13. System Dowodzenia: stacja końcowa

— Jak się nie ma nic do roboty, to do głowy przychodzą różne myśli. Właśnie przypomniałem sobie o pewnej rasie, która kiedyś odważyła się wystąpić przeciwko nam. To było bardzo dawno temu, zanim przyszedłem na świat. Ubzdurali sobie, że galaktyka jest wyłącznie ich własnością, a na poparcie tej herezji stworzyli całą bluznierczą mitologię. Żyli w wodzie, mózg i najważniejsze organy mieściły się w dużym korpusie, z którego wyrastały silne ramiona, a raczej macki, zwężające się ku końcowi i całe pokryte przyssawkami. Ich wodny bóg rzekomo stworzył galaktykę na ich obraz i podobieństwo. Rozumiesz? Wymyślili to sobie, ponieważ trochę przypominali naszą galaktykę z obszernym jądrem i spiralnie powyginanymi ramionami. Mimo beznadziejnej głupoty ich pogańskiej wiary, radzili sobie całkiem nieźle i dysponowali znaczącą siłą. Szczerze mówiąc, byli groźnymi nieprzyjaciółmi.

— Hm… — mruknął Aviger, nie podnosząc głowy. — Jak się nazywali?

— Czekaj, niech pomyślę. Nazywali się… Nazywali… Już wiem. Fanchowie.

— Nigdy o nich nie słyszałem.

— Nic dziwnego — odparł Xoxarle. — Załatwiliśmy wszystkich. Przy drzwiach łączących zaplecze stacji z główną halą Horza zatrzymał się, pochylił i wpatrzył w podłogę.

— Co tam masz? — zapytała Yalson, nie spuszczając oka z Balvedy.

Horza wyciągnął rękę, jakby chciał coś podnieść, ale się rozmyślił.

— Zdaje się, że to owad — wymamrotał z niedowierzaniem. Na Yalson nie wywarto to większego wrażenia, Balveda natomiast podeszła bliżej, żeby się przyjrzeć. Owad ruszył powoli po podłodze, a Horza pokręcił głową.

— Skąd się tutaj wziął, do cholery?

Yalson z niepokojem zmarszczyła brwi, ponieważ w głosie Metamorfa słychać było nutę paniki.

— Przypuszczalnie sami go przynieśliśmy — powiedziała Balveda. — Przyjechał na palecie ze sprzętem albo na czyimś skafandrze. Horza zacisnął pięść i opuścił ją, miażdżąc owada. Balveda spojrzała na niego ze zdziwieniem, zmarszczka na czole Yalson jeszcze się pogłębiła. Metamorf przez kilka sekund wpatrywał się w trudne do rozpoznania szczątki, po czym wytarł rękawicę, wyprostował się i wzruszył ramionami.

— Przepraszam — bąknął z zażenowaniem. — Od razu przypomniała mi się ta cholerna mucha na „Granicy Wyobraźni”. — Spojrzał na Balvedę. — Pamiętasz? Okazało się, że to jeden z waszych mikroszpiegów. Odwrócił się i odszedł szybkim krokiem, Balveda natomiast uniosła brew i pokiwała głową nad małą, wilgotną plamką na podłodze.

— Cóż — powiedziała półgłosem — ten przynajmniej okazał się niewinny.

— Nic nie znalazłeś, karzełku? — zapytał Xoxarle, kiedy Horza w towarzystwie dwóch kobiet zjawił się z powrotem na peronie.

— Mnóstwo interesujących rzeczy.

Horza podszedł do Idirianina i starannie sprawdził więzy.

— Wciąż trochę mnie cisną, sojuszniku — poskarżył się trójnogi olbrzym.

— Ogromnie mi przykro — odparł Horza. — Spróbuj oddychać trochę płycej.

— Cha, cha!

Xoxarle był pewien, że człowiek przejrzał jego podstęp, ale Horza odwrócił się do starego pirata, który podczas jego nieobecności pilnował więźnia, i powiedział:

— Wchodzimy do pociągu. Dotrzymaj towarzystwa naszemu przyjacielowi, ale postaraj się nie zasnąć.

— Nie udałoby mi się, nawet gdybym chciał — odparł ponuro Aviger. — On gada prawie bez przerwy.

Jak tylko Horza i dwie kobiety zniknęli we wnętrzu pociągu, Xoxarle rozpoczął kolejną opowieść.

W kilku pomieszczeniach jednego z wagonów znajdowały się podświetlone mapy planety Schar z czasów, kiedy budowano System Dowodzenia. Na zarysach kontynentów zaznaczono miasta i przebieg granic, a także instalacje wojskowe przeciwnika oraz bazy, porty i wyrzutnie rakietowe budowniczych. Na mapach widać było również dwie niewielkie czapy polarne; pozostałą część lądów pokrywały stepy, prerie, pustynie, lasy i dżungle. Balveda chętnie dokładniej przyjrzałaby się mapom, ale Horza chciał jak najprędzej dotrzeć na przód pociągu. Mijając kolejne mapy, wyłączał światła. Błękitne oceany, zielone, żółte i brązowe lądy, granatowe rzeki, czerwone miasta i linie komunikacyjne kolejno tonęły w szarej ciemności. …Och!


Jest ich więcej. Dwoje. Albo troje. Idą od końca składu. I co teraz?…


Xoxarle oddychał miarowo, napinał i rozluźniał mięśnie, czując, jak cienki drut przesuwa się po pancerzu. Znieruchomiał, kiedy strażnik podniósł się i zbliżył do niego.

— Ty jesteś Aviger, prawda?

— Tak mnie nazywają.

Stary pirat powoli przesuwał spojrzenie w górę, od trzech potężnych trójpalczastych stóp z okrągłymi kostkami, przez masywne kolana, szerokie płyty chroniące podbrzusze, masywną klatkę piersiową, aż do wielkiej, pochylonej głowy w kształcie siodła.

— Boisz się, że ucieknę? — zadudnił Xoxarle.

Aviger wzruszył ramionami, po czym nieco mocniej zacisnął palce na broni.

— Co mnie to obchodzi? — mruknął. — Ja też jestem więźniem. Ten wariat wciągnął nas w pułapkę. Chcę wrócić. To nie moja wojna.

— Bardzo rozsądne podejście do sprawy — zauważył Xoxarle. — Wielka szkoda, że nie podziela go więcej ludzi.

— Zdaje się, że wy nie jesteście dużo lepsi.

— Ale na pewno inni.

Aviger wzruszył ramionami.

— Wszystko jedno. — Zmęczyło go zadzieranie głowy, więc mówił dalej do szerokiej piersi Idirianina: — Chciałbym tylko, żeby każdy pilnował własnych spraw, ale nic nie wskazuje na to, że kiedykolwiek tak się stanie. Na przykład ta awantura: założę się, że to jeszcze nie koniec.

Xoxarle z namysłem pokiwał głową.

— Wiesz co, Aviger? Zupełnie mi tutaj nie pasujesz.

Stary pirat ponownie wzruszył ramionami.

— Nikt z nas tutaj nie pasuje — odparł, wciąż nie podnosząc oczu.

— Wojownik powinien być tam, gdzie wzywa go obowiązek — stwierdził Idirianin nieco ostrzejszym tonem. Aviger dopiero teraz spojrzał w wielką, błyszczącą twarz.

— Ty coś wiesz na ten temat, prawda?

Odwrócił się i powłócząc nogami ruszył z powrotem w kierunku palety. Xoxarle natychmiast skorzystał ze sposobności, napiął wszystkie mięśnie, wypchnął naprzód klatkę piersiową i spróbował poruszyć ramionami. Chwilę potem poczuł, że pętla wokół jednego nadgarstka odrobinę się rozluźniła.


Lokomotywa nabierała prędkości. Wskaźniki na pulpitach widział jak przez gęstą mgłę, więc skoncentrował uwagę na światłach w ścianach tunelu. Początkowo przesuwały się dostojnie, w tempie wolniejszym nawet od tego, w jakim z trudem wciągał i wypuszczał powietrze. Teraz podczas każdego oddechu mijał dwie albo nawet trzy lampy. Pociąg delikatnie przyciskał go do oparcia fotela, wgniatał w siedzisko, na którym zebrało się trochę krwi. Los już się właściwie dopełnił, ale została jeszcze jedna rzecz do zrobienia. Przeklinając mrok, który wypełniał jedyne oko, Quayanorl skierował spojrzenie na główny pulpit sterowniczy.

Szukał wyłącznika automatycznego hamulca awaryjnego, ale najpierw znalazł włącznik reflektorów. Poczuł się tak, jakby otrzymał dar od Boga: tunel zalała ulewa jaskrawego światła, szyny zalśniły, jakby zrobiono je z czystego srebra, ściany ożyły licznymi cieniami rzucanymi przez ościeżnice stalowych grodzi i obramowania wejść do bocznych tuneli.

Widział słabo i niewyraźnie, ale i tak poczuł się znacznie lepiej, bo teraz zamiast ciemności otaczała go jasność. Co prawda przez głowę przemknęła mu niepokojąca myśl, że taka rzeka światła może zaalarmować nieprzyjaciół — naturalnie pod warunkiem że dopisze mu szczęście i dopędzi ich na sąsiedniej stacji — lecz natychmiast przestał się tym martwić. Znacznie wcześniej ostrzeże ich ruch powietrza wypychanego z tunelu przez pędzący pociąg. Podniósł klapkę obok głównej dźwigni; ukryto tam wyłącznik hamulca, który powinien zadziałać automatycznie w razie zagrożenia kolizją. Robiło mu się coraz zimniej. Długo wpatrywał się w wyłącznik, po czym pochylił się do przodu — zrywając przy okazji krwawą pieczęć, która przyspoiła go do fotela, co zaowocowało kolejnym krwotokiem — położył się górną połową ciała na pulpicie, podniósł dźwigienkę wyłącznika i wsunął pod nią rękę. Miał teraz pewność, że hamulce nie zadziałają, bez względu na okoliczności.

Oko wystawało nad krawędź konsolety akurat na tyle, żeby mógł widzieć tunel. Światła migały coraz prędzej, pociąg kołysał się łagodnie. Szum w uszach cichł w takim samym tempie, w jakim słabł wzrok, w jakim skład oddalał się od stacji, w jakim lampy przesuwały się po obu stronach kabiny.

Nie miał pojęcia, jaka odległość dzieliła go od celu. Zrobił wszystko, na co było go stać. Nikt nie mógł oczekiwać od niego niczego więcej. Zamknął oko tylko po to, żeby odpocząć.

Pociąg kołysał go do snu.


Kiedy Horza, Yalson i Balveda weszli do maszynowni, Wubslin powitał ich szerokim uśmiechem.

— Wszystko działa! — zameldował. — W każdej chwili możemy ruszać.

— Nie bądź taki w gorącej wodzie kąpany — mruknęła Yalson. Zaczekała, aż Balveda zajmie miejsce w jednym z foteli, po czym także usiadła, przez cały czas obserwując więźnia. — Możliwe, że będziemy musieli skorzystać z kapsuł serwisowych.

Horza nacisnął kilka klawiszy, przebiegł wzrokiem po danych wyświetlanych na ekranach. Wubslin mówił prawdę: pociąg był gotowy do drogi.

— Gdzie jest ta cholerna drona?

— Halo, drona! — powiedziała Yalson do komunikatora. — Unaha-Closp, odezwij się!

— O co chodzi tym razem?

— Gdzie jesteś?

— Szczegółowo badam wnętrze muzeum na kołach. Nie wiem, czy mi uwierzycie, ale te pociągi są chyba jeszcze starsze niż wasz statek.

— Każ jej wracać — rzucit Horza, po czym spojrzał na Wubslina. — Sprawdziłeś cały skład?

Yalson przekazała dronie polecenie Horzy, Wubslin zaś skinął głową i odpowiedział:

— Cały, z wyjątkiem wagonu z reaktorem. Niektóre drzwi były zamknięte. Jeszcze nie zdążyłem ustalić, z którego pulpitu się nimi steruje. Horza uważnie rozejrzał się dokoła, przywołując z pamięci wiedzę zebraną podczas poprzedniego pobytu w tunelach, po czym wskazał zespół przycisków po prawej stronie Wubslina.

— Zdaje się, że z tego.

Mechanik natychmiast skupił uwagę na podświetlonych klawiszach.


Odwołana! Wezwana jak służący, jak jakiś medjel, jak… jak maszyna! Niech sobie trochę poczekają.

Unaha-Closp również dotarła do pomieszczeń z mapami i długo wisiała w powietrzu przed taflami podświetlonego plastiku, a nawet posłużyła się ukierunkowanym polem siłowym i pomanipulowała przyrządami, przesuwając czerwone punkciki oznaczające cele ataku. Miasta, obiekty przemysłowe, instalacje wojskowe — wszystko to obróciło się w proch, cała bezcenna cywilizacja znikła pod grubą warstwą lodu, została spłukana przez ulewne deszcze albo zmieciona przez wichry. Cała… z wyjątkiem tego żałosnego grobowca. Tyle przyszło im z całego ich człowieczeństwa, myślała drona. Ocalały tylko nieliczne maszyny. Czy jednak ktoś wyciągnie z tego faktu właściwe wnioski? Czy ktokolwiek się czegoś nauczy? Akurat! Zostawiła podświetlone mapy, wypłynęła z wagonu i skierowała się z powrotem do stacji. Wprawdzie w tunelach zrobiło się jasno, ale temperatura nie wzrosła ani trochę. Jaskrawe, żółtawe światło nawet w przenośni nie dawało choćby odrobiny ciepła. Tak samo mogły świecić wojskowe szperacze albo lampy nad stołem sekcyjnym. Sunąc niespiesznie w kierunku głównej hali, Unaha-Closp pomyślała z przekąsem, że oto pogrążona do tej pory w ciemności katedra przeistoczyła się w rzęsiście oświetloną arenę krwawych zmagań. Xoxarle nadal stał przywiązany do metalowej konstrukcji rampy. Dronie nie spodobało się spojrzenie, jakim ją obrzucił, kiedy wyłoniła się z tunelu. Co prawda trudno było odczytać wyraz twarzy Idirianina — oczywiście zakładając, że to coś w ogóle można nazwać twarzą — niemniej jednak Unaha-Closp odniosła wrażenie, że więzień coś knuje. Aviger spojrzał w jej stronę, kiedy pojawiła się nad peronem, po czym obojętnie odwrócił wzrok, nie pofatygowawszy się nawet, żeby skinąć głową.

Metamorf, obie kobiety oraz Wubslin znajdowali się w maszynowni pociągu. Drona skierowała się do najbliższych otwartych drzwi, ale zamiast wpłynąć do środka, zawisła w progu, poczuła bowiem ruch powietrza, niewielki, ale wyraźny. Przypuszczalnie włączyły się dodatkowe pompy, tłoczące świeże powietrze z powierzchni planety. Unaha-Closp znikła we wnętrzu wagonu.


— Paskudna przemądrzała maszynka — wymamrotał Xoxarle. Aviger obojętnie skinął głową. Idirianin zauważył już dość dawno, że im więcej mówi, tym rzadziej strażnik spogląda w jego kierunku, jakby dudnienie niskiego, donośnego głosu stanowiło wystarczającą gwarancję, że więzień jest tam gdzie należy i nie robi niczego podejrzanego. Miało to tę dodatkową zaletę, że mógł w całkiem naturalny sposób poruszać głową lub wzruszać ramionami, a każdy taki ruch przybliżał go przecież do wolności. Dlatego Xoxarle gadał prawie bez przerwy. Może tamci zostaną w pociągu na tyle długo, że nadarzy się okazja do ucieczki.

Niech no tylko uda mu się zniknąć w tunelu z bronią w ręku! Pokaże im wtedy, co potrafi.


— Powinny być otwarte — mruknął Horza. Jeśli wierzyć podświetlanym klawiszom na pulpicie, żadne drzwi nie zostały zamknięte ani tym bardziej zablokowane. — Jesteś pewien, że nie dało się ich otworzyć?

— Oczywiście! — odparł Wubslin z urazą w głosie. — Znam się na zamkach. Próbowałem wszystkich sztuczek, ale nic z tego nie wyszło.

— Widocznie to jakaś awaria — stwierdził Horza, po czym wyprostował się i obejrzał, jakby chciał sięgnąć wzrokiem do odległego o ponad sto metrów wagonu z reaktorem. — Hm… Chyba nie ma tam dość miejsca dla Umysłu?

Wubslin podniósł wzrok znad pulpitu.

— Raczej nie — odparł po krótkim zastanowieniu.

— Jestem — oznajmiła lodowatym tonem Unaha-Closp, po czym zawisła w powietrzu przy drzwiach maszynowni. — Czego sobie życzycie?

— Urządziłaś sobie długą wycieczkę — zauważył Horza.

— Starałam się pracować powoli i precyzyjnie, w przeciwieństwie do was, jeśli prawidłowo zrozumiałam wymianę zdań sprzed chwili. Gdzie miałby ukryć się wspomniany Umysł?

— W wagonie z reaktorem — odparł Wubslin. — Nie udało mi się sforsować kilkorga drzwi, chociaż według wskazań przyrządów cały czas są otwarte.

— Chcesz, żebym to sprawdziła? — zapytała drona, zwracając się wprost do Metamorfa.

Horza skinął głową.

— Naturalnie jeśli nie masz innych planów — dorzucił z przekąsem.

— Och, skądże znowu. — Unaha-Closp powoli wycofywała się z pomieszczenia. — Nawet zaczyna mi się to podobać. Wojskowa dyscyplina, zwięzłe komendy i tak dalej…

Balveda w zamyśleniu spoglądała przez przednią szybę.

— Gdyby Umysł rzeczywiście ukrył się w pobliżu reaktora, to twój detektor zapewne nie potrafiłby rozróżnić dwóch sygnałów emitowanych niemal z tego samego miejsca?

Chociaż nie odwróciła się do niego, Horza doskonale wiedział, do kogo skierowała pytanie.

— Nie mam pojęcia — przyznał. — Nie znam się na działaniu elementów wyposażenia skafandra, szczególnie takiego, który uległ poważnemu uszkodzeniu.

Powoli odwróciła się w jego stronę.

— Czy ty aby nie stajesz się zbyt ufny? — zapytała z lekkim uśmiechem. — Polegasz na tej dronie jak na samym sobie.

— Kazałem jej tylko przeprowadzić rekonesans, nic więcej. Horza ponownie skoncentrował uwagę na przyrządach. W skupieniu obserwował zegary i ekrany, usiłując na podstawie ich wskazań odgadnąć, co dzieje się w wagonie z reaktorem, i czy w ogóle coś tam się dzieje. Na razie wszystko wskazywało na to, że nie wydarzyło się nic nadzwyczajnego, choć w głębi duszy musiał przyznać, że jego wiedza jest dalece niewystarczająca, by mógł stwierdzić to z całą pewnością.

— No dobra. — Yalson odwróciła swój fotel, oparła stopy na krawędzi konsolety i ściągnęła hełm. — Co zrobimy, jeśli się okaże, że Umysł jest tam, w środku? Pojedziemy na wycieczkę pociągiem, przesiądziemy się do kapsuły serwisowej, czy co?

— Nie jestem pewien, czy powinniśmy korzystać z pociągu — odparł Horza, zerknąwszy spod oka na Wubslina. — Najlepiej będzie chyba, jeśli tu zostaniecie, a ja wyruszę kapsułą na inspekcję całego Systemu Dowodzenia. To nie powinno zabrać wiele czasu, nawet jeśli wykonam dwa pełne okrążenia, żeby dokładnie zbadać obie nitki tunelu. Kapsuły serwisowe nie są wyposażone w reaktory, więc nic nie będzie zakłócać odczytu.

Wubslin wyraźnie zmarkotniał.

— Dlaczego po prostu nie odeślesz nas z powrotem? — zapytała Balveda.

Horza skierował na nią ciężkie spojrzenie.

— Nie jesteś tu po to, żeby cokolwiek proponować.

Wzruszyła ramionami.

— Po prostu staram się być użyteczna.

— A jeśli niczego nie znajdziesz? — wtrąciła się Yalson.

— Wtedy wszyscy wrócimy na statek. Nic mądrzejszego nie uda nam się wymyślić. Wubslin spróbuje naprawić mój skafander i jeśli zdoła zreperować detektor, wówczas wrócimy, żeby kontynuować poszukiwania, a jeśli mu się nie uda, damy sobie spokój. Na razie chodzi o to, żeby nie tracić zbyt wiele czasu i sił.

— Szkoda — mruknął Wubslin, przesuwając palcami po przyrządach. — Nie możemy nawet wrócić tym pociągiem na stację numer cztery, bo ten na szóstej blokuje tor.

— Jestem pewien, że potrafiłbyś go poprowadzić — powiedział Horza. — Zresztą, kto wie? Może jeszcze będziesz miał okazję to zrobić. Wubslin westchnął głęboko, po czym wskazał jedną z dźwigni.

— Czy tym ustawia się prędkość?

— Tak jest. Pokażę ci, jak przygotować pociąg do drogi. Zaczął wciskać klawisze i przesuwać dźwignie, wyjaśniając działanie każdej z nich. Wubslin chłonął jego słowa, nie odrywając wzroku od pulpitów.

Po kilku minutach Yalson znudziło się słuchać technicznych objaśnień. Przez chwilę wierciła się niecierpliwie w fotelu, po czym przeniosła spojrzenie na Balvedę; agentka Kultury z uśmiechem przyglądała się pogrążonym w rozmowie mężczyznom. Chyba wyczuła spojrzenie Yalson, ponieważ zerknęła na nią z ukosa, uśmiechnęła się jeszcze szerzej, uniosła brew, lekkim ruchem głowy wskazała Wubslina i Horze, po czym mrugnęła porozumiewawczo. Yalson, trochę wbrew sobie, odpowiedziała uśmiechem, ale jednocześnie przesunęła nieco lufę strzelby, żeby była wycelowana prosto w Balvedę. Światła przemykały tak szybko, iż wydawało się, że we wnętrzu maszynowni migocze stroboskopowa lampa.


Otworzył oko. Byłby gotów przysiąc, że powieka jest z ołowiu. Zdawał sobie sprawę, że spał, ale nie miał pojęcia jak długo. Ból trochę osłabł, przypuszczalnie dlatego że Quayanorl od jakiegoś czasu nie wykonał żadnego ruchu. Siedział w zbroczonym krwią fotelu, wychylony daleko do przodu, z górną połową ciała i głową na pulpicie, z ręką wbitą pod dźwignię wyłącznika hamulców. Było mu dobrze. Wreszcie mógł odpocząć po straszliwym wysiłku, na jaki musiał się zdobyć, aby przeczołgać się korytarzem wagonu i własnego bólu.

Pociąg wciąż go kołysał, tyle że znacznie szybciej niż poprzednio, w kołysanie to zaś wdarł się dodatkowy rytm, przypominający łomotanie serca. Nie tylko wyczuwał go, ale i słyszał. Albo tylko mu się wydawało.

Poczuł się znowu jak dziecko, jak wtedy, kiedy pod opieką starego querla-wychowawcy wyruszył w podróż z grupą rówieśników. Wówczas także to zasypiał, to znów się budził, chłonął nowe wspaniałe widoki, po czym na powrót zapadał w szczęśliwy sen. Zrobiłem wszystko co w mojej mocy, powtarzał sobie. Może za mało, ale na pewno wszystko. Ta myśl dodawała mu otuchy. Była swojska jak słabnący ból, jak miarowe kołysanie. Ponownie zamknął oko. Ciemność też dawała ukojenie. Nie miał pojęcia, gdzie jest, ile jeszcze zostało mu do celu, i nic go to nie obchodziło. Wszystko powoli odpływało, znowu zapominał, po co zrobił to, co zrobił. Nieważne. Wykonał zadanie. Dopóki się nie poruszy, dopóki nie opuści tego miejsca, nic już się nie zmieni. Nic a nic.


Rzeczywiście, drzwi były zamknięte, tak samo jak w tamtym pociągu. Drona cofnęła się, maksymalnie utwardziła pole siłowe, po czym z całej siły rąbnęła w stalową płaszczyznę. Drzwi ani drgnęły.


Och!


Nie pozostało jej nic innego, jak ponownie zejść pod podłogę wagonu. Skręciła w boczny korytarz, otworzyła okrągłą klapę w podłodze i wcisnęła się w wąski tunel, którym biegły wiązki niezliczonych kabli i światłowodów.

No tak. Oczywiście ja odwalam całą brudną robotę. Nic dziwnego, powinnam się była tego spodziewać. Na dobrą sprawę pomagam temu draniowi tropić inną maszynę. Chyba powinnam sprawdzić sobie obwody. A może nic mu nie powiem, nawet jeśli znajdę gdzieś tutaj ten nieszczęsny Umysł? Niech się jeszcze trochę pobiedzi. Może to go czegoś nauczy.

Klapa zatrzasnęła się za nią i uszczelniła z sykiem. Unaha-Closp w pierwszym odruchu chciała zawrócić i otworzyć klapę, ponieważ w tunelu zrobiło się zupełnie ciemno, ale zrezygnowała z tego zamiaru. Klapa i tak zamknie się automatycznie, ona zaś w końcu wściekłaby się na tyle, że wyrwałaby ją z zawiasami, a przecież nie o to chodzi. Takie zachowanie przystoi co najwyżej ludziom. Ruszyła ciemnym, wąskim tunelem w kierunku tyłu pociągu, tam gdzie powinien być reaktor.


Idirianin ciągle mówił. Aviger słyszał go, ale nie słuchał. Widział go również kątem oka, ale na niego nie patrzył. Wpatrywał się tępym spojrzeniem w broń, mruczał coś pod nosem i zastanawiał się, co by to było, gdyby — jakimś cudownym sposobem — odnalazł Umysł i został z nim zupełnie sam. Przypuśćmy, że oprócz niego wszyscy zginęli. Idirianie z pewnością sporo by zapłacili za jego zdobycz, zresztą podobnie jak Kultura, która ma mnóstwo pieniędzy, mimo że oficjalnie nikt się tam nimi nie posługuje.

Ot, zwidy i marzenia, ale przecież wiele może się zdarzyć. Nigdy nie wiadomo, co przyniesie następny dzień. Za pieniądze uzyskane za Umysł kupiłby sobie ziemię, może nawet całą wyspę na jakiejś spokojnej, bezpiecznej planecie, poddałby się kuracji odmładzającej, założył hodowlę jakichś egzotycznych zwierząt wyścigowych i spróbowałby skorzystać ze znajomości, żeby zainteresować ich zmaganiami naprawdę wpływowych i bogatych ludzi. Albo pozostawiłby komuś zajmowanie się najtrudniejszymi sprawami, sam zaś zajął się tymi przyjemniejszymi. Za pieniądze da się to załatwić. Za pieniądze wszystko da się załatwić.

Idirianin mówił bez przerwy.

Jedną rękę miał już prawie wolną. Na razie z pewnością nie uda mu się oswobodzić nic więcej, ale później, korzystając z nieuwagi strażnika, może zdoła uwolnić całe ramię. Ludzie, którzy weszli do pociągu, siedzieli tam już dość długo. Kiedy wyjdą? Mała maszyna przebywała znacznie krócej w drugim składzie. Spostrzegł ją w ostatniej chwili. Zdawał sobie sprawę, że drona ma lepszy wzrok od niego, i przez chwilę obawiał się, że zauważyła, jak porusza ręką, tą, której nie mógł dostrzec strażnik. Jednak maszyna również znikła we wnętrzu pociągu i, przynajmniej do tej pory, nic się nie stało. Xoxarle ani na chwilę nie spuszczał wzroku ze starego pirata, który zdawał się głęboko pogrążony w marzeniach. Xoxarle wciąż mówił, opowiadając czarnym ścianom o dawnych triumfach Idirian.

Ręka była prawie wolna.

Z metalowej kratownicy mniej więcej metr nad jego głową posypało się nieco kurzu. Mikroskopijne drobinki, zamiast opaść na posadzkę, poszybowały nad peronem, porwane przez niewyczuwalny prąd powietrza. Xoxarle po raz kolejny napiął drut krępujący mu ręce. No, dalej! Puść wreszcie, do cholery!


Unaha-Closp musiała siłą utorować sobie drogę do odgałęzienia tunelu biegnącego pod podłogą wagonu. Właściwie nie był to nawet tunel, tylko rura z kablami, wiodąca do pomieszczenia z reaktorem. Promieniowanie było niemal takie samo jak w sąsiednim pociągu. Drona z trudem przecisnęła się przez poszerzony otwór i podążyła dalej, ocierając się o wiązki przewodów.


Coś słyszę. Coś się zbliża. Na dole, pode mną…


Światła zlały się w dwie jaskrawe linie, przemykające po obu stronach kabiny jak nie kończące się strumienie meteorów spalających się w atmosferze planety. Ważący kilka tysięcy ton pociąg potrzebował sporo czasu na osiągnięcie maksymalnej prędkości. Teraz, kiedy mu się to udało, pędził z zadziwiającą lekkością podziemnym tunelem, pchając przed sobą słup zagęszczonego powietrza. Czynił przy tym hałas znacznie większy niż kiedykolwiek w przeszłości, wciąż bowiem zawadzał o ściany lub ościeżnice grodzi awaryjnych fragmentami zniszczonego poszycia. Odgłosy te, w połączeniu z wyciem silników, zawodzeniem powietrza wpadającego do środka przez liczne dziury i przestrzeliny oraz łoskotem kół, docierały także do maszynowni, ale Quayanorl już ich nie słyszał. Leżał z zamkniętym okiem na pulpicie, a jego głowa podskakiwała i kołysała się na boki, nadając mu pozory życia. Ręka wciśnięta pod dźwignię wyłącznika hamulców drżała lekko, jakby wojownik bał się czegoś albo jakby był zdenerwowany. Zespojony z fotelem skorupą krwi, uczepiony palcami dźwigni, wyglądał jak przedziwna, mocno uszkodzona część pociągu. Serce przestało bić, więc krew zdążyła już ponownie zaschnąć.


— Co u ciebie, Unaha-Closp? — zapytała Yalson.

— Jestem bezpośrednio pod reaktorem i nie mam czasu na pogawędki. Dam znać, jeśli coś znajdę. Na razie dziękuję. Do usłyszenia. Drona wyłączyła komunikator i dalej przyglądała się plątaninie kabli rozmaitej grubości, niknącej w przepuście uszczelnionym jakąś twardą czarną substancją. Było ich tu znacznie więcej niż w tamtym pociągu. Przeciąć je, czy poszukać innej drogi? Wciąż te decyzje.


Ręka była wolna. Xoxarle zamarł w bezruchu. Strażnik nadal siedział na palecie i od niechcenia majstrował przy laserowej strzelbie. Idirianin pozwolił sobie na ledwo słyszalne, delikatne westchnienie ulgi, zacisnął pięść, po czym rozprostował palce. Kolejne drobinki kurzu powoli przepłynęły mu koło twarzy. Znieruchomiał. Drobinki ani myślały opadać na posadzkę.

Chwilę potem poczuł na nogach i rękach nawet nie powiew, tylko co najwyżej nieśmiałą zapowiedź niesłychanie słabego podmuchu. Dziwne, pomyślał.


— Po prostu uważam — stwierdziła Yalson, wciąż z nogami na pulpicie sterowniczym — że nie powinieneś iść sam. Wszystko może się zdarzyć.

— Wezmę komunikator i będę z wami w stałym kontakcie. Horza stał z założonymi na piersi rękami, oparty o konsoletę, na której leżał hełm Wubslina. Mechanik nie uczestniczył w rozmowie, ponieważ zaznajamiał się z urządzeniami sterowniczymi. Były zaskakująco mało skomplikowane.

— Podstawowa zasada brzmi: nigdy nie rób niczego sam — odparła Yalson. — Nie uczyli cię tego w waszej pieprzonej Akademii?

— Jeśli wolno mi się wtrącić — odezwała się Balveda przesadnie uprzejmym tonem — to uważam, że Yalson ma całkowitą rację. Horza spojrzał na nią z zaskoczeniem.

— Nie, nie wolno ci się wtrącać — powiedział, po czym zapytał: — Po czyjej ty właściwie jesteś stronie, Perosteck? Uśmiechnęła się szeroko.

— Och, Horza! Tak dużo czasu spędziliśmy razem, że wydaje mi się, jakbym od dawna była jedną z was.


Mniej więcej pół metra od kołyszącej się, powoli stygnącej głowy podkapitana Quayanorla Gidbrouxa Stoghrle III, na konsolecie zaczęła intensywnie migotać jedna z lampek. Niemal jednocześnie w maszynowni, a także w większości pomieszczeń pędzącego pociągu rozległ się wysoki, przenikliwy sygnał alarmowy. Quayanorl za życia, co prawda ledwo ledwo, ale zdołałby go usłyszeć, dla większości ludzi natomiast dźwięk ten pozostałby niesłyszalny.


Unaha-Closp doszła do wniosku, że mimo wszystko lepiej nie zrywać łączności ze światem zewnętrznym i włączyła komunikator. Nikt jednak, przynajmniej na razie, nie miał jej nic do powiedzenia. Powoli, metodycznie, przystąpiła do przecinania kabli, tnąc je kolejno ostrą krawędzią pola siłowego. Po tym, co stało się z pociągiem na stacji numer sześć, mogła nie przejmować się ewentualnymi zniszczeniami. Gdyby przypadkowo uszkodziła coś naprawdę ważnego, Horza z pewnością nie omieszka jej o tym poinformować. W razie potrzeby, bez większego trudu zdoła połączyć przerwane przewody.


Przeciąg?

Początkowo Xoxarle był pewien, że to tylko złudzenie albo rezultat działania niedawno włączonego, dodatkowego systemu wentylacji. Być może, uruchamiał się automatycznie jakiś czas po włączeniu oświetlenia. Bądź co bądź, te lampy wydzielają sporo ciepła… Czuł go jednak coraz wyraźniej. Podmuch, początkowo tak słaby, że łatwo można by wziąć go za urojenie, powoli, lecz nieprzerwanie przybierał na sile. Xoxarle zastanawiał się intensywnie; co to może być? Przecież nie pociąg.

Wytężył słuch, lecz na stacji panowała całkowita cisza. Spojrzał na strażnika i stwierdził, że stary pirat patrzy na niego. Czy też coś poczuł?

— Zabrakło ci bitew i zwycięstw? — zapytał Aviger ze znużeniem. Xoxarle roześmiał się trochę za głośno i zbyt nerwowo, lecz mógłby to stwierdzić tylko ktoś dobrze znający Idirian, Aviger zaś z pewnością kimś takim nie był.

— Skądże znowu! Myślałem właśnie o…

Rozpoczął kolejną opowieść o uwieńczonej sukcesem kampanii. Znał ją doskonale, wielokrotnie bowiem powtarzał tę historię członkom rodziny. Słowa same cisnęły mu się na usta, on zaś dzięki temu mógł myśleć o czymś zupełnie innym. Usiłował znaleźć wyjaśnienie dla zastanawiającego zjawiska, jednocześnie pracując nad uwolnieniem całego ramienia. Cokolwiek się dzieje, z pewnością powinien móc poruszyć czymś więcej niż zaledwie jedną ręką. Podmuch wciąż przybierał na sile, ale do uszu Xoxarle’a nadal nie dotarł żaden podejrzany odgłos. Z metalowej kratownicy nad jego głową kurz spływał stałym, pylistym strumieniem. To chyba jednak pociąg. Czy to możliwe, żeby któryś uruchomił się samoczynnie? Raczej nie.

Quayanorl! Ale przecież nie zostawili przyrządów w ustawieniu do jazdy, tylko sprawdzili ich działanie i upewnili się, że funkcjonują. Nie mieli czasu na nic więcej, a poza tym bez zasilania i tak nigdzie by nie pojechali.

To z pewnością dzieło Quayanorla. Przeżył, dostał się do maszynowni i uruchomił pociąg.

Przez chwilę — wciąż walcząc z drutem, przemawiając głośno i obserwując strażnika — Xoxarle wyobraził sobie, jak jego towarzysz dokonuje tych czynów, ale zaraz potem przypomniał sobie, że Quayanorl był ciężko ranny, a może nawet nieżywy, bo przecież ten stary pirat z bliska strzelił mu w głowę. Cóż, najwidoczniej jednak strzał nie okazał się śmiertelny.

Nie udało ci się, karzełku! — pomyślał triumfalnie Xoxarle. Ledwo wyczuwalne tchnienie zmieniło się w wyraźny podmuch, ze stojącego przy peronie pociągu dobiegł bardzo wysoki odgłos, niemal na granicy słyszalności. Alarm.

Idirianin przerwał bombastyczny monolog.

— Aviger, przyjacielu… Mam prośbę.

Strażnik spojrzał na niego ze zdziwieniem.

— O co chodzi?

— Wiem, że to może zabrzmi trochę dziwnie, ale okropnie swędzi mnie powieka prawego oka. Czy zechciałbyś mi ją podrapać? Oczywiście zrozumiem, jeśli będziesz bał się to zrobić, ale byłbym ci ogromnie wdzięczny, gdybyś jednak się odważył. Możesz posłużyć się kolbą albo nawet lufą swojej strzelby. Obiecuję, że nawet nie drgnę; zresztą to moje życie będzie wisiało na włosku, nie twoje. Pomożesz mi? Klnę się na honor wojownika, że mówię prawdę.

Aviger podniósł się z palety i spojrzał w kierunku przodu pociągu.

Na pewno nie słyszy alarmu. Jest za stary. A co z młodszymi?

Usłyszą go czy nie? Pospiesz się, stary głupcze! Chodź tutaj!


Unaha-Closp odsunęła na bok przecięte kable. Teraz miała znacznie łatwiejszy dostęp do uszczelnionego przepustu, mogła więc spróbować przebić się do środka.

— Drono, słyszysz mnie?

Znowu ta kobieta, Yalson.

— O co tym razem chodzi?

— Horza stracił część odczytów z wagonu z reaktorem. Chce wiedzieć, co tam robisz.

— I to prędko! — rozległ się w tle ponury głos Horzy.

— Musiałam przeciąć kilka przewodów. Tylko w ten sposób mogę dostać się do reaktora. Naprawię je później, jeśli tak bardzo wam na tym zależy.

Yalson nie odpowiedziała od razu. Unaha-Closp odniosła wrażenie, że słyszy jakiś dziwny, bardzo wysoki dźwięk, ale nie zdążyła mu się dokładniej przysłuchać, ponieważ Yalson odparła:

— W porządku, ale Horza ma do ciebie prośbę: gdybyś w przyszłości zamierzała jeszcze coś przecinać, szczególnie jakieś kable albo przewody, bądź taka miła i uprzedź go o tym, dobrze?

— Dobra, dobra! Może dalibyście mi wreszcie spokój? Połączenie zostało przerwane. Drona zastanawiała się przez chwilę; może ten dziwny dźwięk to sygnał alarmowy? Ale przecież gdyby tak było, słyszałaby go w tle również podczas rozmowy. Poza tym, jaka mogłaby być przyczyna alarmu?

Uspokojona, zabrała się do torowania sobie drogi przez przepust.


— Które oko? — zapytał Aviger.

Wciąż stał trochę za daleko. Wiatr — bo był to już prawdziwy łagodny wiatr — rozwiewał mu rzadkie żółtawe włosy. Xoxarle nie mógł się nadziwić, że człowiek niczego jeszcze nie zauważył.

— Prawe.

Powoli odwrócił głowę. Aviger ponownie zerknął w stronę pociągu, po czym przeniósł spojrzenie z powrotem na Idirianina.

— Tylko nie pochwal się wiesz komu, dobrze?

— Przysięgam, nie pisnę ani słowa. Pospiesz się, bo za chwilę oszaleję.

Strażnik zbliżył się o krok, ale nadal był za daleko.

— Dajesz słowo honoru, że to nie jakaś sztuczka? — spytał nieufnie.

— Słowo honoru wojownika. Klnę się na dobre imię mojej matki, mojej rodziny i mojego klanu! Niech cała galaktyka zamieni się w popiół, jeśli kłamię! Niech…

— Już dobrze, dobrze. Wystarczy. — Aviger chwycił strzelbę za lufę, podniósł wysoko i zbliżył kolbę do prawego oka Idirianina. — Gdzie dokładnie?

— Tutaj! — syknął Xoxarle, błyskawicznie chwycił za kolbę i pociągnął do siebie. Zaskoczony Aviger nie zdążył wypuścić broni z rąk, więc z rozpędem uderzył w szeroką pierś olbrzyma. Zanim ochłonął po zderzeniu, potwornie silne uderzenie kolbą spadło na jego czaszkę. W chwili ataku Xoxarle przezornie odwrócił głowę na wypadek, gdyby broń wystrzeliła, ale jego obawy okazały się nieuzasadnione. Pirat nawet jej nie odbezpieczył.

Pozwolił nieprzytomnemu człowiekowi osunąć się na peron, delikatnie przytrzymał strzelbę ustami, ustawił ją na minimalną moc, po czym jednym szarpnięciem oderwał osłonę spustu, robiąc miejsce dla swojego palca, znacznie grubszego od ludzkich. Drut powinien stopić się w okamgnieniu.


Cała wiązka kabli, razem z materiałem uszczelniającym, wysunęła się wreszcie z przepustu niczym kłąb nieruchomych węży. Unaha-Closp natychmiast wcisnęła się w wąski otwór.


— I tak bym cię nie zabrał, nawet gdybym doszedł do wniosku, że jednak ktoś powinien ze mną iść — powiedział Horza z uśmiechem. Yalson zmarszczyła brwi.

— Dlaczego?

— Bo na statku musi być ktoś, kto zdoła dopilnować naszych miłych gości.

Dziewczyna przeszywała go spojrzeniem.

— Mam nadzieję, że to jedyny powód — warknęła. Horza uśmiechnął się jeszcze szerzej, uniósł brwi i odwrócił wzrok, jakby zamierzał coś dodać, ale w ostatniej chwili doszedł do wniosku, że lepiej tego nie czynić.

Balveda siedziała w zbyt wysokim fotelu, wymachiwała nogami i zastanawiała się, co naprawdę łączy Metamorfa z tą ciemnoskórą dziewczyną o ciele pokrytym złocistym puchem. Jakiś czas temu, całkiem niedawno, wyczuła zmianę w jego stosunku do niej, ale, choć sporo się nad tym zastanawiała, wciąż nie była w stanie precyzyjnie określić, na czym owa zmiana polega. Postanowiła chwilowo przestać o tym myśleć i zająć się własnymi problemami, a szczególnie jednym z nich, wynikającym bezpośrednio ze skazy na jej charakterze. Otóż Balveda wyraźnie czuła, że należy do drużyny. Przysłuchując się ożywionej dyskusji Horzy i Yalson, nie mogła powstrzymać uśmiechu; coraz bardziej lubiła tę rzeczową, odważną dziewczynę, coraz rzadziej też myślała o Horzy z niechęcią i pogardą. To wszystko wina Kultury. Kultura była tak bardzo ucywilizowana i tak niezwykle wyrafinowana, że nie potrafiła nienawidzić wrogów. Zamiast tego usiłowała ich zrozumieć oraz analizowała motywy ich postępowania, nie tylko po to, żeby ich pokonać, ale też by po zwycięstwie móc traktować ich tak, że już nigdy nie staliby się wrogami. Teoria może i była słuszna, pod warunkiem że stosowało się ją z pewnego oddalenia; jeśli musiałeś spędzić trochę czasu z nieprzyjaciółmi, nadmierna empatia prędzej czy później obracała się przeciwko tobie. Należało ją stale wzmacniać zimnym, nieludzkim wyrachowaniem, ale Balveda czuła, że coraz trudniej jej się na nie zdobyć.

Może czuję się zbyt bezpiecznie, pomyślała. Może nie ma żadnego wyraźnego zagrożenia. Bitwa o uzyskanie kontroli nad Systemem Dowodzenia już się zakończyła, poszukiwania powoli dobiegały końca, napięcie osłabło.


Xoxarle nie tracił czasu. Kierował promień lasera na drut, rozgrzewał go najpierw do czerwoności, potem do białości, napinał mięśnie, przerywał, po czym to samo robił z następnym. Leżący u jego stóp nieprzytomny mężczyzna poruszył się, jęknął. Wiatr przybrał na sile. Kurz wydmuchiwany spod wagonów wirował wokół stóp trójnogiego olbrzyma. Kolejny drut pękł z cichym trzaskiem. Zostało jeszcze kilka. Idirianin co chwila zerkał z niepokojem w kierunku przedniej części pociągu, ale wciąż nie widział tam ani pozostałych ludzi, ani maszyny. Spojrzał również na wylot tunelu za końcem ostatniego wagonu; wciąż nie było tam widać żadnego światła, nie słyszał żadnego odgłosu.

Starannie wycelował strzelbę i nacisnął spust. Drut błyskawicznie rozgrzał się do białości, a kiedy pękł, na skafander nieprzytomnego Avigera posypał się deszcz iskier.


To typowe, myślała Unaha-Closp. Jak zwykle sama odwalam całą robotę.

Wyszarpnęła kolejny pęk kabli i upchnęła za siebie. Gdyby chciała się teraz wycofać, miałaby sporo problemów z przedarciem się przez plątaninę poprzecinanych przewodów, utwardzoną okruchami rozkawałkowanej masy uszczelniającej.


…Jest pode mną. Czuję to. Słyszę. Nie wiem, co robi, ale czuję i słyszę.

Jest coś jeszcze… Inny odgłos…


Pędzący pociąg był jak przesadnie długi pocisk w lufie gigantycznego działa, jak metalowy wrzask w przepastnym gardle. Gnał tunelem niczym największy tłok w największym silniku wszechświata, przemykał przez zakręty, przeskakiwał proste odcinki, pchając przed sobą kilkusetmetrowy snop światła i znacznie dłuższy, wielokilometrowy słup ryczącego powietrza.


Kurz podniósł się tak wysoko, że utworzył nad peronem mglistą zasłonę. Pusty pojemnik po wodzie zostawiony przez Avigera stoczył się z palety i donośnie brzęcząc poturlał się w kierunku przodu pociągu. Wiatr uderzył ze wzmożoną siłą, Xoxarle po raz kolejny napiął mięśnie, drut trzymał jeszcze przez chwilę, po czym pękł z trzaskiem. Idirianin był wolny.

W ślad za pojemnikiem, który dotarł już niemal do połowy peronu, poszybował porwany wiatrem arkusz plastiku. Xoxarle schylił się, chwycił Avigera w pasie, podniósł bez trudu, po czym, z nieprzytomnym człowiekiem w jednej ręce i laserową strzelbą w drugiej, pobiegł ku wylotowi tunelu, z którego dął coraz silniejszy, zawodzący wiatr.


— …albo zamknąć oboje gdzieś tutaj. Doskonale wiesz, że to też jest dobre wyjście z sytuacji — zakończyła Yalson.

Jesteśmy blisko, myślał Horza, odruchowo kiwając głową. Z całej przemowy Yalson dotarło do niego najwyżej parę słów. Jesteśmy bardzo blisko. Czuję to. Jakimś cudem udało nam się dotrwać i prawie osiągnąć cel, ale to jeszcze nie koniec. Wystarczy jeden, choćby najmniejszy błąd, najdrobniejsza pomyłka, najgłupsze niedopatrzenie i wszystko szlag trafi. Na razie, chociaż popełniliśmy niejeden błąd, jakoś nam się udawało, ale przecież tak łatwo coś przeoczyć, o czymś zapomnieć, pominąć jakiś drobny szczegół, który później, w ostatecznym rozrachunku, okaże się akurat tym najważniejszym, nieodzownym. Tajemnica polegała na tym, żeby myśleć o wszystkim albo — jeśli założyć, że Kultura ma rację i że tylko maszyny są do tego zdolne — przynajmniej być tak blisko tego, co się dzieje, by intuicyjnie nauczyć się wyławiać najważniejsze elementy, ignorować zaś resztę. Horza uświadomił sobie z zaskoczeniem, że jego obsesyjny perfekcjonizm, zakorzenione głęboko w duszy pragnienie, aby zawsze o wszystkim zawczasu pomyśleć, niewiele różni się od fetyszystycznego zamiłowania Kultury do równości i fundamentalnej uczciwości, do wyeliminowania przypadku, do zrównania szans. Uśmiechnął się, rozbawiony ironią losu, po czym spojrzał na Balvedę, która obserwowała Wubslina eksperymentującego z urządzeniami sterowniczymi pociągu.


Przede wszystkim upodobnić się do nieprzyjaciela… — pomyślał.

Może jednak coś w tym jest?


— Horza, czy ty mnie w ogóle słuchasz?

— Że co? Tak, oczywiście.

Balveda zmarszczyła brwi. Horza i Yalson rozmawiali — a raczej to ona mówiła, on zaś nawet nie starał się za bardzo udawać, że słucha — Wubslin majstrował przy pulpitach, ją natomiast z niewiadomego powodu ogarnął dziwny niepokój.


Za szybą, poza zasięgiem jej wzroku, mały metalowy pojemnik stoczył się z peronu i zniknął w szeroko otwartej paszczy tunelu. Xoxarle dobiegł do końca peronu, zeskoczył z niego i wpadł do wąskiego tunelu dla pieszych, którym dotarł tu razem z ludźmi. Pod każdym względem było to doskonałe miejsce; był niewidoczny z zewnątrz, sam widział wszystko, co działo się na peronie, a w dodatku miał zapewnioną ochronę przed skutkami katastrofy, która — nie ulegało to dla niego już żadnej wątpliwości — niedługo wydarzy się na stacji. Jeśli ludzie wcześniej spróbują opuścić pociąg, rozprawi się z nimi za pomocą strzelby. Sprawdził, czy jest gotowa do użycia, po czym ustawił moc na maksimum.


Balveda zsunęła się z fotela i ze wzrokiem utkwionym w podłodze ruszyła powoli w kierunku bocznych okien, na próżno usiłując dociec przyczyn gnębiącego ją niepokoju.

Wiatr, i tak już silny, w wąskiej przestrzeni między ścianą tunelu a pociągiem zamienił się w prawdziwą wichurę. Dwadzieścia metrów od miejsca, gdzie stał Xoxarle, z jedną stopą opartą na grzbiecie wciąż nieprzytomnego Avigera, tył ostatniego wagonu zaczął się lekko kołysać.


Drona zamarła w bezruchu. Niemal jednocześnie zdała sobie sprawę z dwóch faktów: po pierwsze, że już od jakiegoś czasu słyszy bardzo dziwny odgłos; po drugie, że nawet gdyby w maszynowni odezwał się sygnał alarmowy, ludzie z pewnością by go nie usłyszeli, a mikrofon w hełmie Yalson prawie na pewno by go nie wychwycił. Czy jednak sygnałowi dźwiękowemu nie powinno towarzyszyć ostrzeżenie optyczne?


Balveda z roztargnieniem zerknęła przez boczne okienko, wróciła na fotel i zagapiła się w pulpit.

— …ci zależy na odnalezieniu tego złomu — powiedziała Yalson.

— Nie martw się — odparł Metamorf. — Znajdę go. Balveda ponownie spojrzała w okno. W tej samej chwili ożyły głośniki w hełmach Yalson i Wubslina, ona jednak nie usłyszała ani słowa z tego, co mówi, a właściwie krzyczy Unaha-Closp, ponieważ zobaczyła spory arkusz plastiku szybujący z dużą prędkością nad posadzką peronu. Ze zdumienia wytrzeszczyła oczy i otworzyła usta. Wichura przeistoczyła się w huragan. Z tunelu zaczął dobiegać niski, groźny łoskot, przypominający odgłos odległej lawiny. Wkrótce potem na końcu długiej prostej bezpośrednio przed stacją pojawiło się światło.


Ukryty w tunelu dla pieszych Xoxarle nie widział go, ale doskonale słyszał narastający huk. Podniósł strzelbę i położył palec na spuście. Nawet ci głupi ludzie muszą się niebawem zorientować, co się święci.

Szyny zaczęły cichutko jęczeć.


Drona pospiesznie wycofała się z przełazu.

— Yalson! Horza!

Popędziła krótkim bocznym korytarzykiem. Jak tylko minęła poszerzony przez siebie zakręt, usłyszała odległe, natarczywe zawodzenie sygnału alarmowego.

— Słyszę alarm! Co się dzieje?

Dopiero tutaj poczuła nerwowe kołysanie wagonu.

— Na zewnątrz wieje wicher! — wykrzyknęła Balveda, jak tylko umilkł głos drony.

Wubslin chwycił hełm leżący na konsolecie, odsłaniając pomarańczową, migającą natarczywie lampkę. Horza zagapił się na nią bez słowa, Balveda zaś ponownie spojrzała na peron. Nad posadzką gnały chmury kurzu, po gładkiej powierzchni niczym po lodowej tafli sunęły lżejsze przedmioty zdmuchnięte z palety.

— Nie widzę Xoxarle’a ani Avigera — powiedziała cicho. Yalson dopiero teraz poderwała się na nogi. Horza zerknął w boczne okno, potem przeniósł wzrok z powrotem na migające światełko.

— Słyszę alarm! — rozległ się ponownie głos drony. — Co się dzieje? Horza jedną ręką złapał strzelbę, drugą przysunął hełm Yalson i powiedział do mikrofonu:

— To pociąg, drono. Zbliża się pociąg. Niedługo nastąpi zderzenie. Uciekaj na zewnątrz. — Cofnął rękę. Yalson natychmiast założyła hełm i zapięła zatrzaski. — Wychodzić! — rozkazał Horza i machnął ręką w kierunku drzwi.

Balveda ruszyła jako pierwsza, Yalson zaraz za nią. Horza zrobił dwa kroki, zatrzymał się i odwrócił do Wubslina, który jakby nigdy nic położył hełm na podłodze, usiadł w fotelu i pochylił się nad pulpitem.

— Uciekaj! — wrzasnął Metamorf.

Balveda i Yalson biegły już korytarzem wagonu. Dziewczyna zerknęła do tyłu przez ramię, zawahała się i zwolniła.

— Spróbuję go ruszyć! — wycedził mechanik przez zaciśnięte zęby, po czym zaczął wciskać klawisze.

— Uciekaj, ale już! — ryknął Horza.

— Wszystko w porządku — odparł Wubslin, nie odwracając głowy od pulpitu. — Wiem, co robię. Zostaję. Ruszę go, zobaczycie. Metamorf spojrzał na Yalson, która stała w korytarzu, niepewna, czy powinna biec za Balvedą zbliżającą się już do drugiego wagonu, czy wrócić do maszynowni. Horza dał jej znak, żeby uciekała, po czym podbiegł do Wubslina i chwycił go za ramię.

— Ty głupku! — krzyknął. — Tamten może jechać nawet z prędkością pięćdziesięciu metrów na sekundę. Wiesz, ile czasu trzeba, żeby ruszyć z miejsca taką kupę żelastwa, a co dopiero rozpędzić do jakiej takiej szybkości?

Szarpnął z całej siły, Wubslin natomiast odwrócił się błyskawicznie i rąbnął go w twarz. Cios był tak zaskakujący, że Horza nie zdążył się zasłonić i runął jak długi na podłogę. Mechanik jakby nigdy nic pochylił się nad przyrządami.

— Wybacz, Horza. Spróbuję wprowadzić go na boczny tor. Nie przeszkadzaj mi, jeśli możesz.

Horza dźwignął się na nogi, podniósł strzelbę, po czym wybiegł z maszynowni. Ułamek sekundy później pociąg zadrżał i poruszył się lekko, jak zwierzę szykujące się do skoku.

Zgodnie z poleceniem, Yalson popędziła za agentką Kultury.

— Balveda! — zawołała co sił w płucach. — Wyjście awaryjne! Dolny poziom!

Balveda jednak nie usłyszała, ponieważ nadal gnała w kierunku drugiego wagonu i rampy. Yalson, klnąc na czym świat stoi, pobiegła za nią.

Drona wystrzeliła spod podłogi i pomknęła ku najbliższemu wyjściu awaryjnemu.


…Wibracja! To pociąg! Zbliża się pociąg! Co ci idioci zrobili?! Muszę się stąd wydostać, i to prędko!…


Balveda nie zwalniając skręciła w boczny korytarzyk, z rozmachem rąbnęła w ścianę, otrząsnęła się po zderzeniu i dała nura w otwarte drzwi wiodące na rampę. Kroki Yalson rozbrzmiewały głośnym echem za jej plecami.

Na zewnątrz wpadła w objęcia szalejącego huraganu. Ułamek sekundy później rozbłysło jaskrawe światło, a z metalowej konstrukcji posypały się snopy iskier. Balveda natychmiast rzuciła się na ażurowy podest i przywarła do niego całym ciałem; nad jej głową i nieco z przodu w stalowe kratownice co chwila uderzały promienie lasera. Niewiele myśląc, podkuliła nogi, odwróciła się w kierunku wejścia, odepchnęła z całej siły i wtoczyła się z powrotem do wagonu; zaraz potem kolejny strzał trafił dokładnie w miejsce, w którym jeszcze przed chwilą leżała. Yalson potknęła się o nią i z pewnością wypadłaby na zewnątrz, gdyby Balveda nie chwyciła jej za łydkę.

— Ktoś do nas strzela!

Yalson przykucnęła w drzwiach, wychyliła się ostrożnie i odpowiedziała ogniem.


Pociąg drgnął.


Końcowa prosta przed stacją numer siedem miała ponad trzy kilometry długości. Rozpędzony pociąg potrzebował na pokonanie tej odległości niespełna minutę.

Gdyby martwy, wstrząsany szarpnięciami pociągu, ale wciąż trwający przy pulpicie sterowniczym Quayanorl mógł cokolwiek widzieć, ujrzałby, jak na końcu czarnej otchłani przeoranej snopami światła reflektorów pojawia się wypełnione jasnością kółko i zaczyna raptownie rosnąć.


Xoxarle zaklął głośno. Cel był nieduży i poruszał się zaskakująco szybko. Tym razem chybił, ale i tak miał ich w garści. Znaleźli się w pułapce. Stary pirat jęknął, poruszył się słabo pod jego stopą. Idirianin przycisnął go trochę mocniej, a następnie przygotował się do oddania kolejnego strzału.

Z miejsca, w którym niedawno na chwilę pojawiła się nieduża sylwetka, padły niecelne strzały. Olbrzym uśmiechnął się pogardliwie, ale uśmiech zamarł mu na ustach, ponieważ zaraz potem pociąg wyraźnie się poruszył.


— Uciekajcie! — ryknął Horza, dopadłszy drzwi, przy których stały obie kobiety. Jedna co chwila strzelała na oślep w kierunku tyłu pociągu, druga wychylała się ostrożnie od czasu do czasu, usiłując rozeznać się w sytuacji. Potworny wicher wdzierał się do wagonu przez otwarte drzwi, tak że trudno było ustać.

— To na pewno Xoxarle! — wrzasnęła Yalson, przekrzykując wycie wiatru, po czym ponownie wychyliła się i nacisnęła spust. Niemal natychmiast w rampę tuż przy drzwiach uderzyły promienie lasera, a rozgrzane do czerwoności strzępy metalu wpadły do wnętrza wagonu. W tej samej chwili pociąg drgnął ponownie i powoli, jakby z ogromnym wysiłkiem, ruszył naprzód.

— Co się dzieje?! — krzyknęła Yalson.

Horza wzruszył ramionami, schylił się, wysunął na zewnątrz broń i oddał na oślep kilka strzałów.

— Wubslin!

Pociąg przepełzł już około metra. W mrocznej czeluści tunelu łączącego stację ze stacją numer sześć pojawiła się drżąca iskierka. W skalnej grocie zrobiło się szaro od kurzu niesionego przez rozszalały huragan.

Połowa szerokości drzwi znalazła się już poza rampą. Horza strzelił po raz kolejny, a następnie dał Balvedzie znak, żeby skakała. Yalson wychyliła się, nacisnęła spust, Balveda podkradła się do otworu, zacisnęła palce na futrynie, dała susa na zostającą coraz bardziej z tyłu rampę.


W tym samym wagonie, tyle że bliżej środka pociągu, jakaś potworna siła wypchnęła na peron okrągły fragment zewnętrznej ściany mniej więcej trzymetrowej średnicy. Jeszcze zanim zdążył z hukiem runąć na podłogę, z otworu wyprysnął srebrzysty elipsoidalny kształt. Niemal jednocześnie otworzyła się jedna z klap awaryjnych i z ruszającego pociągu wystrzeliła Unaha-Closp.


— Tam jest! — wrzasnęła Yalson.


Umysł jakby zawahał się przez chwilę, po czym ruszył w przeciwnym kierunku niż pociąg. Zaraz potem niewidoczny strzelec, ukryty na końcu stacji, zmienił cel; smugi laserowego ognia przestały uderzać w osmaloną, poskręcaną konstrukcję rampy, zaczęły natomiast ześlizgiwać się po obłym srebrzystym kształcie. Umysł znieruchomiał, przez kilka sekund wisiał nad peronem, potem jego błyszcząca powierzchnia zmatowiała, zachwiał się i wreszcie runął na peron niczym uszkodzony statek powietrzny.


Balveda co sił w nogach biegła po pochyłej rampie. Była już na wysokości środkowego poziomu.

— Teraz ty!

Horza niemal wypchnął Yalson z pociągu, tak że ledwo zdążyła na oślep klepnąć w prawy nadgarstek i włączyć uprząż antygrawitacyjną. Rampa została kilka metrów z tyłu. Dziewczyna opadała powoli, ani na chwilę nie przerywając ostrzału.

Horza chwycił się futryny jedną ręką i wychylił niemal do połowy, ale niewiele mu to dało, ponieważ od celu odgradzała go konstrukcja rampy. Większość strzałów trafiała w metalowe wsporniki, gnąc je, rozrywając i krzesząc snopy iskier.


Umysł przetoczył się pod ścianę i przywarł do niej niczym matowoszary balon, z którego częściowo uszło powietrze.


Unaha-Closp wykonywała szaleńczy taniec, by uniknąć trafienia. Balveda wreszcie zbiegła z rampy, zgięta wpół popędziła po peronie w poszukiwaniu ukrycia. Niewidoczny strzelec przez chwilę jakby się wahał, kogo wybrać, po czym zdecydował się na Yalson. Dziewczyna odpowiedziała ogniem, ale już drugi albo trzeci strzał prześlizgnął się po jej skafandrze.

Horza dał ogromnego susa, runął na kamienną posadzkę, przetoczył się kilka metrów, nie mogąc złapać tchu, po czym rozpłaszczył się na peronie, żeby nie dać się porwać szalejącemu huraganowi. Jak tylko doszedł do siebie, zerwał się na nogi i, lekko utykając, pobiegł pod wiatr, strzelając w kierunku drugiego końca peronu. Yalson miotała się w powietrzu, szarpana podmuchami wichru i kolejnymi trafieniami.

Tył składu zalała powódź jaskrawego światła. Ryk zbliżającego się pociągu tak bardzo przybrał na sile, że zagłuszył wszystkie inne odgłosy, nawet eksplozje i przeraźliwe wycie wiatru. Yalson zaczęła gwałtownie opadać; widocznie któryś strzał uszkodził jej uprząż antygrawitacyjną. Jeszcze przed zetknięciem z gruntem zaczęła poruszać nogami, kiedy więc wylądowała, natychmiast wystartowała w kierunku najbliższego miejsca, gdzie byłaby choćby częściowo zasłonięta przed ostrzałem. Takie miejsce znajdowało się tuż za przyklejonym do ściany, matowosrebrzystym Umysłem. W ostatniej chwili zmieniła zdanie. Zamiast ukryć się za nim, okrążyła go i co sił w nogach pobiegła do odległych o kilka metrów drzwi jednego z pomieszczeń technicznych.

Sekundę później Xoxarle trafił po raz kolejny. Uszkodzony skafander nie zdołał wchłonąć tak olbrzymiej dawki energii; promień lasera rozorał go na długości kilkudziesięciu centymetrów, dotarł do ciała, cisnął dziewczynę wstecz, jakby była szmacianą lalką, która znudziła się rozwydrzonemu dziecku. Z klatki piersiowej i brzucha buchnęła krew.

Rozpędzony pociąg wpadł na stację jak zmaterializowana fala dźwiękowa, jak metalowa, kilkusetmetrowa błyskawica. Wydawało się, że uderzył w tył pełznącego pociągu dokładnie w tej samej chwili, kiedy pojawił się u wylotu tunelu. Xoxarle, który był najbliżej, ledwo zdążył zarejestrować mignięcie obłego, ostrego dziobu. Nastąpiło zderzenie.

Jeszcze przed chwilą Idirianin nie uwierzyłby, że może istnieć odgłos donośniejszy od tego, jaki towarzyszył zbliżającemu się pociągowi, ale łoskot zderzenia znacznie przewyższył tamten hałas. Zupełnie jakby wybuchła gwiazda dźwięku, jakby mętną poświatę zastąpiła supernowa huku.

Rozpędzony skład nadjechał z prędkością ponad stu dziewięćdziesięciu kilometrów na godzinę. Pociąg Wubslina zdążył przesunąć się najwyżej o długość jednego wagonu i poruszał się w tempie piechura. Ostatni wagon odjeżdżającego pociągu w ułamku sekundy został zmiażdżony i wypchnięty pod sklepienie stacji. Rozpędzony skład nie zmniejszając prędkości pruł metalowe i plastikowe ściany, miażdżył stalowy szkielet, gruchotał podwozie. Lawina zdeformowanych nie do poznania szczątków, wymieszanych ze skalnym gruzem sypiącym się ze ścian i sufitu, wylewała się na peron, zamieniając go we wrzące, wypełnione chaosem i potwornym łoskotem piekło. Na monstrualny hałas, oprócz łomotu samego zderzenia, składały się niezliczone eksplozje, zgrzyt stali wbijanej w skałę, huk pękającego szkła, ryk pary uciekającej z rozszarpanych przewodów.


Xoxarle uciekł w głąb tunelu, byle dalej od końca świata, który rozpętał się na stacji.


Wubslin poczuł zderzenie całym ciałem. Jak tylko potężna siła wgniotła go w fotel, zrozumiał, że przegrał; jego pociąg poruszał się wolno, stanowczo zbyt wolno. Dopiero teraz, pod wpływem straszliwego uderzenia, zaczął się rozpędzać, ale było już za późno. Bezsilny, wciśnięty w siedzisko Wubslin wsłuchiwał się w błyskawicznie narastający potępieńczy hałas. Wokół niego wszystko trzęsło się i drżało. Zamknął oczy, a pół sekundy później został zmiażdżony jak owad.


Horza padł na posadzkę i zwinął się w kłębek przy jakichś drzwiach. Nie miał pojęcia, kiedy ani jak się tam znalazł. Łkał bezgłośnie z twarzą osłoniętą ramionami, z uszami wypełnionymi ogłuszającym hukiem, zasypywany odłamkami, od których zrobiło się gęsto w powietrzu.

Balveda także znalazła sobie płytką wnękę i wtopiła się w nią, odwrócona plecami do katastrofy.

Unaha-Closp ukryła się pod sklepieniem groty, za obudową jednej z kamer, i stamtąd obserwowała rozwój wydarzeń. Widziała, jak pociąg powoli rusza z miejsca, widziała, jak kilka sekund później wpada na niego skład gnający z obłąkańczą prędkością i w okamgnieniu zamienia go w stertę złomu, widziała, jak zmiażdżone wagony wylatują niemal pod sufit, po czym spadają na peron, widziała metalowe i plastikowe fragmenty śmigające we wszystkie strony jak pociski, a przed niektórymi musiała nawet zasłonić się polem siłowym. Widziała, jak lawina zmiata z peronu nieruchome ciało Yalson, mija o centymetry Umysł, by wreszcie z potworną siłą grzmotnąć w ścianę, tworząc gigantyczne zwalisko wokół wejścia do tunelu. Buchnęły płomienie, światło zamigotało, spiętrzone wraki opadły z łoskotem, huk zderzenia przebrzmiał głuchym echem, pojawił się dym, tu i ówdzie rozległy się eksplozje. Chwilę potem, ku zaskoczeniu drony, włączył się system gaśniczy. Z otworów w sklepieniu jaskini trysnęła woda zmieszana z pianą i zaczęła opadać na rumowisko niczym ciepły śnieg. Rozgrzany metal syczał groźnie, ogień walczył z pianą, usiłując przyłączyć się do dzieła zniszczenia. Rozległ się przeraźliwy krzyk. Drona spojrzała w dół, przez zasłonę z piany i dymu, i ujrzała Horze, który wyskoczył z jakiejś wnęki, wybiegł na zasłany szczątkami peron, po czym, wciąż krzycząc i strzelając na oślep, pognał w kierunku wejścia do tunelu dla pieszych, w którym ukrył się Xoxarle. Unaha-Closp spodziewała się, że lada chwila Idirianin odpowie ogniem i Horza runie na kamienną posadzkę, ale Metamorf wciąż pędził jak szalony, wrzeszcząc i strzelając. Drona rozejrzała się w poszukiwaniu Balvedy, lecz nigdzie nie mogła jej dostrzec.


Jak tylko hałas ucichł, Xoxarle wrócił na poprzednią pozycję. Niemal jednocześnie na peron wyskoczył Horza i padły strzały. Idirianin podniósł broń do ramienia, starannie wycelował, ale nie zdążył nacisnąć spustu; kolejny strzał Horzy trafił w ścianę tuż obok i odłupał kawałek skały, który z dużą siłą uderzył w broń olbrzyma; światełko informujące o gotowości broni zamigotało i zgasło. Xoxarle zaklął, mimo wszystko spróbował oddać strzał, a kiedy nic z tego nie wyszło, z wściekłością cisnął strzelbę na posadzkę. Krzyczący coś niezrozumiale Metamorf był coraz bliżej.

Idirianin spojrzał na Avigera, który leżał na brzuchu i poruszał słabo rękami, jakby uczył się pływać. Xoxarle zamierzał wykorzystać go jako zakładnika, teraz jednak miałby z niego niewielki pożytek. Horza pragnął tylko jednego: pomścić Yalson.

Xoxarle podniósł nogę, opuścił wielką stopę na głowę pirata, zmiażdżył mu czaszkę, po czym odwrócił się i rzucił do ucieczki. Od pierwszego zakrętu korytarza dzieliło go dwadzieścia metrów. Biegł co sił, mimo bólu w nogach i całym ciele. Na stacji rozległa się seria wybuchów; niemal jednocześnie Xoxarle usłyszał głośny syk i z góry polała się na niego piana. W chwili kiedy skręcił za załom korytarza, strzał z lasera trafił w ścianę. Poczuł silne uderzenie w plecy i nogę, ale biegł dalej, nie zwalniając kroku. Z przodu po lewej stronie dostrzegł jakieś drzwi. Usiłował sobie przypomnieć rozkład pomieszczeń wokół stacji; drzwi powinny prowadzić do centralnej dyspozytorni i kwater załogi, które łączyły się z korytarzami technicznymi. Stamtąd mógłby się dostać do tunelu serwisowego. Gdyby zdołał tam dotrzeć, byłby ocalony. Rąbnął w drzwi całym ciężarem, wyrywając je z zawiasów. Za plecami usłyszał tupot stóp Metamorfa.


Unaha-Closp odprowadziła wzrokiem Horze, który, wrzeszcząc jak opętany, minął miejsce, gdzie jeszcze niedawno leżało ciało Yalson, po czym, naciskając raz po raz spust, zniknął w wąskim tunelu dla pieszych, skąd strzelał Xoxarle. Drona zaczekała, aż krzyki, tupot i huk wystrzałów oddalą się nieco, a następnie spłynęła spod sufitu na peron. Rumowisko trzeszczało i syczało, spod poskręcanych, osmalonych kęsów metalu wydobywał się siwy dym, piana zamieniała się w śliską, ohydną maź. W powietrzu czuć było nieprzyjemną woń jakiegoś gazu i smród spalenizny. Czujniki drony stwierdziły obecność niezbyt silnego promieniowania. Rozległy się kolejne eksplozje i buchnęły nowe płomienie, zastępując te ugaszone przez pianę, która teraz pokrywała spiętrzone rumowisko jak śnieg oblepiający skaliste szczyty.

Zbliżyła się do Umysłu. Leżał przy ścianie, nieruchomy, pomarszczony, koloru oleistej wody.

— Pewnie myślałeś, że jesteś cholernie sprytny? — zapytała Unaha-Closp. Nie miała pojęcia, czy ją słyszy; ba, nie wiedziała nawet, czy jeszcze żyje. — Doskonale wiem, co zrobiłeś: wyrzuciłeś reaktor z wagonu i sam zająłeś jego miejsce, emitując dokładnie tyle samo promieniowania co on. Na pewno byłeś cholernie z siebie zadowolony, ale zobacz, czym to się skończyło.

Na matowej powierzchni Umysłu osiadały resztki spadającej spod sufitu piany. Drona przyglądała mu się przez chwilę, po czym otarła je polem siłowym.

Umysł ożył; przesunął się o metr, może półtora, powietrze wokół niego zadrżało, rozległ się trzask słabych wyładowań elektrycznych. Drona cofnęła się niepewnie, ale zaraz potem Umysł ponownie znieruchomiał, a po jego matowej powierzchni zaczęły pełzać różnobarwne plamy. Zapachniało ozonem.

— Wciąż jeszcze się starasz, co? — mruknęła Unaha-Closp. Ktoś zakasłał. Drona odwróciła się błyskawicznie i ujrzała Perosteck Balvedę, która zataczając się opuściła kryjówkę. Kobieta była zgięta niemal wpół, przyciskała rękę do dolnego odcinka kręgosłupa i zanosiła się kaszlem. Jej włosy, skóra i ubranie miały barwę popiołu. — Jeszcze jeden niedobitek — zauważyła drona. Podpłynęła do kobiety, podparła ją polem siłowym i pomogła się wyprostować. Z rany na czole Balvedy obficie płynęła krew, krwawa pręga była też widoczna na plecach, pod warstwą kurzu.

— Co… — Znowu zaniosła się kaszlem. — Co z innymi? Wciąż się zataczała, więc drona musiała ostrożnie przeprowadzić ją między rozrzuconymi po peronie fragmentami zmiażdżonych wagonów i pokruszonymi skałami.

— Yalson nie żyje, Wubslin najprawdopodobniej też. Horza goni Xoxarle’a. Nie wiem, co z Avigerem, bo go nie widziałam. Umysł chyba jeszcze żyje; w każdym razie poruszył się przed chwilą. Podeszły do niego. Usiłował nieporadnie wzbić się w powietrze, ale był w stanie podnieść tylko jeden koniec. Balveda chciała chyba zbliżyć się jeszcze bardziej, żeby go dotknąć, lecz powstrzymała ją drona.

— Daj spokój. — Łagodnie, ale stanowczo zmusiła ją do powrotu na peron. Balveda wciąż kasłała, twarz miała wykrzywioną grymasem bólu. — Udusisz się tutaj. Umysł da sobie sam radę, a jeśli nie, to my tym bardziej nie zdołamy mu pomóc.

— Nic mi nie jest — stwierdziła stanowczo Balveda. Na potwierdzenie swoich słów wyprostowała się, przestała kasłać, na jej twarzy zaś rozgościł się pogodny uśmiech. Oderwała od pleców zbroczoną krwią rękę, drugą natomiast otarła krew spływającą jej do oczu. — Widzisz? Zaraz potem zamknęła oczy, kolana ugięły się pod nią i upadłaby na kamienną posadzkę, gdyby nie drona, która chwyciła ją w locie, a następnie czym prędzej wyniosła ze stacji w kierunku centralnej dyspozytorni.


Balveda odzyskała przytomność, gdy owionęło ją świeże powietrze. Od strony peronu dobiegł huk kolejnych eksplozji, przypominający nierówne bicie ogromnego serca. Światła zamigotały, z sufitu trysnęła woda zmieszana z pianą.

Na szczęście jestem nierdzewna, pomyślała Unaha-Closp, sunąc w kierunku dyspozytorni. Oprócz wybuchów słyszała również odgłosy strzałów z broni laserowej, ale nie potrafiła stwierdzić, gdzie toczy się walka, ponieważ dźwięki docierały nie tylko z tunelu, lecz także z kanałów wentylacyjnych.

— Nic mi nie jest, słowo honoru — zapewniła ją po raz kolejny Balveda.

Drona nieco zmniejszyła uścisk pola siłowego. Od wejścia do dyspozytorni dzieliło je zaledwie kilka metrów. Powietrze było tu prawie zupełnie czyste, promieniowanie zaś zdecydowanie słabsze niż na stacji. Skały zatrzęsły się od nowych eksplozji; chwilę potem dotarła fala uderzeniowa, wichrząc Balvedzie zlepione krwią włosy. Z sufitu wciąż lała się woda z pianą.

W dyspozytorni wszystkie lampy świeciły mocnym blaskiem, a co najważniejsze, było zupełnie sucho — przynajmniej zanim tam weszły, ponieważ woda kapiąca z ubrania kobiety i obudowy drony natychmiast zaczęła tworzyć spore kałuże na podłodze.

— No, tak już lepiej — mruknęła Unaha-Closp, sadzając Balvedę w fotelu.

Nastąpiły kolejne wybuchy. Światła zamigotały, na pulpitach zamrugały kontrolne lampki.

Drona delikatnie zmusiła Balvedę do głębokiego skłonu, a kiedy głowa kobiety znalazła się między kolanami, poczęła ją cucić strumieniem chłodnego powietrza. Eksplozje zbliżały się wyraźnie. Następowały w regularnych odstępach czasu, jak… jak ciężkie stąpnięcia! Łup, łup, łup! Łup, łup, łup!

Drona dała spokój cuceniu; zamierzała chwycić kobietę w pole siłowe i poderwać z fotela, ale nie zdążyła, ponieważ kroki raptownie zatrzymały się za drzwiami, jakaś potworna siła wepchnęła całe skrzydło do środka, w powstałym zaś w ten sposób otworze pojawił się mokry, utykający, ranny Xoxarle. Ujrzawszy dronę i Balvedę, natychmiast ruszył ku nim.

Unaha-Closp wystrzeliła jak pocisk, celując w głowę Idirianina, tym razem jednak Xoxarle miał się na baczności; zatrzymał ją jedną ręką, po czym z całej siły cisnął na najbliższy pulpit, który eksplodował snopem iskier i kłębem dymu. Unaha-Closp wbiła się prawie do połowy między pogruchotane plastikowe panele, klawisze i porwane wiązki przewodów.

Balveda otworzyła oczy, zobaczyła Idirianina, otworzyła usta jak do krzyku (ale tylko zaniosła się kaszlem) i rzuciła się na trójnogiego olbrzyma. Xoxarle chwycił ją, unieruchomił, rozejrzał się niepewnie po pomieszczeniu. Doskonale zdawał sobie sprawę, że szybko traci siły. Tam gdzie dosięgła go wiązka laserowego światła, keratynowe płyty zostały przepalone prawie na wylot, a jedna z nóg była niemal bezużyteczna, tylko przeszkadzała w ucieczce. Karzełek wkrótce go dogoni… Spojrzał w twarz schwytanej kobiecie i postanowił jeszcze jej nie zabijać.

— Może zawaha się, kiedy cię zobaczy… — wymamrotał, po czym przerzucił ją sobie przez ramię i pokuśtykał w kierunku pomieszczeń mieszkalnych, skąd miał nadzieję przedostać się do tunelu serwisowego. Otworzył drzwi kopnięciem. — Chociaż, szczerze mówiąc, za bardzo na to nie liczę.

Jak najprędzej przebył pierwsze pomieszczenie pełne pustych hamaków i nie zwalniając tempa wpadł do następnego. Pozostawiona w dyspozytorni Unaha-Closp wygramoliła się ze szczątków pulpitu, otrzepała z dymiących resztek.

— Bezczelny brutal — mruczała z wściekłością, oddaliwszy się na bezpieczną odległość od dymiącego rumowiska. — Chodząca kolonia bezmyślnych komórek…

Skierowała się do wyważonych drzwi, metr za nimi znieruchomiała w powietrzu, niezdecydowanie wisiała przez kilka sekund, po czym wykonała ruch, który stanowił doskonały odpowiednik wzruszenia ramionami, i szybko nabierając prędkości pomknęła tunelem. Horza stracił Idirianina z oczu. Podążał za nim korytarzem, minął strzaskane drzwi, a wtedy stanął przed wyborem: w prawo, w lewo albo prosto. Trzy krótkie korytarze, wszędzie migające lampy, woda lejąca się z sufitu, dym wiszący nad posadzką.

Skręcił w prawo, ponieważ właśnie tędy wiodła droga do tunelu serwisowego. Na miejscu Idirianina skierowałby się właśnie w tę stronę, ale naturalnie nie mógł wiedzieć, czy Xoxarle nie obmyślił innego planu.

Pomylił się.

Z całej siły zaciskał palce na laserowej strzelbie, twarz zalewała mu lejąca się bez przerwy woda. Przez rękawice czuł delikatną wibrację broni, w żołądku rozrastała mu się szybko gorzka, dusząca piguła rozpaczy, sięgała coraz wyżej, do gardła i oczu, odbierała władzę w rękach, zwierała zęby w rozpaczliwym skurczu. Miotany niepewnością, zatrzymał się w kolejnym rozwidleniu przy pomieszczeniach mieszkalnych; nie wiedział, jak długo stoi, spoglądając to w prawo, to w lewo, aż wreszcie usłyszał krzyk i jak błyskawica pomknął w tym kierunku.

Balveda walczyła, lecz chociaż była silna, nie miała najmniejszych szans. Utykający Xoxarle już nie biegł, tylko szybkim krokiem szedł korytarzem wiodącym z powrotem do stacji.

Wrzeszczała, kopała, wiła się i szarpała, ale Idirianin trzymał ją zbyt mocno. Miała unieruchomione ramiona, nogami zaś mogła dosięgnąć tylko do grubego pancerza na zadzie olbrzyma. Za nią i po bokach puste hamaki budowniczych Systemu Dowodzenia kołysały się lekko w powiewach powietrza wpychanych w korytarze przez kolejne eksplozje na stacji i w tunelu, do którego został wepchnięty wrak pociągu Wubslina.

Usłyszała strzały, a zaraz potem drzwi na drugim końcu długiego pomieszczenia rozpadły się z hukiem. Hałas nie uszedł też uwagi Idirianina; ułamek sekundy przed tym, jak wybiegł z sekcji mieszalnej, szybko zerknął przez ramię. Znaleźli się w krótkim korytarzyku prowadzącym na galerię nad bocznicą.

Po przeciwnej stronie ogromnej jaskini piętrzył się dymiący stos poskręcanych, zmiażdżonych i osmalonych resztek. Piana gaśnicza syczała w zetknięciu z gorącymi metalowymi częściami, spod stosów żelastwa i plastiku wydobywały się iskry, płomienie i kłęby dymu. Xoxarle poślizgnął się, zachwiał, z trudem odzyskał równowagę. Balveda widziała już oczami wyobraźni, jak olbrzym uderza w delikatną barierkę, która pęka, on zaś spada z wysokości kilku pięter, pociągając ją za sobą. Ta przerażająca wizja nie sprawdziła się jednak, Xoxarle bowiem poprawił ją sobie na ramieniu i popędził po wąskim metalowym mostku przerzuconym nad stacją. Po drugiej stronie zaczynał się kolejny krótki korytarz wiodący do tunelu serwisowego. Słyszała trzask płomieni, syk piany i wody oraz ciężki oddech Idirianina. Niósł ją bez wysiłku, jakby nic nie ważyła, nie zwracał najmniejszej uwagi ani na jej rozpaczliwe wierzganie, ani na krzyki. Xoxarle ponownie się poślizgnął, złapał na powrót rytm, pognał dalej. Mostek kołysał się i drżał pod jego ciężarem. Balveda szarpnęła się jeszcze mocniej — z takim samym rezultatem jak poprzednio. Niespodziewanie olbrzym zatrzymał się, przerzucił ją sobie na przód, przez chwilę trzymał za oba ramiona, po czym jeszcze mocniej zacisnął jedną rękę, drugą natomiast chwycił za prawe przedramię tuż poniżej łokcia, podniósł kolano i podsunął je pod biodro kobiety. Unieruchomiona w żelaznym uścisku, dopiero po sekundzie zrozumiała, co tamten zamierza.

Zaczęta przeraźliwie krzyczeć.

Złamał jej przedramię z taką łatwością, jakby to był suchy patyk.

Krzyk ucichł raptownie.

Złapał ją za nadgarstek drugiej ręki, a następnie wypchnął ją poza pomost, przeniósł niżej, pod ażurową metalową płytę, zaczekał, aż Balveda kurczowo zaciśnie palce na jednym z grubych prętów, wyprostował się i pokuśtykał dalej. Wszystko to trwało nie więcej niż dwie, może trzy sekundy. Kobieta została uczepiona spodniej strony pomostu, kołysząc się jak wahadło. Ciężkie stąpnięcia Idirianina wstrząsały ażurową konstrukcją, wibracje przenosiły się na pręt, którego się trzymała, i na kurczowo zaciśnięte palce. Złamane ramię zwisało bezużytecznie, ręka ześlizgiwała się z cienkiego pręta pokrytego pianą. Balvedzie kręciło się w głowie. Usiłowała nie zwracać uwagi na ból, był jednak tak silny, że pokonywał wszelkie psychiczne blokady. Światło przygasło na chwilę, zaraz potem zapłonęło ponownie, kolejna eksplozja wstrząsnęła sczepionymi wrakami. Xoxarle dotarł na drugą stronę groty i znikł w korytarzu prowadzącym do tunelu serwisowego.

Balveda powoli traciła czucie w zaciśniętych palcach, naprężone mięśnie drętwiały coraz bardziej, całe ramię było znacznie chłodniejsze niż reszta ciała.

Odchyliła głowę do tyłu i zawyła jak zwierzę.

Drona znieruchomiała. Hałasy dobiegały z tyłu. Skręciła w niewłaściwą stronę. Wciąż była trochę zamroczona, nie aż tak bardzo jednak, żeby nie zorientować się w błędzie.

Odwróciła się, nasłuchiwała jeszcze przez chwilę, po czym, szybko nabierając prędkości, ruszyła korytarzem w kierunku, z którego dobiegał odgłos strzałów z broni laserowej.


Horza dotarł do dyspozytorni. Było tu sucho, w jednym z pulpitów ziała spora dziura, z której wydobywał się rzadki dym. Zawahał się, ale z kłopotu wybawił go stłumiony, lecz wyraźny krzyk. Nie zwlekając skoczył do drzwi prowadzących do pomieszczeń mieszkalnych.


Usiłowała rozhuśtać się na tyle, żeby zaczepić stopą o pomost, ale okazało się, że jest na to za słaba, a poza tym bała się, że napięte do granic wytrzymałości mięśnie lewej ręki nie wytrzymają obciążenia. Nie czuła już palców, piana osiadała na jej mokrej twarzy i szczypała w oczy. Fala uderzeniowa wywołana kolejnymi wybuchami, które wstrząsnęły stacją, zakołysała nią wbrew jej woli; uchwyt rozluźnił się minimalnie i Balveda poczuła, że osuwa się o kolejny milimetr. Chciała chwycić się mocniej, ale nie była w stanie nic zrobić. Nagle z tyłu rozległy się jakieś hałasy. Obejrzała się przez ramię i zobaczyła Horze biegnącego po galerii, z bronią gotową do strzału. Poślizgnął się na pianie, stracił równowagę, ale nie upadł, w ostatniej chwili złapał się barierki.

— Horza… — Zamiast krzyku z jej gardła wydobył się tylko zachrypnięty szept. Metamorf biegł już pomostem, minął ją, jego kroki zatrzęsły delikatną konstrukcją, uchwyt Balvedy osłabł. — Horza! — wyskrzeczała resztką sił.

Nie usłyszał jej. Biegł z twarzą nieruchomą jak maska, ze wzrokiem utkwionym w wylocie korytarza po drugiej stronie hali. Zrezygnowana, opuściła głowę i zamknęła oczy.

Horza… Kraiklyn… wiekowy minister na Solpenie… W żadnym wcieleniu, w żadnej chwili swojego życia Metamorf nie czuł potrzeby ani nie miał najmniejszego powodu, żeby jej pomóc. Xoxarle z pewnością liczył na to, że gatunkowa solidarność każe Horzy przerwać na chwilę pościg, co dałoby Idirianinowi kilkanaście dodatkowych bezcennych sekund, ale popełnił ten sam błąd co cała jego rasa w stosunku do Kultury; ludzie wcale nie są słabi, a zasady moralne wcale nie paraliżują ich zdolności działania. Odpowiednio umotywowani, potrafią być równie bezwzględni i bezlitośni jak Idirianie. Umieram, pomyślała bardziej ze zdziwieniem niż przerażeniem. Tutaj i teraz, po wszystkim co się stało i czego dokonałam. Po prostu umieram, i już.

Palce rozwarły się jeszcze bardziej.

Kroki zatrzymały się, wróciły, ucichły bezpośrednio nad nią. Podniosła wzrok i ujrzała patrzącego na nią Horze. Przez kilka sekund mierzyli się wzrokiem — ona wisząca nieruchomo pod pomostem, on z kolbą przy ramieniu — aż wreszcie zerknął w lewo, gdzie znikł Xoxarle.

— Pomóż mi…

Metamorf przyklęknął, wyciągnął rękę.

— Nie za ramię… — wycharczała. — Złamane… Chwycił ją za kołnierz kurtki, szarpnął mocno, wciągnął na pomost. Przetoczyła się na plecy, przez chwilę leżała dysząc ciężko, wpatrzona w sklepienie jaskini, skąd wciąż leciały płaty piany, rzucające w blasku lamp ruchliwe, mało intensywne cienie. — Dzięki.

— Tędy? — zapytał, wskazując wzrokiem drugą stronę hali i wejście do korytarza.

Z wysiłkiem skinęła głową.

— Horza… Zostaw go.

Już się odwrócił.

— Nie — rzucił krótko i popędził wielkimi susami. Balveda przekręciła się na bok, skuliła, sięgnęła ręką do złamanego ramienia, ale nie odważyła się go dotknąć. Zakasłała, pogmerała językiem w ustach, odchrząknęła jeszcze raz, podniosła rękę do ust i ostrożnie wypluła ząb. Horza dotarł już na drugą stronę. Był zupełnie spokojny. Nawet jeśli Idirianin zdoła wsiąść do kapsuły, wystarczy oddać jeden celny strzał do oddalającego się pojazdu albo wyłączyć zasilanie i dopiero wtedy rozprawić się z uwięzionym przeciwnikiem. Wbiegł do korytarza, zupełnie prostego i ponadkilometrowej długości. Wejście do tunelu serwisowego znajdowało się gdzieś po prawej stronie, oprócz tego jednak po obu stronach było mnóstw drzwi i wnęk, w których mógł się ukryć Xoxarle. Ponieważ nie dotarły tutaj ani dym, ani gorące powietrze, zraszacze nie włączyły się, a lampy świeciły niemal pełnym blaskiem. Nie zwalniając tempa, Metamorf biegł po podłodze pokrytej lekko uginającym się plastikiem. Kiedy przyszło mu do głowy, że powinien więcej uwagi zwracać na podłogę, było już za późno. Co prawda zauważył kałużę wody i piany, ale nie zdążył się zatrzymać. W ostatniej chwili pochylił głowę. Pięść Idirianina wystrzeliła zza futryny niczym keratynowy pocisk, o milimetry chybiając celu. Horza odwrócił się i podniósł broń, ale zanim nacisnął spust, Xoxarle wytrącił mu ją z rąk potężnym kopnięciem. Kolba trafiła Metamorfa w twarz, spust zahaczył o palec, laserowy promień uderzył w sklepienie, skąd posypał się grad skalnych odłamków. Ogłuszony Horza zachwiał się na nogach, Xoxarle zaś chwycił broń w locie, stanął na szeroko rozstawionych nogach, wycelował ją w zdezorientowanego człowieka, po czym zdarł osłonę ze spustu.

Unaha-Closp przemknęła przez opustoszałą dyspozytornię, skręciła ostro w krótki korytarzyk, niczym pocisk przeleciała przez pomieszczenia mieszkalne i jeszcze jeden korytarz, wypadła na galerię. Na metalowym pomoście spinającym oba dłuższe boki pieczary siedziała skulona Balveda. Miała pochyloną głowę, jedną ręką podtrzymywała zwisające bezwładnie ramię. W chwili gdy rozpędzona drona przelatywała obok kobiety, z korytarza po drugiej stronie dobiegł odgłos wystrzału. Unaha-Closp przyspieszyła jeszcze bardziej.

Zanim Xoxarle zdołał dotknąć spustu, drona z potworną siłą rąbnęła w jego plecy. Olbrzym runął twarzą naprzód, odruchowo podparł się strzelbą, lufa nie wytrzymała nacisku i złamała się z suchym trzaskiem. Unaha-Closp wyhamowała tuż przed Horzą, który natychmiast rzucił się na przeciwnika. Idirianin zaskakująco szybko zdołał dźwignąć się na nogi. Drona ponownie ruszyła do ataku, tym razem celując w szczękę, Xoxarle jednak machnął potężną ręką i grzmotnął nią o ścianę, a zaraz potem kopnął z całej siły. Unaha-Closp, pognieciona jak stara puszka po konserwie, potoczyła się korytarzem w kierunku stacji.

Kolejny cios miał trafić w głowę Metamorfa. Co prawda Horza wykonał unik, ale odrobinę za późno; zaciśnięta pięść trafiła go w skroń. Uderzył w ścianę, osunął się po niej i znieruchomiał na podłodze. Ze zraszaczy w pobliżu miejsca, gdzie trafił strzał z broni Horzy, trysnęła woda zmieszana z pianą. Xoxarle ruszył w stronę powalonego człowieka, Horza jednak szybko odzyskał przytomność i począł niepewnie macać wokół siebie szeroko rozpostartymi rękami. Idirianin podniósł stopę, żeby kopnąć Horze w twarz, nie uczynił tego jednak, ponieważ dostrzegł lecącą powoli dronę. Unaha-Closp wyglądała żałośnie: spod powgniatanej metalowej skorupy sączył się dym, miała poważne kłopoty z utrzymaniem wysokości, co chwila obijała się o ściany, krzesząc snopy iskier.

— Ty bydlaku… — zapiszczała zmienionym, drżącym głosem. Xoxarle chwycił ją oburącz, podniósł wysoko, pochylił się nad Metamorfem — Horza spojrzał na niego półprzytomnym wzrokiem — a następnie upuścił z całej siły, celując w głowę człowieka. Horza w ostatniej chwili przekręcił się na bok, dzięki czemu uderzenie, zamiast na czaszkę, spadło na prawy bark. Jednak siła ciosu była tak wielka, że Metamorf znieruchomiał na podłodze. Żył jeszcze, sekundę później bowiem poruszył jedną ręką i nieporadnie spróbował osłonić zakrwawioną głowę. Xoxarle przesunął się nieco, ponownie podniósł bezsilną dronę.

— Żegnaj, karzełku.

— Xoxarle!

Spojrzał w kierunku, z którego dobiegł głos. Unaha-Closp na próżno usiłowała wyrwać się z uścisku, ręka Horzy znieruchomiała na zlepionych krwią włosach. Idirianin uśmiechnął się szeroko. Perosteck Balveda stała w wejściu do korytarza. Chwiała się na nogach, jedno ramię trzymała sztywno przy ciele. W drugiej ręce ściskała jakiś nieduży przedmiot wycelowany w Idirianina. Xoxarle przyjrzał mu się uważnie; przedmiot przypominał pistolet zbudowany głównie z powietrza — cienkie pręty, tu i ówdzie półprzeźroczysta masa, w sumie bardziej zarys pistoletu pospiesznie naszkicowany cienkim ołówkiem i przeniesiony w trójwymiarową przestrzeń. Olbrzym roześmiał się, po czym zadał cios.

Balveda nacisnęła spust. U wylotu ażurowej lufy pojawił się maleńki punkcik świetlny, jednocześnie rozległ się odgłos przypominający słabe kaszlnięcie.

Zanim Unaha-Closp przebyła w powietrzu choćby pół metra, korpus Idirianina zapłonął jak słońce; ułamek sekundy później górna połowa jego ciała, oderwana od reszty setką mikroeksplozji, ze straszliwą siłą rąbnęła w sklepienie korytarza, by zaraz potem runąć na posadzkę. Z rozprutego, pokrytego keratynowymi płytami brzucha wypłynęły wnętrzności; nogi i podbrzusze przez jakiś czas stały nieruchomo, po czym kolana ugięły się niechętnie i dolna część ciała olbrzyma przewróciła się dostojnie jak ogromny, nikomu niepotrzebny trójnóg. Unaha-Closp zawisła pod sufitem, natomiast kałuża wokół głowy Horzy szybko zabarwiła się na czerwono, nie tylko od jego krwi, ale także od krwi Idirianina.

— Bala, bala, bala — odezwała się drona spod sufitu. — Bala, bala… cha, cha!

Balveda zbliżała się powoli, brnąc po kostki w szkarłatnej wodzie, z bronią wycelowaną w górną połowę ciała Xoxarle’a. Zatrzymała się przy stopach Horzy, wycelowała starannie i ponownie nacisnęła spust; głowa Idirianina eksplodowała tysiącem potrzaskanych keratynowych fragmentów, bryznęła krew i mózg, krwawe ochłapy wylądowały na suficie, ścianach i podłodze korytarza nawet dwadzieścia metrów od miejsca zdarzenia. Podmuch powietrza po eksplozji był tak silny, że Balveda zachwiała się na nogach. Dopiero chwilę potem opuściła broń, z głośnym westchnieniem wypuściła powietrze z płuc. Podniosła wzrok na dronę u sufitu.

— Ot ja, w locie-nielocie, sufitomocie… bala, bala, cha, cha — powiedziała Unaha-Closp i poruszyła się ostrożnie. — Już po mnie, za mnie, wy mnie. Kto ja jestem? Która godzina? Bala, bala, hejże ho. Wody leją mnóstwo wielkie zgórnie dolnie mokrawo ogólnie. Cha, cha i tak dalej.

Balveda schowała pistolet do kieszeni, uklękła przy Horzy, dotknęła jego szyi. Żył. Leżał z twarzą w wodzie, więc spróbowała przekręcić go na wznak, ale była zbyt słaba, a do tego mogła się posługiwać tylko jedną ręką.

— Pomóż mi! — syknęła do drony. Chwyciła Horze za ramię, podniosła je, naparła barkiem. — Unaha-Closp, do cholery! Ocknij się i chodź wreszcie tutaj!

— Bala, bala, bal. Hejże ho. Tum ja, tum ja, a gdzież ty, kruszyno? Dachosufit, sufitodach, niby w środku, a na zewnątrz. Cha, cha, bala, bala — mamrotała drona, wciąż pod sklepieniem korytarza. Balvedzie wreszcie udało się ułożyć Horze na plecach. Otworzył najpierw jedno oko, potem drugie. Sztuczny deszcz spływał grubymi kroplami po jego twarzy, wypłukując krew z ust i nosa. — Horza! — Przysunęła się i pochyliła, osłaniając go własnym ciałem przed lejącą się z sufitu wodą. Metamorf był blady jak śnieg, przez co jeszcze bardziej rzucały się w oczy wąskie strumyki krwi płynącej z nosa i ust. Znacznie obficiej krwawiła rana z tyłu głowy. — Horza, słyszysz mnie?

— Zwyciężyłaś — wykrztusił cicho i niewyraźnie, po czym opuścił powieki.

Balveda nie wiedziała, co powiedzieć, więc tylko zamknęła oczy i pokręciła głową.

— Bala, bala… Pociąg na torze pierwszym odjeżdża do…

— Drona… — wyszeptał Horza. Balveda otworzyła oczy i zobaczyła, że Metamorf patrzy w górę, na sufit. Skinęła głową; przeniósł spojrzenie najpierw na jej twarz, a potem w bok, jakby usiłował obejrzeć się za siebie. — Xoxarle… Co z nim?

— Zabiłam go.

— Bala, bala… Wystrzępki nerkowe żeglują wsobnie potrójnie i po Daszkwilach nieruchliwych… Czy jest tu ktoś?

— Jak?

Musiała niemal przyłożyć ucho do jego ust, żeby cokolwiek usłyszeć. Wyjęła z kieszeni miniaturowy pistolet.

— Tym. — Otworzyła szeroko usta, pokazała dziurę po zębie. — Substancja zmiennokształtna. Wyglądał jak ząb, dopóki go nie wyplułam.

Uśmiechnęła się, choć miała poważne wątpliwości, czy Horza to zobaczy.

Metamorf zamknął oczy.

— Bardzo sprytne… — szepnął.

Krew wciąż płynęła z głębokiej rany na jego głowie, mieszała się z wodą zabarwioną krwią Idirianina.

— Wyciągnę cię stąd. Masz moje słowo. Zabiorę cię na statek. Nic ci nie będzie, dopilnuję tego. Nic ci nie będzie.

— Naprawdę? — zapytał cicho, nie otwierając oczu. — Dziękuję, Perosteck.

— Dziękuję, bala, bala. Steckoper. Zahor. Aha-Un-Clops… He hej, ho hej, żybki murszczą się w fakancie. Podróżnych przepraszamy za utrudnienia i życzymy… Kto, gdzie, kiedy, dlaczego, jak, po co, w czym, za co…

— O nic się nie martw.

Musnęła ręką mokrą twarz Horzy. Woda spływała po jej krótko ostrzyżonych włosach i kapała mu na policzki. Otworzył oczy, rozejrzał się szybko dokoła, spojrzał na nią, zerknął w bok, w górę, wreszcie ogarnął spojrzeniem ściany, sufit, lejącą się wodę i lampy pod sufitem, wreszcie wyszeptał coś tak cicho, że nic nie zrozumiała, po czym znowu zamknął oczy.

Pochyliła się jeszcze niżej.

— Co mówisz?

— Dureń ze mnie — powiedział całkiem wyraźnie. — Cholerny… beznadziejny… dureń. — Lekko poruszył głową. Na twarz chlapnęły mu intensywnie różowe rozbryzgi, ale zaraz zostały spłukane przez świeżą wodę ze zraszacza. — Jinmoci z Bozlena Dwa… — Co takiego?

— Danatre skehellis — oświadczyła z góry Unaha-Closp. — Ro vleh gra’ampt na zhire, sko tre genebellis ro binitshire, na’sko voross amptfenir-an har. Bala.

Nagle powieki Metamorfa powędrowały w górę, a jego twarz wykrzywił grymas tak straszliwego przerażenia i bezradnego lęku, że ciałem Balvedy wstrząsnął dreszcz, włosy zjeżyły się jej na głowie. Horza podniósł ręce, chwycił poły jej kurtki i zacisnął palce z zaskakującą siłą.

— Moje imię! — wykrzyknął rozpaczliwie. — Jak się nazywam?!

— Bala, bala, bala… — mamrotała drona trzy metry nad jego głową.

Balveda z trudem przełknęła suchy kłąb, który utkwił jej w gardle. Oczy miała mokre już nie tylko od lejącej się bez przerwy wody, ale także od łez. Delikatnie pogładziła zaciśnięte kurczowo ręce.

— Horza — powiedziała najłagodniej, jak potrafiła. — Bora Horza Gobuchul.

— Bala, bala, bala — rzęziła wciąż drona, coraz wolniej, coraz ciszej. — Bala… bala…

Uścisk białych dłoni zelżał, przerażenie znikło z twarzy Metamorfa, na jego ustach pojawił się jakby cień uśmiechu.

— Bala… bala…

— Ach, tak — wyszeptał.

— Bala.

— Oczywiście…

— La.

Загрузка...