Przed Balvedą rozciągało się śnieżne pustkowie. Była noc, księżyc planety Schar świecił jasno na czarnym, rozgwieżdżonym niebie. Chociaż nie wiało, mróz dawał się mocno we znaki. Naprzeciwko wypełnionego nieprzeniknioną czernią wejścia do tunelu stał „Wir Czystego Powietrza”, częściowo pogrążony w zaspach, które wyrosły wokół jego wsporników.
Ciałem kobiety wstrząsnął dreszcz.
Nieprzytomny Metamorf leżał na noszach skleconych z plastikowych płyt, które wyciągnęła z wraków. Przyniosła go bełkocząca wciąż niezrozumiale drona. Jedyne, co Balveda mogła dla niego uczynić, to zabandażować mu głowę; automedy, wraz ze wszystkim, co było na palecie, uległy zniszczeniu podczas zderzenia pociągów. Na szczęście Umysł zachował zdolność unoszenia się w powietrzu. Poza tym nie przejawiał żadnych oznak aktywności, ale przynajmniej dał się popychać nie stawiając oporu, dzięki czemu zdołała załadować go do kapsuły serwisowej razem z noszami, droną i nieprzytomnym Metamorfem. Podróż trwała zaledwie pół godziny. Martwi zostali tam, gdzie dopadła ich śmierć, głęboko pod powierzchnią ziemi. Balveda jakoś zdołała unieruchomić złamane ramię, na czas podróży kapsułą zapadła w krótki trans, potem zaś wyładowała swój żałosny dobytek i przepchnęła go do wejścia do tunelu, gdzie leżały zwłoki czworga Metamorfów. Zanim ruszyła do odległego o dwieście metrów statku, usiadła ciężko na kamiennej posadzce, żeby trochę odpocząć. Bolał ją grzbiet, huczało jej w głowie, zupełnie straciła czucie w złamanym ramieniu. Miała pierścień Horzy, ale zdawała sobie sprawę, że niewiele jej to da, jeśli skafander Metamorfa albo drona nie przekażą mózgowi statku właściwego sygnału. Jeżeli tak się nie stanie, ją i Horze czeka pewna śmierć.
Ponownie spojrzała na nieprzytomnego.
Jego śnieżnobiała twarz była jak maska. Nos, oczy, brwi, usta — poszczególne elementy pozostały nie zmienione, całość utraciła wszelki wyraz, jakby wszystkie dotychczasowe wcielenia Metamorfa skorzystały z okazji i rozpierzchły się po świecie, a każda zabrała ze sobą cząstkę jego osobowości, pozostawiając tylko pustą, pozbawioną treści powłokę.
Drona wybełkotała coś w jakimś tajemniczym języku, budząc echo drzemiące w głębi tunelu, po czym umilkła. Umysł unosił się metr nad posadzką; w jego wypukłej, matowosrebrzystej powierzchni widać było zdeformowane odbicia samotnej kobiety, drony oraz wypełnionego nasączoną granatem czernią wejścia do tunelu. Wreszcie Balveda dźwignęła się na nogi, pchnęła nosze zdrową ręką i wyszła na zewnątrz, w oświetloną blaskiem księżyca, zasypaną śniegiem nieckę. Niemal od razu zapadła się po kolana. Jej srebrzystogranatowy cień kładł się ruchomą plamą na białą płaszczyznę, jakby pragnął oderwać się od niej i pobiec ku ciemnym, odległym górom, nad którymi wisiała mroczna zasłona burzowych chmur. Brnęła z trudem, pozostawiając głębokie ślady. Każdy krok okupywała ogromnym wysiłkiem i bólem.
Co jakiś czas podnosiła głowę i spoglądała na milczący statek z mieszaniną nadziei i lęku, podświadomie oczekiwała bowiem, że lada chwila noc przetnie błyskawica laserowego promienia. Oznaczałoby to, że komputer pokładowy uznał ją za wroga, że zarówno skafander Horzy, jak i układy elektroniczne drony uległy zbyt poważnym uszkodzeniom, żeby nadać sygnał rozpoznawczy, że już po wszystkim, że będzie musiała umrzeć tutaj, w śniegu, niespełna sto metrów od ocalenia, skazana na śmierć przez bezrozurpne automaty… Przysunęła pierścień do czytnika i winda natychmiast ruszyła w dół. Balveda wjechała ze swoim ładunkiem do hangaru; zamierzała wyłączyć systemy obronne statku i natychmiast wrócić po Umysł, zaniepokoił ją jednak całkowity bezruch Metamorfa. Zamknęła zewnętrzne drzwi, włączyła ogrzewanie i wyjęła z szafki zestaw pierwszej pomocy, ale kiedy wróciła do noszy, Horza już nie żył.