłym szarpnięciem skręcił mu kark, tak samo jak Zallinowi. Udało mu się odciągnąć ciało na bok w samą porę, żeby uniknąć spotkania z kolejnym poduszkowcem. Wybrzuszony gumowy fartuch przesunął się majestatycznie niecałe dwa metry od jego wyciągniętych nóg. Horza siedział obok trupa, oparty plecami o wilgotną betonową ścianę, gapił się bezmyślnie na ogromny pojazd i łapał powietrze szeroko otwartymi ustami.
Rozebrał nieboszczyka, ściągnął podartą bluzę i zakrwawione spodnie, po czym włożył ubranie Kraiklyna. Zabrał mu też sygnet, który dowódca „Wiru Czystego Powietrza” nosił na najmniejszym palcu prawej ręki, i przystąpił do zdzierania sobie skóry z prawej dłoni. Poszło mu to trudniej i zajęło więcej czasu, niż przypuszczał — być może ze względu na zmęczenie oraz przenikliwe zimno. Przycisnął warstwę sztucznej skóry do bezwładnej dłoni Kraiklyna, odczekał chwilę, naciągnął ją niczym rękawiczkę, a potem powtórzył tę samą operację z drugą ręką.
Uporał się z zadaniem dopiero wtedy, kiedy niemal wszyscy pasażerowie opuścili już trzy ogromne poduszkowce, które zacumowały w głębi doku, jakieś pół kilometra od Horzy. Zataczając się, dotarł do metalowej drabinki przytwierdzonej do ściany i z najwyższym trudem wygramolił się na górę.
Dość długo leżał przy krawędzi doku, łapiąc ciężko powietrze. Wreszcie wstał, wspiął się po spiralnych schodkach na stalowy mostek, przeszedł na drugą stronę doku, bardziej spadł, niż zszedł na dół, po czym wkroczył do owalnego, rzęsiście oświetlonego budynku. Na jego widok rozbawieni pasażerowie poduszkowców ucichli i skupili się bliżej drzwi szybu, którymi kursowały kapsuły zwożące ludzi do położonego pięćset metrów pod ich stopami portu kosmicznego. Horza niewiele słyszał — wciąż był głuchy — ale bez trudu dostrzegał podejrzliwe spojrzenia, jakimi obrzucano jego posiniaczoną, zakrwawioną twarz i przemoczone ubranie.
Wreszcie przyjechała winda. Oczekujący rzucili się do niej ławą, ale i Horza, posuwając się ostrożnie przy ścianie, zdołał dostać się do środka. Zachwiał się i potknął, lecz ktoś podtrzymał go w ostatniej chwili; podziękował skinieniem głowy. Gwar docierał do niego jako niskie, niezrozumiałe dudnienie. Na wszelki wypadek uśmiechnął się i jeszcze kilka razy pokiwał głową. Winda ruszyła w dół. Spodnia strona orbitala powitała ich panoramą czegoś, co wyglądało jak rozgwieżdżone niebo, a okazało się poznaczonym niezliczonymi punkcikami świetlnymi największym statkiem kosmicznym, jaki Horza w życiu widział i o jakim kiedykolwiek słyszał. Ponad wszelką wątpliwość była to zdemilitaryzowana jednostka Kultury „Granica Pomysłowości”. Ani trochę nie obchodziło go, jak nazywa się to monstrum; zależało mu wyłącznie na tym, żeby dostać się na pokład i odszukać „Wir Czystego Powietrza”.
Winda znieruchomiała w przezroczystej rurze bezpośrednio nad kulistą halą odpraw, zawieszoną w próżni sto metrów od orbitala. We wszystkich kierunkach rozchodziły się od niej ciągi komunikacyjne, wiodące ku odkrytym i hermetyzowanym dokom portu. Wszystkie drzwi i wrota krytych doków, gdzie można było dokonywać wszelkich prac przy statkach w warunkach pełnej grawitacji i przy standardowym ciśnieniu, stały otworem, a w otwartych dokach nie został ani jeden statek. Ich miejsce zajmowała gigantyczna „Granica Pomysłowości” — tak wielka, że musiała zacumować bezpośrednio pod halą, w całym porcie bowiem nie było wystarczająco dużego doku, który zdołałby ją przyjąć. Jej płaski kadłub ciągnął się kilometrami w każdą stronę, niemal całkowicie zasłaniając widok na kosmos i gwiazdy. Jakby dla wynagrodzenia obserwatorom tej straty, na czarnym jak noc kadłubie, połączonym z orbitalem mnóstwem szybów, lin, rur, przewodów i tymczasowych krytych chodników, płonęły tysiące różnobarwnych, drobnych jak gwiazdy światełek.
Jak tylko Horza w pełni uświadomił sobie rozmiary statku, natychmiast ponownie zakręciło mu się w głowie. Jeszcze nigdy nie widział z bliska Specjalizowanej Jednostki Kontaktowej, a co dopiero mówić o wejściu na pokład… Oczywiście wiedział o nich prawie wszystko, lecz dopiero teraz był w stanie ocenić, czym naprawdę były. Ta, którą miał przed sobą, teoretycznie nie stanowiła już części Kultury — została zdemilitaryzowana, pozbawiona większości wyposażenia, a przede wszystkim zabrano jej Umysł albo Umysły, które kiedyś nią kierowały, ale nawet to, co pozostało, wywierało niesamowite wrażenie. Specjalizowane Jednostki Kontaktowe przypominały zamknięte światy; były czymś znacznie więcej niż tylko gigantycznymi okrętami wojennymi — były habitatami, uniwersytetami, fabrykami, muzeami, stoczniami, bibliotekami, ruchomymi galeriami. Reprezentowały Kulturę i były Kulturą. Niemal wszystko, co potrafiła Kultura, dałoby się wykonać również na pokładzie Specjalizowanej Jednostki Kontaktowej, ponieważ zgromadzono tam całą wiedzę Kultury oraz informacje o jej wszystkich sukcesach i porażkach. SJK pełniły także funkcję kosmicznych stoczni; dawniej wytwarzały sporo mniejsze Wszechstronne Jednostki Kontaktowe, obecnie zaś okręty bojowe. Liczebność ich załóg szła w miliony; nowe pokolenia nie tylko uzupełniały braki w obsadzie statku macierzystego, ale również zaludniały nowo budowane jednostki. Samowystarczalne, niezależne, stale dokonujące wymiany informacji (przynajmniej w czasie pokoju), SJK były ambasadorami Kultury, najłatwiej dostrzegalnymi dowodami jej potęgi i zarazem jej najstraszliwszym orężem. Nikt nie musiał podróżować przez pół galaktyki na którąś z planet Kultury, żeby podziwiać jej wielkość i technologiczne wyrafinowanie; wystarczyło obejrzeć którąkolwiek Specjalizowaną Jednostkę Kontaktową.
Horza wmieszał się w pstrokato ubrany tłum wypełniający halę. Tu i ówdzie widać było umundurowanych strażników, ale nikogo nie zatrzymywali ani nie legitymowali. Horza czuł się trochę tak, jakby był tylko pasażerem w swoim ciele albo jakby pijany lalkarz, który niedawno kierował jego ruchami, otrzeźwiał trochę i z większą precyzją prowadził go przez tłum w kierunku następnej windy. Potrząsnął głową, by pozbyć się nieprzyjemnego wrażenia, lecz dało to tylko ten rezultat, że nagły atak bólu mało nie powalił go na podłogę. Przy okazji stwierdził, że z wolną mu wraca słuch.
Zaczął wycierać dłonie o ubranie, by pozbyć się fałszywej skóry.
Płaty przezroczystego tworzywa spadały na podłogę jak zeschłe liście. Druga winda zawiozła go do wnętrza statku. Współpasażerowie rozeszli się we wszystkie strony szerokimi korytarzami o ścianach i podłodze utrzymanych w pastelowych barwach, Horza został sam przy szybie windy. Niemal natychmiast podleciała do niego drona; wielkością i kształtem prawie nie różniła się od plecaka mieszczącego standardowy układ podtrzymywania funkcji życiowych. Metamorf przyjrzał się jej nieufnie.
— Przepraszam, czy dobrze się czujesz? — zapytała maszyna energicznym, przyjaznym tonem. Horza ledwo ją usłyszał.
— Zabłądziłem — odpowiedział znacznie głośniej, niż było trzeba. — Zabłądziłem — powtórzył ciszej.
Zdawał sobie sprawę, że przedstawia niezwykły widok: chwiał się na nogach, woda wciąż kapała z przemoczonego płaszcza i wsiąkała w tworzywo, którym była wyłożona podłoga.
— A czego szukasz? — zapytała drona.
— Statku o nazwie… — w ostatniej chwili przypomniał sobie, że nie może powiedzieć prawdy — …”Kłamstwo Łgarza”.
— Obawiam się, że na pokładzie „Granicy Pomysłowości” nie ma takiej jednostki — odparła drona po niespełna sekundzie. — Może przycumował w którymś z doków portu.
— To stary okręt desantowy Hronów — brnął dalej Horza, rozglądając się w poszukiwaniu czegoś, na czym mógłby usiąść. Przy ścianie dostrzegł kilka foteli. Drona podążyła za nim, a kiedy usiadł, zawisła w powietrzu na wysokości jego oczu. — Ma około stu metrów długości — ciągnął. W gruncie rzeczy było mu wszystko jedno, czy ta gra do czegokolwiek go doprowadzi. — Zdaje się, że naprawiał uszkodzony napęd gwiezdny.
— Chyba wiem, o co ci chodzi — odparła drona. — Statek, którego szukasz, jest całkiem blisko. Co prawda nie wiem, jak się nazywa, ale dokładnie pasuje do opisu. Trafisz sam, czy mam cię zaprowadzić?
— Nie wiem, czy dam radę — powiedział Horza zgodnie z prawdą.
— Zaczekaj chwilę. — Maszynka przez kilka sekund wisiała bez ruchu w powietrzu, po czym przemówiła ponownie: — W takim razie idź za mną. Niedaleko stąd mamy szyb antygrawitacyjny. Wskazała kierunek mglistym, ukierunkowanym polem, które wyemitowała z górnej części obudowy, a następnie ruszyła przodem. Horza z trudem dźwignął się z fotela i podążył za nią. Opuścili się szybem dwa poziomy niżej, do rozległego pomieszczenia, gdzie — dla potomności, jak wyjaśniła drona — zgromadzono kilkanaście egzemplarzy rozmaitych pływających, latających i jeżdżących pojazdów, z których korzystali mieszkańcy orbitala. Na „Granicę Pomysłowości” załadowano również jeden z megastatków; umieszczono go w głównej ładowni, ponad trzynaście kilometrów niżej, na samym spodzie SJK. Horza nie wiedział, czy drona mówi prawdę, czy fantazjuje.
Z hangaru weszli w długi korytarz, który zaprowadził ich do cylindra wysokości około sześciu metrów i średnicy trzech. Jak tylko znaleźli się w środku, drzwi zasunęły się bezgłośnie, cylinder zaś przetoczył się na bok i został wessany do pogrążonego w ciemności tunelu. Wnętrze cylindra było oświetlone łagodnym blaskiem. Drona wyjaśniła, że pojazd jest pozbawiony okien ze względu na dobro pasażerów; większość z nich nie była przyzwyczajona ani do podróżowania z takimi prędkościami w ciasnej, ograniczonej niemal ze wszystkich stron przestrzeni, ani tym bardziej do gwałtownych zmian kierunku, zupełnie nieodczuwalnych, ale doskonale widocznych — naturalnie pod warunkiem że istniały jakieś punkty odniesienia. Horza natychmiast opadł na jeden z rozłożystych foteli, lecz nie dane mu było zaznać długiego odpoczynku.
— Jesteśmy na miejscu — oznajmiła drona. — Dok 7492, poziom wewnętrzny S-10, strona prawa. Do zobaczenia.
Drzwi rozsunęły się, Horza zaś podziękował maszynie skinieniem głowy i wyszedł w korytarz o prostych, przezroczystych ścianach. Kapsuła znikła tak szybko, że prawie tego nie zauważył. Spojrzał w prawo… i ujrzał ogromną, ciągnącą się kilometrami przestrzeń przykrytą z góry dachem. Odległość do sklepienia była tak wielka, że tuż pod nim uformowało się kilka rozmazanych chmurek. Tu i ówdzie poruszały się niewielkie pojazdy. Kilka kilometrów od niego zaczynały się hangary: setki, tysiące hangarów, rząd za rzędem, poziom nad poziomem. Hangary, doki czy stanowiska cumownicze — jakkolwiek je zwać, było ich takie mnóstwo, że Horzy po raz kolejny zakręciło się w głowie. Jego umysł przez dłuższą chwilę odmawiał zaakceptowania tego, co widziały oczy; Horza zacisnął powieki, lecz kiedy je rozwarł, zobaczył to samo co przedtem. Pojazdy lądowały i startowały, światła zapalały się i gasły, a w pewnej chwili niemal tuż przed Metamorfem przemknęło coś wielkiego — statek kosmiczny długości co najmniej trzystu metrów. Statek minął korytarz, w którym stał Horza, majestatycznie skręcił w lewo, po czym wpłynął do innego, rzęsiście oświetlonego korytarza kilkaset metrów w górę i na prawo. Tam, skąd nadleciał, znajdowała się ściana, pozornie gładka i jednolita. Dopiero kiedy Horza przetarł oczy i wytężył wzrok, dostrzegł na niej tysiące świetlnych punkcików rozmaitego kształtu i wielkości: okna, balkony oraz bramy albo wrota wiodące ku niezliczonym pomieszczeniom. Na tle ściany co chwila przemykały większe i mniejsze statki kosmiczne, między jasnymi punkcikami śmigały kapsuły transportowe.
Horza miał dosyć. Bał się, że jeszcze chwila, a po prostu zemdleje, ogłuszony nadmiarem wrażeń. Spojrzał w bok, z ulgą dostrzegł rampę pod grubą rurą, którą przyjechała kapsuła, i zataczając się ruszył do rozkosznie małego, zaledwie dwustumetrowego doku. Łzy napłynęły mu do oczu. Wiekowy statek stał na trzech krótkich podporach niemal dokładnie pośrodku doku. Na podłodze walało się sporo części i narzędzi. W doku nie było żywej duszy. „Wir Czystego Powietrza” sprawiał wrażenie mocno sfatygowanego, ale, przynajmniej na pierwszy rzut oka, w niczym nie przypominał martwego wraka. Remont albo jeszcze trwał, albo nawet się nie rozpoczął. Klapa głównej śluzy była opuszczona na gładką białą podłogę hangaru; dopiero kiedy Horza podszedł bliżej, zauważył wąską drabinkę wiodącą do jasno oświetlonej śluzy. Na jego przegubie wylądował jakiś owad, ale wystarczyło machnięcie ręką, żeby odleciał. Jakie to nieporządne ze strony Kultury, przemknęło mu przez głowę; żeby po Specjalizowanej Jednostce Kontaktowej jakby nigdy nic latały owady! Zaraz jednak przypomniał sobie, iż, przynajmniej oficjalnie, „Granica Pomysłowości” nie była już własnością Kultury. Pomału, z wysiłkiem wdrapał się po drabinie. Przeszkadzał mu w tym nie tylko ciężki, przesiąknięty wodą płaszcz, ale również chlupocząco-mlaszczące odgłosy dobiegające z butów.
Śluza pachniała znajomo, chociaż bez promu, który zazwyczaj zajmował większość miejsca, wydawała się zaskakująco przestronna. Tutaj też nikogo nie było. Wspiął się po schodkach do części mieszkalnej i ruszył korytarzem w kierunku mesy, zastanawiając się, kto ocalał, a kto zginął, jakie uszkodzenia odniósł statek i jakie zmiany wprowadzono w jego wyposażeniu. Minęły zaledwie trzy dni, on jednak czuł się tak, jakby nie było go tu co najmniej trzy lata. Kiedy mijał kajutę Yalson, drzwi otworzyły się gwałtownie i w otworze pojawiła się jasnowłosa kobieta. Na jej twarzy malował się wyraz radosnego zdumienia, który jednak znikł natychmiast, gdy tylko zobaczyła Metamorfa. Horza uświadomił sobie, że popełnił poważny błąd; co prawda wyglądał jak Kraiklyn, ale nie naśladował jego sposobu poruszania się; Yalson, usłyszawszy kroki, wzięła go nie za swego dowódcę, lecz za kochanka.
Znikła w kajucie, by po chwili pojawić się ponownie, otulona cienkim szlafrokiem.
— Co się z tobą działo, do diabła? — zapytała, mierząc go badawczym spojrzeniem.
Horza pospiesznie ukrył za plecami okaleczoną rękę.
— A jak myślisz? — warknął. Głos brzmiał jak należy. — Napadli mnie, i tyle.
Przez kilka sekund mierzyli się wzrokiem.
— Jeśli trzeba ci pomóc… — zaczęła, lecz Horza pokręcił głową.
— Dam sobie radę.
Przez twarz Yalson przemknął blady uśmiech.
— Wierzę ci. — Wskazała kciukiem w stronę mesy. — Twój nowy nabytek już przytaszczył swoje rzeczy. Czeka tam na ciebie, ale myślę, że gdyby zobaczyła cię w takim stanie, zastanowiłaby się jeszcze raz, czy warto do nas przystać.
Horza nie odpowiedział, więc wzruszyła ramionami, odwróciła się i pomaszerowała korytarzem w kierunku sterowni. — Nasz wspaniały dowódca — rzuciła przez ramię, mijając mesę. Horza zawahał się przy drzwiach kajuty Kraiklyna, ale ciekawość zwyciężyła; przeszedł jeszcze kilka kroków, po czym wetknął głowę do jadalni.
Przy końcu stołu, z nogami na stojącym naprzeciwko krześle, siedziała kobieta. Na włączonym ściennym ekranie stado ruchliwych holowników i latających dźwigów podnosiło z wody monstrualne cielsko megastatku. Sądząc po wyglądzie, niektóre z nich liczyły sobie co najmniej kilkaset lat. Kobieta jeszcze przez chwilę wpatrywała się w ekran, po czym, mimo iż Horza nie odezwał się ani słowem, odwróciła się i spojrzała mu w oczy.
Była szczupła, wysoka i bardzo blada, lecz jednocześnie sprawiała wrażenie bardzo silnej. Kiedy ujrzała wychyloną zza futryny, zmasakrowaną twarz, w jej ciemnych, głęboko osadzonych oczach zamigotały ogniki zaskoczenia i niepokoju. Miała na sobie lekki skafander i czerwoną opaskę na krótko ostrzyżonych rudych włosach. Hełm leżał przed nią na stole.
— Kapitanie Kraiklyn! — wykrztusiła ze zdumieniem i zdjęła nogi z krzesła. — Co się stało?
Horza otworzył usta, ale gardło miał tak wyschnięte, że nie zdołał wydobyć z siebie żadnego dźwięku. Nie wierzył własnym oczom. Bezgłośnie poruszał ustami, na próżno usiłując zwilżyć je suchym jak wiór językiem. Kobieta zaczęła się podnosić, ale powstrzymał ją gestem. Usiadła powoli, a on wreszcie zdołał wycharczeć:
— Nic… Nic mi nie jest. Zobaczymy się później. Odepchnął się od futryny, chwiejnym krokiem dotarł do drzwi kajuty, otworzył je pierścieniem Kraiklyna i niemal wpadł do środka. Zupełnie oszołomiony zablokował drzwi, przez chwilę wpatrywał się nie widzącym spojrzeniem w koję, po czym ciężko usiadł na podłodze. Zdawał sobie sprawę, że nie doszedł całkiem do siebie po niedawnych przejściach, że słabo widzi i jeszcze gorzej słyszy. Zdawał sobie sprawę, że to, co zobaczył, nie może być prawdą, a jeśli nią jest, to czekały go nieliche kłopoty. Mimo to był pewien, że się nie myli — tak samo jak wtedy, kiedy natychmiast rozpoznał Kraiklyna wśród graczy wkraczających na arenę.
Widok kobiety siedzącej jakby nigdy nic przy stole w mesie „Wiru Czystego Powietrza” wstrząsnął nim tak bardzo, że nie był w stanie zebrać myśli. Co powinien teraz zrobić? Jak zareagować? Nie miał pojęcia. Szok był zbyt silny; obraz, który ujrzał wychyliwszy głowę zza futryny, wciąż nie chciał zniknąć mu sprzed oczu. W mesie siedziała Perosteck Balveda.