Może to klon, myślał Horza. A może zbieg okoliczności. Siedział na podłodze kajuty Kraiklyna — teraz była to jego kajuta — ze wzrokiem utkwionym w drzwi ściennej szafy. Zdawał sobie sprawę, że powinien coś zrobić, ale nie miał pojęcia co. Jego umysł nie był w stanie przyjąć i zaabsorbować więcej wstrząsów. Horza musiał trochę posiedzieć i zastanowić się nad wszystkim.
Usiłował sobie wmówić, że tylko mu się przywidziało, że to nie była ona, że ogarnia go paranoja spowodowana zmęczeniem, dezorientacją i ciągłym napięciem. Niestety, w głębi duszy wiedział, że zobaczył Balvedę — co prawda zewnętrznie na tyle odmienioną, że tylko ktoś zaprzyjaźniony albo Metamorf potrafiliby ją rozpoznać. To na pewno ona, żywa, w znakomitej formie i najprawdopodobniej uzbrojona po zęby. Wstał jak automat z podłogi, zrzucił przemoczone ubranie, po czym wyszedł z kajuty i udał się do łaźni, gdzie zostawił ubranie do wyschnięcia, a sam dokładnie się umył. Po powrocie do kajuty włożył szlafrok, a następnie zaczął metodycznie przeszukiwać małe pomieszczenie. Wreszcie znalazł miniaturowy rejestrator, usiadł na koi i włączył odtwarzanie.
— …eee… i Yalson też — rozległ się lekko zniekształcony głos Kraiklyna. — Zdaje się, że jest blisko z tym… Horzą jak mu tam… Gobuchulem. Była dość… dość gwałtowna, a poza tym ostatnio brakowało jej trochę… to znaczy, nie mogłem na niej polegać. Muszę z nią porozmawiać poważnie, ale na razie, dopóki trwa remont, to chyba nie ma sensu. Zobaczymy, jak zareaguje, kiedy orbital szlag trafi, a my polecimy dalej.
Teraz… Teraz ta nowa, Gravant. Jest w porządku, chociaż odnoszę wrażenie, że potrzebuje trochę… to znaczy, że trzeba ją ustawić, pokazać, co to znaczy dyscyplina. Wątpię, by były z nią jakieś kłopoty, chyba że Yalson… Trochę się niepokoję, jak zareaguje, ale… Nie, chyba wszystko będzie w porządku, chociaż z kobietami nigdy nic nie wiadomo. Podoba mi się, ma klasę, i kto wie, może w przyszłości… może w przyszłości będzie z niej dobry numer drugi, naturalnie pod warunkiem że się dostosuje.
Cholera, przydałoby mi się więcej ludzi. Hm… Ostatnio nie wszystko dobrze szło, ale to wina… Zawiedli mnie, i tyle. Najbardziej Jandraligeli. Muszę się zastanowić, co z nim począć, bo na dobrą sprawę… tak, po prostu zdradził mnie, i tyle. Każdy przyzna mi rację. Chyba powinienem pogadać z Ghalsselem, oczywiście jeśli zjawi się na orbitalu. Naprawdę nie wydaje mi się, żeby Jandraligeli mógł mi się jeszcze na coś przydać. Powiem to wprost Ghalsselowi, bo przecież obaj… eee… robimy w tym samym fachu, więc… No, na pewno mnie wysłucha, bo przecież kto jak kto, ale on wie, na czym polega odpowiedzialność dowódcy.
Zaraz po grze poszukam nowych członków załogi. „Granica” nie wystartuje przecież od razu, a zresztą mogę rozejrzeć się i później, na pokładzie na pewno będzie mnóstwo ludzi bez zajęcia. Aha, żebym nie zapomniał o tym promie. Jestem pewien, że uda mi się jeszcze zbić cenę. Oczywiście, to będzie zupełnie bez znaczenia, jeśli wygram… — Kraiklyn roześmiał się z goryczą — …bo wtedy stanę się niesamowicie bogaty… — kolejny rechot — …i będę mógł olać całe to dziadostwo. Sprzedam „Wir”… albo nawet dam komuś w prezencie, wycofam się z interesów i… Zobaczymy, jak to będzie”.
Głos ucichł. Horza wyłączył rejestrator, odłożył go na miejsce, przez chwilę w zamyśleniu obracał pierścień na palcu, po czym rozebrał się i założył jego — jego! — skafander. Skafander natychmiast zaczął coś mówić, ale Horza uciszył go krótkim poleceniem. Następnie przyjrzał się swemu odbiciu w błyszczącej powierzchni drzwiczek, wyprostował się, upewnił, że pistolet plazmowy jest naładowany i gotowy do użycia, zepchnął zmęczenie i ból w najdalszy zakamarek umysłu, odgrodził go starannie, wreszcie wyszedł z kajuty i skierował się do mesy. W długim pomieszczeniu zastał tylko Yalson oraz kobietę, która, wedle jego najgłębszego przekonania, była Balvedą. Siedziały przy końcu stołu pod wyłączonym ekranem. Jak tylko wszedł, spojrzały na niego, on zaś zajął miejsce trzy albo cztery krzesła od Yalson.
— Wybieramy się dokądś? — zapytała, przyglądając mu się badawczo.
— Być może. — Horza skoncentrował uwagę na drugiej kobiecie. — Przykro mi, panno Gravant — powiedział z uprzejmym uśmiechem — ale po ponownym przemyśleniu sprawy muszę zmienić swoją decyzję. Niestety, na pokładzie „Wiru Czystego Powietrza” nie ma dla pani miejsca. Mam nadzieję, że nie weźmie mi pani tego za złe. Uśmiechnął się jeszcze serdeczniej, położył ręce na stole i splótł palce. Balveda — im dłużej jej się przyglądał, tym bardziej był pewien, że to ona — wyglądała na zdruzgotaną; z otwartymi ustami przenosiła bezradne spojrzenie z Horzy na Yalson i z powrotem. Yalson wpatrywała się w niego przenikliwym wzrokiem.
— Ale… — wykrztusiła wreszcie Balveda, lecz Yalson nie dopuściła jej do głosu.
— Co ty wygadujesz, do cholery? Nie możesz tak po prostu…
— Chodzi o to — wpadł jej w słowo Horza — że zamierzam nieco ograniczyć liczebność załogi, ponieważ…
— Co takiego?! — wrzasnęła Yalson i rąbnęła w stół otwartą dłonią. — Przecież zostało nas tylko sześcioro! Chyba zdajesz sobie sprawę, że… — Zawiesiła głos, zmrużyła oczy, przez kilka sekund wpatrywała się w jego twarz i dokończyła znacznie ciszej: — A może… może uśmiechnęło się do nas szczęście i nie chcemy dzielić się zyskiem z dodatkowymi osobami?
Horza zerknął na nią z ukosa, przeniósł spojrzenie z powrotem na Balvedę.
— Nie, ale właśnie ponownie wziąłem na pokład jednego z dawnych członków załogi. Miejsce, które przeznaczyłem dla panny Gravant, jest już zajęte.
— Jandraligeli zgodził się wrócić? — zapytała z niedowierzaniem Yalson. — Po tym, co od ciebie usłyszał?
Horza pokręcił głową.
— Nie, moja droga. Gdybyś mi ciągle nie przerywała, dowiedziałabyś się znacznie wcześniej, że spotkałem w Evanauth naszego starego przyjaciela pana Gobuchula i namówiłem go, żeby do nas przystał ponownie.
— Horza? — Głos Yalson zadrżał wyraźnie, jej oczy rozszerzyły się, przez twarz przemknął trudny do określenia grymas. Bogowie, pomyślał Metamorf, czy to musi aż tak boleć? — Więc on żyje? Jesteś pewien, że to był on?
Uważnie obserwował obie kobiety. Yalson utkwiła płonące spojrzenie w jego twarzy, oparła łokcie na stole i, cała napięta, pochyliła się do przodu. Jej smukłe ciało wyglądało jak wyrzeźbione z kawałka twardego drewna, złocisty meszek na ciemnej skórze lśnił słonecznym blaskiem. Balveda miała niepewną minę, przygryzała dolną wargę i marszczyła brwi.
— Nie mówiłbym o tym, gdybym miał jakieś wątpliwości — zapewnił dziewczynę. — Horza żyje, czuje się dobrze i jest całkiem blisko. — Zerknął na mikrokomunikator w mankiecie skafandra. — Jesteśmy umówieni w głównej hali portu tuż przed odlotem „Granicy Pomysłowości”. Miał jeszcze do załatwienia parę spraw w mieście. Prosił, żebym ci przekazał, że… eee… Ma nadzieję, że ciągle na niego stawiasz. — Wzruszył ramionami. — Albo coś w tym rodzaju.
— A więc to prawda! — wykrzyknęła radośnie Yalson. Potrząsnęła głową, przesunęła ręką po włosach, kilka razy uderzyła lekko w stół. — A niech mnie… — mruknęła wreszcie, odchyliła się do tyłu na krześle, wzruszyła ramionami i zapatrzyła przed siebie nieruchomym spojrzeniem.
— Jak sama widzisz, Gravant, nie jesteś potrzebna — zwrócił się Horza do Balvedy.
Agentka Kultury otworzyła usta, ale zanim zdążyła odpowiedzieć, odezwała się Yalson, która otrząsnęła się z chwilowego zamyślenia, odchrząknęła i powiedziała cicho:
— Pozwól jej zostać, Kraiklyn. Co to za różnica, jedna osoba mniej czy więcej…
— Różnica polega na tym, że to ja jestem dowódcą tego statku — odparł Horza.
Uczynił wszystko, żeby zabrzmiało to jak najbardziej po Kraiklynowemu, i chyba mu się udało, ponieważ Yalson odwróciła się do Balvedy, bezradnie rozłożyła ręce i opuściła wzrok. Starała się nie uśmiechać, ale i tak aż promieniała radością. Balveda wstała z krzesła.
— Cóż, kapitanie… Pan wie najlepiej, co robić. Wezmę swoje rzeczy. Wyszła z mesy. Zanim jej kroki ucichły w korytarzu, rozległy się nowe i po chwili do pomieszczenia wmaszerowali Dorolow, Wubslin i Aviger, wszyscy w odświętnych strojach i znakomitych humorach.
— Nasz dowódca! — wykrzyknął Aviger, stary pirat, i uśmiechnął się szeroko. Dorolow położyła rękę na jego ramieniu, Wubslin zaś potoczył dokoła rozmarzonym spojrzeniem. Raczej nie był zupełnie trzeźwy. — Widzę, że trochę wojowałeś — dodał Aviger, przyglądając się twarzy Horzy, na której, mimo wysiłków Metamorfa zmierzających do przyspieszenia procesu gojenia, wciąż było wyraźnie widać ślady niedawnej walki.
— Co Gravant przeskrobała? — zapytała Dorolow wysokim, niemal piskliwym głosem.
— Nic takiego. — Horza uśmiechnął się do piratów. — Po prostu uznałem, że jej nie potrzebujemy, ponieważ udało mi się wskrzesić Horze Gobuchula.
— Horze? — powtórzył Wubslin, po czym szeroko otworzył usta ze zdumienia, Dorolow zaś spojrzała na Yalson z wyrazem twarzy, który miał znaczyć: „Czy to prawda?” Yalson tylko wzruszyła ramionami i nadal wpatrywała się z nadzieją i radością, ale trochę podejrzliwie, w człowieka, którego brała za Kraiklyna.
— Dołączy do nas tuż przed odlotem „Granicy Pomysłowości” — dodał Horza. — Został w mieście, żeby załatwić kilka spraw. Zdaje się, że to coś niezbyt legalnego. — Uśmiechnął się protekcjonalnie, tak jak często czynił Kraiklyn. — Wcale mnie to nie dziwi.
— Ejże! — wymamrotał Wubslin, kołysząc się lekko na nogach. — Zdaje się, że pewien typek szukał Horzy! Chyba powinniśmy go ostrzec.
— Jaki typek? Gdzie?
Aviger machnął lekceważąco ręką.
— Coś mu się przywidziało. Za dużo wypił.
— Wcale nie! — zaprotestował Wubslin. — Powiadam wam, pytał o niego jakiś typek. Była z nim drona, nieduże gówno. — Pokazał rękami. — O, najwyżej takie.
— Gdzie to było? — pytał cierpliwie Horza. — I dlaczego myślisz, że ktoś szuka Horzy?
— Zaraz przy rurze próżniowej — wyjaśnił Aviger, uprzedzając znacznie obszerniejszą wypowiedź Wubslina:
— Mówię ci, wyskoczył z kapsuły, jakby od razu chciał się na kogoś rzucić. Wyglądał mi na gliniarza.
— Co z Mippem? — zapytała Dorolow. — Czy Horza mówił coś o Mippie? — powtórzyła, nie doczekawszy się odpowiedzi. Metamorf ocknął się z zamyślenia.
— O Mippie? Nie. — Pokręcił głową. — Mippowi się nie udało.
— A niech to… — mruknęła kobieta.
— Czy jesteście pewni, że ktoś szuka jednego z naszych? — zwrócił się Horza do Avigera i Wubslina.
Główny mechanik z powagą pokiwał głową.
— Jak cholera. Jakiś podejrzany typek z małą, paskudną droną. Horza nagle przypomniał sobie owada, który na chwilę przysiadł na jego ręce. Kultura wytwarzała złożone, inteligentne maszyny nawet tej wielkości.
— Hm… — mruknął z zastanowieniem. Spojrzał na Yalson. — Dopilnuj, żeby Gravant jak najszybciej zeszła ze statku. — Wstał, przepuścił Yalson, po czym spojrzał na Wubslina, w milczeniu wskazał mu oczami sterownię, a do Avigera i Dorolow szepnął: — Wy zostańcie tutaj.
Podążył za Wubslinem do sterowni, wskazał mu jego miejsce i sam zasiadł w fotelu pilota. Wubslin westchnął ciężko, ale bez słowa sprzeciwu wykonał polecenie. Horza zaczął od zamknięcia drzwi, potem zaś zajął się błyskawicznym przypominaniem sobie wszystkiego, czego nauczył się o procedurach startowych podczas kilku początkowych tygodni pobytu na pokładzie „Wiru”. Kiedy wyciągnął rękę do przełącznika kanałów łączności, coś poruszyło się na podłodze przy jego stopach. Zastygł w bezruchu.
Wubslin spojrzał w dół, schylił się z wysiłkiem i wetknął głowę pod pulpit. Horza poczuł ostrą woń alkoholu.
— Co, jeszcze nie skończyłaś? — usłyszał stłumiony głos mechanika.
— Musiałam przerwać, bo posłali mnie w inne miejsce, i dopiero co wróciłam — poskarżył się sztuczny, piskliwy głosik. Horza odchylił się do tyłu i zajrzał pod konsolę. Nieduża drona, co najmniej o jedną trzecią mniejsza od tej, która doprowadziła go do doku, wyplątywała się z kłębowiska przewodów sterczących z otwartej szafki.
— A to co takiego? — zapytał ze zdumieniem.
Wubslin czknął, po czym odpowiedział znudzonym tonem:
— Ta sama, co tu już… No wiesz. Ej, ty! — zwrócił się do maszyny. — Kapitan chce sprawdzić kanały łączności.
— Ja już naprawdę wszystko skończyłam! — zapiszczała drona nieszczęśliwym głosikiem. — Zostało mi tylko trochę do posprzątania.
— W takim razie pospiesz się — warknął Horza, po czym włączył główny komunikator statku. — Kto zajmuje się kontrolą ruchu? — zapytał Wubslina. — Zapomniałem, do kogo mam się zwrócić. Wiesz, chodzi o to, że gdyby zależało nam na otwarciu doku… Wubslin przez kilka sekund przyglądał się Horzy z pijackim zdziwieniem, po czym wzruszył ramionami.
— Kontrolą ruchu zajmuje się kontrola ruchu. Dokładnie tak jak wtedy, kiedy przylecieliśmy.
— No jasne. Oczywiście. — Pstryknął przełącznikiem na konsolecie. — Kontrola ruchu, tu…
Przerwał w pół zdania. Nie miał pojęcia, jaką nazwę statku podał Kraiklyn, ale jednego był pewien: bez wątpienia nie posłużył się prawdziwą. Horza zamierzał ustalić to zaraz po spławieniu Balvedy, musiał jednak przyspieszyć realizację swych planów, kiedy dowiedział się, że ktoś go szuka.
— Tu… eee… jednostka z doku 27492. Proszę o zezwolenie na natychmiastowe opuszczenie doku i Specjalizowanej Jednostki Kontaktowej. Zamierzamy samodzielnie oddalić się od orbitala.
— Tu kontrola lotów portu Evanauth do doku 27492. Zaczekaj chwilę.
Horza wyłączył komunikator i odwrócił się do Wubslina.
— Mam nadzieję, że ta skorupa jest gotowa do lotu?
— Że… że co? — wyjąkał mechanik. — Do lotu? — Poskrobał się po piersi, zerknął na dronę wciąż zmagającą się ze splątanymi przewodami, podrapał się po głowie. — No, chyba tak, ale… Horza nie pozwolił mu dokończyć.
— Świetnie.
Zaczął kolejno włączać wszystkie systemy statku. Nie omieszkał zauważyć, że na ekranach pojawiła się również informacja o pełnej gotowości dziobowej baterii laserów. A więc Kraiklyn zdążył usunąć przynajmniej część uszkodzeń.
— Do lotu? — powtórzył Wubslin po raz kolejny, znowu podrapał się po piersi i odwrócił w fotelu. — Ty naprawdę chcesz dokądś lecieć?
— Jasne. Zbieramy się stąd. — Horza palcami przebiegał po klawiszach, przełącznikach i suwakach, budząc statek do życia, zupełnie jakby od lat nie robił nic innego.
— Będziemy potrzebowali holownika — wymamrotał Wubslin. Horza zdawał sobie sprawę, że mechanik ma rację. Antygrawitacyjne generatory „Wiru” były w stanie wytworzyć tylko pole wewnątrz statku; silniki napędu gwiezdnego eksplodowałyby z powodu bliskości ogromnej masy „Granicy Pomysłowości”, a nikt przy zdrowych zmysłach nie korzystałby w zamkniętym pomieszczeniu z napędu termojądrowego.
— Dadzą nam go. Powiem, że mamy sytuację awaryjną: znaleźliśmy bombę na pokładzie albo coś w tym rodzaju.
Wreszcie ożył główny ekran, wypełniający przestrzeń nad konsoletą między nim a Wubslinem. Na ekranie pojawiła się panorama tylnej części doku.
Mechanik wywołał na jednym z mniejszych ekranów jakiś skomplikowany plan; Horza stwierdził, że to szczegółowa mapa tego poziomu Specjalizowanej Jednostki Kontaktowej, na którym się obecnie znajdowali. Natychmiast przestał zwracać uwagę na główny ekran, na minutę lub dwie skoncentrował uwagę na planie, po czym wywołał na główny ekran mapę całego wnętrza „Granicy”.
— A co… — Wubslin czknął głośno, skrzywił się, potarł żołądek i spróbował raz jeszcze: — A co z… z Horzą?
— Zgarniemy go później. — Horza wciąż nie odrywał wzroku od planu SJK. — Na wszelki wypadek wyznaczyłem mu drugie miejsce spotkania. — Włączył komunikator. — Kontrola ruchu, kontrola ruchu, tu dok 27492. Proszę o zgodę na start awaryjny. Powtarzam: proszę o zgodę na start awaryjny i o natychmiastowe przysłanie holownika. Mamy awarię reaktora. Powtarzam: awaria reaktora, sytuacja krytyczna.
— Co takiego?! — zapiszczał cienki głosik. Coś otarło się o nogę Horzy i spod konsoli wytoczyła się drona naprawcza. W plątaninie różnobarwnych przewodów wyglądała jak uczestnik hucznej zabawy obwieszony serpentynami. — Co powiedziałeś?
— Zamknij się i wynoś ze statku! — warknął Horza. — Szybko! Pokręcił potencjometrem głośności i pomieszczenie wypełnił szum głośników.
— Z przyjemnością! — Drona strząsnęła kable na podłogę. — Jak zwykle dowiaduję się o wszystkim ostatnia, ale możecie być pewni, że… Zanim zdążyła dokończyć zdanie, w doku zgasły światła. W pierwszej chwili Horza pomyślał, że to awaria głównego ekranu, ale zaraz potem zewnętrzne kamery automatycznie przełączyły się na podczerwień i na ekranie pojawiły się rozmazane zarysy konstrukcji. — Oho! — powiedziała drona oskarżycielskim tonem. — Zdaje się, że nie zapłaciliście czynszu?
— Głucho — odezwał się Wubslin.
Drona zrzuciła na podłogę ostatni fragment przewodu, a Horza spojrzał na mechanika.
— Co mówisz?
Wubslin wskazał przyrządy przed swoim fotelem.
— Głucha cisza. Ktoś odciął nas od kontroli lotów. Przez kadłub przebiegło doskonale wyczuwalne drżenie i niemal jednocześnie zapłonęła kontrolka automatycznego zamykania głównej śluzy. Horza poczuł na policzku podmuch powietrza, na konsolecie zapłonęły kolejne światełka, kilka zaczęło migotać. — Cholera! A to co znowu?
— Chyba już sobie pójdę — wymamrotała drona, przemknęła jak pocisk do drzwi sterowni, otworzyła je i popędziła korytarzem.
— Spadek ciśnienia? — mruknął z niedowierzaniem Wubslin i ponownie podrapał się po głowie. Ze zmarszczonymi brwiami patrzył na wskazania przyrządów.
— Kraiklyn! — To był głos Yalson. Migająca lampka na konsolecie informowała o tym, że kobieta jest w hangarze.
— Czego?
— Co się dzieje, do cholery?! — wrzasnęła Yalson. — Mało nas nie zmiażdżyło! Powietrze zaczęło uciekać z doku i drzwi pozamykały się automatycznie. Co się stało?
— Później ci wytłumaczę. — Zaschło mu w ustach, w żołądku czuł lodową kulę. — Czy panna Gravant jest jeszcze z tobą?
— Jasne, że jest ze mną! A niby gdzie miałaby być, do kurwy nędzy?!
— Słusznie. W takim razie wracajcie do mesy. Natychmiast.
— Posłuchaj, Kraiklyn… — zaczęła Yalson, ale zagłuszył ją inny głos, znacznie wyższy i coraz donośniejszy:
— Zamknięte? Jak to, zamknięte? Dlaczego drzwi są zamknięte? Co tu się właściwie dzieje? Halo, sterownia! Słyszysz mnie, kapitanie?! Halo! Dlaczego nie mogę stąd wyjść?! Żądam, żeby natychmiast…
— Spadaj, kretynko! — syknęła Yalson. — To znowu ta pieprzona drona.
— Ty i Gravant, prędko do środka! — powtórzył Horza. — Ale już! — Wyłączył zewnętrzny komunikator, odwrócił się z fotelem i klepnął Wubslina w ramię. — Zapnij pasy, przygotuj wszystko do startu. — Zaraz potem zerwał się z fotela i rzucił do drzwi, gdzie prawie zderzył się z Avigerem, który otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale Horza nie dał mu szansy. — Nie teraz. — Przecisnął się obok niego, stanął przed drzwiami zbrojowni, dotknął zamka. Drzwi otworzyły się z cichym mlaśnięciem.
— Chciałem tylko zapytać…
— …co się dzieje, do wszystkich diabłów? — dokończył za niego Horza. Zdjął ze stojaka największy paralizator, zamknął drzwi i szybkim krokiem podążył korytarzem w kierunku śluzy. Minął mesę, gdzie Dorolow jakby nigdy nic spała w fotelu, a kiedy dotarł do sekcji mieszkalnej, odbezpieczył paralizator, ustawił na największą moc i schował go za plecami.
Pierwsza pojawiła się drona. Mknęła na wysokości oczu, z wściekłością biorąc zakręty.
— Kapitanie! — wykrzyknęła na jego widok. — Muszę stanowczo zaprotestować! To niedopuszczalne…
Horza otworzył kopnięciem drzwi najbliższej kajuty, wepchnął tam dronę i zanim zdążyła wygłosić kolejny protest, zatrzasnął je z hukiem. Ze schodów wiodących do hangaru dobiegały coraz wyraźniejsze głosy. Zablokował klamkę łokciem i oparł się o drzwi; uczynił to w samą porę, bo chwilę później poczuł szarpnięcie, a zaraz potem jeszcze jedno, znacznie silniejsze.
— To oburzające! — zawyła drona.
U szczytu schodów pojawiła się Yalson. Horza uśmiechnął się, ale w tej samej chwili drzwi aż się zatrzęsły od potężnego uderzenia.
— Żądam, aby mnie stąd natychmiast wypuszczono!
— O co chodzi, Kraiklyn?
Yalson zbliżała się korytarzem. Balvedzie, która niosła przewieszony przez ramię worek z rzeczami, zostały jeszcze do pokonania dwa stopnie.
— Ostrzegam, że wkrótce mogę stracić cierpliwość!
Drzwi zadygotały ponownie.
Za plecami Yalson rozległo się przeraźliwe elektroniczne zawodzenie, które szybko zamieniło się w szum wypełniony trzaskami i gwizdami. Odgłosy dobiegały z worka Balvedy. Dźwięki były tak przenikliwe, że Dorolow aż podskoczyła w mesie, a Yalson odwróciła się gwałtownie. Jeszcze zanim ucichły piski i pogwizdywania — przypuszczalnie była to transmisja skomasowanych danych — Horza już sadził ogromnymi susami z wyciągniętym do przodu paralizatorem. Balveda rzuciła worek na podłogę i sięgnęła błyskawicznie do kieszeni (ruch był tak szybki, że Metamorf z trudem go zarejestrował). Horza odbił się z prawej nogi, przeleciał dwa albo trzy metry w powietrzu, uderzył Yalson w bok, cisnął ją na ścianę i zanim runął na podłogę, nacisnął spust. Oboje upadli niemal jednocześnie.
Yalson z trudem utrzymała równowagę. Horza przez sekundę leżał nieruchomo i obserwował Balvedę, po czym zerwał się na nogi, podbiegł, przyjrzał się uważnie jej twarzy, uniósł powiekę, a następnie starannie wycelował paralizator w głowę i ponownie nacisnął spust. Ciało nieprzytomnej kobiety wyprężyło się, ręce i nogi zadygotały, głowa odchyliła się na bok, z na pól otwartych ust pociekła ślina.
— Zwariowałeś?! — wrzasnęła Yalson.
Horza odwrócił się na pięcie.
— Ona nie nazywa się Gravant, tylko Perosteck Balveda i jest agentką Sekcji Specjalnej Służby Kontaktu. Na wypadek gdybyś nie wiedziała, informuję cię, że to oznacza wywiad wojskowy. — Yalson przywarła plecami do ściany przy wejściu do mesy i wpatrywała się w niego oczami szeroko otwartymi z przerażenia. Horza powoli ruszył w jej stronę, a ona jeszcze bardziej przycisnęła się do ściany. Był niemal pewien, że uderzy go, jeśli zrobi jeszcze krok naprzód, więc zatrzymał się, wyłączył paralizator i podał jej broń rękojeścią naprzód. — Jeżeli mi nie uwierzysz, najprawdopodobniej wszyscy zginiemy. — Zawahała się, ale w końcu wzięła od niego paralizator. — Mówię poważnie. Sprawdź, czy nie ma broni, a potem zawlecz ją do mesy, posadź w fotelu i przypnij pasami, ale najpierw skrępuj ręce i nogi. Sama też się przypnij. Znikamy stąd. Później wszystko ci wyjaśnię. Ruszył w kierunku sterowni, ale po dwóch krokach zatrzymał się, odwrócił i spojrzał jej w oczy.
— Aha, jeszcze jedno: ustaw paralizator na pełną moc i co jakiś czas strzelaj jej w głowę. Agenci Kultury to cholernie twarde sztuki. Przeszedł najwyżej trzy metry, kiedy usłyszał pstryknięcie odbezpieczanej broni.
— Kraiklyn!
Znieruchomiał, po czym odwrócił się powoli. Trzymała paralizator oburącz i mierzyła między jego oczy. Westchnął głośno i pokręcił głową.
— Nie rób tego.
— Co z Horzą?
— Jest bezpieczny, daję ci słowo, ale jeśli zostaniemy tu choć chwilę dłużej, zginie razem z nami. Także wtedy, jeżeli ona odzyska przytomność nawet na pięć sekund.
Odwrócił się na pięcie i wszedł do mesy. W tyle głowy i na plecach czuł nieprzyjemne mrowienie, ale nic się nie stało. Dorolow podniosła głowę ze stołu.
— Co to za hałasy? — zapytała sennym głosem.
— Jakie hałasy? — zdziwił się Horza i poszedł do sterowni. Yalson nie spuszczała go z oka. Przechodząc przez mesę, zamienił kilka słów z Dorolow, a potem znikł w sterowni. Powoli opuściła broń; wydala jej się nienaturalnie ciężka. Przez parę sekund z namysłem przyglądała się odbezpieczonemu paralizatorowi i wyszeptała:
— Coś mi się wydaje, moja droga, że chwilami przesadzasz z tą lojalnością.
Drzwi jednej z kajut uchyliły się odrobinę.
— Czy już po wszystkim? — zapytał nieśmiały głosik. Yalson podeszła szybkim krokiem, szarpnęła za klamkę i zajrzała do środka. Na jej widok drona cofnęła się w najdalszy kąt.
— Wyłaź stąd, ty zardzewiały skrzypiący wraku, i pomóż mi przenieść ją do mesy!
— Obudź się!
Horza kopnął Wubslina w kostkę. Aviger siedział w trzecim fotelu, z niepokojem obserwował wskazania instrumentów. Wubslin podskoczył i rozejrzał się niepewnie.
— Że co? — wymamrotał. — Przecież nie śpię. Tylko przymknąłem na chwilę oczy.
Naciśnięciem klawisza Horza wysunął spod konsolety przyrządy służące do ręcznego sterowania „Wirem”. Na ich widok Aviger skulił się w fotelu.
— Aż tak mocno dostałeś w głowę? — zapytał dowódcę. Horza uśmiechnął się i odblokował mechanizm uruchamiający silniki jądrowe statku. Spróbował ponownie nawiązać łączność z kontrolą lotów — bez rezultatu. W doku wciąż panowały ciemności, ciśnienie na zewnątrz „Wiru” wynosiło zero. Wubslin marudził coś pod nosem, sprawdzając działanie wewnętrznego monitoringu.
— Wiesz co? — powiedział Horza, nie patrząc na Avigera. — Wydaje mi się, że powinieneś zapiąć pasy.
— Po co? Przecież nigdzie nie polecimy. Nie możemy ruszyć się stąd aż do przybycia holownika. Chyba mam rację, prawda?
— Jasne, że masz rację — odparł Horza. Ustawił parametry działania silników jądrowych, po czym włączył automatyczne sterowanie wysięgnikami. Dopiero teraz odwrócił się do Avigera. — Mam do ciebie prośbę: weź worek z rzeczami naszej nowej koleżanki, zanieś go do hangaru i wrzuć do mikrośluzy.
— Wydawało mi się, że jej nie przyjąłeś?
— Dobrze ci się wydawało, ale zanim zdążyła opuścić pokład, ktoś wypompował powietrze z doku. Teraz bardzo zależy mi na tym, żebyś zabrał jej worek i wszystko, co do niej należało, zaniósł to na dół do hangaru i wsadził do mikrośluzy.
Aviger powoli wstał z fotela, wpatrując się w Horze z niepewnym, bolesnym grymasem na twarzy.
— W porządku.
Przy drzwiach zatrzymał się jeszcze.
— Kraiklyn, czy mogę wiedzieć, dlaczego tak ci na tym zależy?
— W worku prawie na pewno jest silny ładunek wybuchowy. A teraz zrób, o co cię proszę, dobrze?
Aviger skinął głową, skrzywił się jeszcze boleśniej, po czym wyszedł ze sterowni. Jak tylko zamknęły się za nim drzwi, Horza ponownie skoncentrował uwagę na tablicy przyrządów. Wszystko było już prawie gotowe. Wubslin wciąż mamrotał coś pod nosem i nie zapiął porządnie pasów, ale wyglądało na to, że mimo dręczącej go czkawki oraz częstych przerw na drapanie się po piersi i głowie, robi co do niego należy. Teraz nadeszła najtrudniejsza chwila. Horza wcisnął przycisk identyfikacji, odchrząknął i powiedział:
— Tu Kraiklyn.
— Identyfikacja pozytywna — padła natychmiastowa odpowiedź. Najchętniej pokrzyczałby trochę z radości albo chociaż opadł na fotel i odetchnął z ulgą, ale po pierwsze — nie miał na to czasu, a po drugie — nie chciał wzbudzać podejrzeń Wubslina ani tym bardziej komputera pokładowego; niektóre maszyny były uczulone na oznaki nadmiernej ulgi lub radości po pozytywnej identyfikacji. W związku z tym jakby nigdy nic zajął się przygotowywaniem silników jądrowych do rozruchu.
— Kapitanie! — Mała drona naprawcza wpadła do sterowni, błyskawicznie wytraciła prędkość i zawisła w powietrzu. — Jeżeli natychmiast nie wypuścisz mnie z tego statku i nie zameldujesz kontroli lotów o wydarzeniach, które się tu rozegrały, to…
— To co? — zapytał uprzejmie Horza, obserwując wskaźniki temperatury silników. — Nikt ci nie broni wyjść na zewnątrz. Ostrzegam cię jednak, że agenci Kultury otworzą do ciebie ogień, jak tylko pojawisz się w doku.
— Agenci Kultury? — powtórzyła z przekąsem maszyna. — Kapitanie, chyba nikt cię nie poinformował, że twój statek znajduje się we wnętrzu zdemilitaryzowanej Specjalizowanej Jednostki Kontaktowej, która tymczasowo pozostaje pod rozkazami cywilnych władz orbitala Vavatch, zgodnie z postanowieniami układu zawartego między Idirianami i Kulturą, które to postanowienia…
— Ty kretynko! W takim razie kto wyłączył światło i wypompował powietrze?
Zerknął z ukosa na dronę, ale natychmiast ponownie skoncentrował uwagę na wskazaniach przyrządów. Najbardziej interesował go obraz na ekranie dziobowego radaru, pokazującego wnętrze gigantycznego statku za gładką ścianą doku.
— Nie mam pojęcia, ale wątpię, żeby zrobili to agenci Kultury — odparła drona. — Na kogo, twoim zdaniem, mieliby polować? Na ciebie?
— A jeśli tak?
Spojrzał na holograficzny plan wnętrza SJK, powiększył rejon doku 27492, po czym wyłączył ekran. Drona milczała przez kilka sekund i powoli ruszyła w kierunku drzwi.
— No to ładnie. Pięknie. Wspaniale. Jestem uwięziona w latającym zabytku, którym dowodzi wariat dotknięty ciężkimi urojeniami. Chyba rozejrzę się za jakimś bezpieczniejszym miejscem.
— Proszę bardzo! — krzyknął za nią Horza i połączył się z hangarem. — Aviger, jesteś tam?
— Tak. Już to zrobiłem.
— Świetnie. Wracaj do mesy, siadaj i zapnij pasy.
Wyłączył interkom.
Wubslin rozprostował kości, podrapał się po głowie, rzucił jeszcze jedno spojrzenie na rzędy ekranów i wskaźników.
— Nie mam pojęcia, co zamierzasz — zwrócił się do Horzy — ale i tak nigdy nie będziemy bardziej gotowi niż teraz, żeby to zrobić. Ukradkiem poprawił pasy. Horza uśmiechnął się do niego; miał nadzieję, że sprawia wrażenie spokojnego i pewnego siebie, choć naprawdę było mu do tego daleko. Uprząż przy fotelu pilota zapinała się automatycznie; wystarczyło dotknąć przycisku, żeby pasy oplotły jego ciało i przycisnęły do miękkiej tapicerki. Dodatkowo chroniło go także odkształcalne pole siłowe. Metamorf włączył wszystkie zabezpieczenia i nasunął na głowę hełm, który natychmiast zahermetyzował się z lekkim świstem.
— O mój Boże… — wyszeptał Wubslin. Szeroko otwartymi oczami wpatrywał się w główny ekran, na którym widać było gładką ścianę doku numer 27492. — Mam nadzieję, że nie myślisz o tym, o czym ja teraz myślę.
Horza nie odpowiedział, tylko połączył się z mesą.
— Wszystko w porządku?
— Właściwie tak, ale…
Przerwał połączenie, nie czekając, aż Yalson dokończy zdanie. Oblizał spierzchnięte wargi, zacisnął ręce na sterach, nabrał pełne płuca powietrza, po czym przerzucił kciukiem czerwony wyłącznik rozruchu silników jądrowych.
— Boże, ty naprawdę… — zdążył wykrztusić Wubslin, zanim potworny ryk zagłuszył jego słowa.
Ekran zamigotał, przygasł, znowu rozbłysnął. Tylną ścianę doku oświetlił blask trzech plazmowych strumieni wystrzelających spod kadłuba. Zwielokrotniony huk gromu wypełnił sterownię i rozbiegł się po statku, wprawiając w rezonans jego elementy konstrukcyjne. Dysze dwóch silników skierowały się ku dołowi; strumienie płynnego ognia uderzyły w podłogę, stopiły lub porozrzucały na boki pozostawione tam narzędzia, uniosły statek kilkanaście centymetrów nad posadzkę, by niemal natychmiast pozwolić mu opaść z powrotem. Dziobowy silnik, znacznie słabszy, ale o dużo bardziej skupionym strumieniu, ział najjaśniejszym ogniem. „Wir Czystego Powietrza” drżał niecierpliwie, niczym spięte do skoku zwierzę, jęcząc, poskrzypując i przenosząc ciężar z jednej płomienistej nogi na drugą. Na głównym ekranie rozgrywał się zapierający dech w piersi spektakl płomieni, cienia i dymu, którego coraz bardziej gęste kłęby stopniowo zasłaniały widok. Horza zachodził w głowę, jakim cudem podłoga, ściany i sufit wytrzymują piekielnie wysoką temperaturę. Nie mógł czekać dłużej, więc jeszcze bardziej zwiększył moc silników i jednocześnie uruchomił laser dziobowy.
Ekran eksplodował ogniem. Ściana przed statkiem otworzyła się niczym rozkwitający kwiat na filmie odtwarzanym w przyspieszonym tempie; ogromne metalowe płatki wychyliły się ku statkowi, a powietrze, które wdarło się do otwartego w tak gwałtowny sposób pomieszczenia, porwało ze sobą setki drobniejszych szczątków i odłamków. W tej samej chwili „Wir” na dobre oderwał się od podłoża. Wskaźniki obciążenia podpór pokazały same zera i zaraz potem zgasły, jak tylko rozgrzane do czerwoności podpory schowały się do kadłuba. Awaryjne systemy chłodzenia podwozia bezzwłocznie przystąpiły do pracy. Statek zakołysał się, przechylił nieco w lewo, wyrównał, po czym dla odmiany zaczął powoli przesuwać się w prawo. Widoczność z każdą sekundą stawała się coraz lepsza.
Horza ustabilizował statek i zwiększył ciąg tylnych silników, kierując jednocześnie ich dysze na wrota doku. Co prawda rozgrzały się do białości, ale nie stopiły się ani nie rozpadły na kawałki, więc choć Horza najchętniej uciekłby właśnie tamtędy, nie pozostało mu nic innego, jak wybrać znacznie trudniejszą, bardziej niebezpieczną drogę przez ścianę.
„Wir Czystego Powietrza” zadygotał i powoli ruszył naprzód. Niemal natychmiast Horza zorientował się, że otwór jest zbyt mały. Położył drżący palec na regulatorze skupienia promienia lasera dziobowego, ustawił go na maksimum i po raz kolejny uruchomił laser. Powyginane metalowe płatki rozjarzyły się oślepiającą bielą; „Wir” wsunął dziób do sąsiedniego doku, a następnie przecisnął się tam cały. Horza w napięciu czekał na łoskot zderzenia, ale nic się nie stało, statek majestatycznie sunął nad zgromadzonymi w pomieszczeniu promami orbitalnymi; plazmowe płomienie lizały ich kadłuby, topiły części wykonane z mniej odpornych materiałów, druzgotały wsporniki, osmalały usterzenie.
Wubslin skulił się na fotelu, podciągnął kolana do piersi, osłonił ramionami głowę i zza tej zasłony wpatrywał się w ekran wytrzeszczonymi oczami. Jego twarz przypominała maskę wyrażającą strach i niedowierzanie. Kiedy Horza odwrócił się do niego i uśmiechnął, mechanik zaskrzeczał nie swoim głosem:
— Uważaj!
„Wir” dygotał i zataczał się na trzech kolumnach plazmy. W relatywnie niewielkiej przestrzeni doku turbulencje były tak silne, że Horza miał spore problemy z utrzymaniem stabilności statku. Kolejna ściana zbliżała się znacznie szybciej, niżby sobie życzył; zwiększył skupienie promienia lasera i nacisnął spust, jednocześnie obracając nieco statek wokół pionowej osi. Ściana eksplodowała oślepiającym blaskiem, a kilka zaparkowanych przy niej promów wybuchło jak fajerwerki. Chwilę potem ściana zaczęła się rozpadać, ale rozpędzony „Wir Czystego Powietrza” zbliżał się zbyt szybko. Horza rozpaczliwie usiłował go powstrzymać — na próżno. Na ułamek sekundy przed tym, jak dziób statku rąbnął w środek ściany, z gardła Wubslina wydobył się zwierzęcy skowyt. Obraz na ekranie zadrżał, dziób skierował się w dół, statek zadygotał gwałtownie… i już byli w następnym, zupełnie pustym doku. Horza ponownie zwiększył ciąg, strzelił parę razy do kolejnej ściany… po czym wybałuszył z niedowierzaniem oczy, ta bowiem, zamiast rozpaść się na niezliczone fragmenty albo otworzyć przed nimi jak gigantyczny kwiat, natychmiast runęła w ich stronę, pchana wrzącym kłębowiskiem milionów ton wody wymieszanej z parą.
Horza usłyszał swój krzyk, bez namysłu dał pełną moc i otworzył ogień ciągły z dziobowej baterii laserów.
Statek skoczył naprzód, przemknął nad spienioną powierzchnią wody, uderzył w nią strumieniami plazmy i para błyskawicznie poczęła wypełniać niewielki dok. Wskaźnik ciśnienia zewnętrznego pędził w górę tak szybko, że z trudem dało się nadążyć za nim wzrokiem. Dwie albo trzy sekundy później, z hukiem dorównującym chyba temu, jaki towarzyszył stworzeniu świata, kolejna ściana została rozsadzona na niezliczone fragmenty, a z chmury szczątków niczym pocisk wystrzelił „Wir Czystego Powietrza”.
Ciągnąc za sobą smugi plazmowego ognia, błyskawicznie wyprzedził czoło fali uderzeniowej i pognał wypełnionym powietrzem szybem wzdłuż pozamykanych na głucho wrót doków i pokładów mieszkalnych. Towarzyszył mu piekielny ryk trzech rzygających ogniem gardeł, za sobą zaś pozostawiał grubą krechę dymu i pary wodnej. Woda ulegała szybkiemu skraplaniu i spadała w postaci gęstego deszczu. Statek wykonywał gwałtowne manewry, z każdą sekundą coraz bardziej zbliżając się do końca gigantycznego szybu. Nagle wszystkie trzy silniki zakrztusiły się i zgasły, a „Wir” zaczął spadać. Horza rozpaczliwie walił w przyciski, lecz silniki milczały. Przez główny ekran przemknęła ściana szybu, zaraz potem wypełniły go kłęby pary, chwilę później znowu pojawił się szereg wrót. Wpadli w korkociąg. Walcząc ze sterami, Horza rzucił rozpaczliwe spojrzenie na Wubslina; mechanik tkwił w fotelu jak sparaliżowany, ze szklistym spojrzeniem utkwionym w konsolecie.
— Wubslin! — wrzasnął Horza.
Silniki plazmowe wciąż nie działały.
Wubslin ocknął się, jakby dopiero teraz uświadomił sobie, że spadają, i rzucił się do przyrządów.
— Prowadź go jak samolot! Spróbuję coś zrobić, ale chyba przegrzałeś silniki!
Horza wciąż zmagał się ze sterami, a Wubslin bezskutecznie usiłował włączyć napęd. Na ekranie trwał szaleńczy taniec ścian i kłębów pary; za każdym obrotem warstwa chmur pod nimi — naprawdę pod nimi — była coraz bliżej, płaska, buroszara i śmiertelnie nieruchoma. Niespodziewanie ożył silnik dziobowy. Nagłe szarpnięcie skierowało statek w bok, ku jednej ze ścian szybu. Horza natychmiast wyłączył silnik, a następnie, stosując się do rady Wubslina, pokierował „Wirem” jak szybowcem, wycelował dziób w dół i pozwolił maszynie nabrać prędkości. Chmury pędziły im na spotkanie w zastraszającym tempie. Horza zamknął oczy i wcisnął do oporu klawisz dziobowego lasera.
„Granica Pomysłowości” składała się z trzech prawie całkowicie niezależnych poziomów. Każdy miał ponad trzy kilometry wysokości, każdy też był hermetycznie zamknięty; gdyby stanowiły całość, różnica ciśnień między spodem statku a jego najwyższymi rejonami byłaby taka sama jak między poziomem morza na planecie a wierzchołkami gór sięgających troposfery. Jednak nawet trzy i pół tysiąca metrów, dzielące „podłogę” każdego poziomu od jego „dachu”, nie było błahostką i nikt przy zdrowych zmysłach nie przebywał tej odległości podczas jednej, trwającej zaledwie kilka chwil podróży szybem grawitacyjnym. Kolejne subpoziomy różniły się ciśnieniem, oddzielały je zaś pola siłowe zaprogramowane w ten sposób, że zatrzymywały pojedynczych ludzi, ale nie stanowiły żadnej przeszkody dla maszyn latających. Właśnie w kierunku granicy między subpoziomami, widocznej dzięki nagromadzeniu chmur, spadał „Wir Czystego Powietrza”. Horza nic o tym nie wiedział, ale przed katastrofą uchronił ich nie ciągły ogień prowadzony przez dziobową baterię laserów, lecz główny komputer orbitala, który na czas pobytu „Granicy Wyobraźni” na Vavatchu przejął kontrolę nad gigantyczną SJK. To on otworzył okno w polu siłowym, kierując się zupełnie fałszywym przekonaniem, że lepiej przepuścić obiekt o tak znacznej masie, niż dopuścić, żeby się roztrzaskał we wnętrzu Specjalizowanej Jednostki Kontaktowej. „Wir” z impetem wpadł w rozrzedzone powietrze pod sklepieniem niższego subpoziomu, zabierając ze sobą sporą porcję kipiących, rozszerzających się błyskawicznie chmur. Otworzywszy oczy, Horza z ulgą zobaczył, że znowu mają przed sobą mnóstwo przestrzeni oraz że wszystkie trzy silniki wykazują pełną gotowość do działania. Uruchomił oba tylne i skierował dziób statku ku górze; odległa podłoga wkrótce znikła mu z oczu, pojawiła się natomiast kolejna pionowa ściana z mnóstwem wrót prowadzących do doków i poziomów mieszkalnych, tyle że wrota te były znacznie większe, a nieliczne pojazdy, które manewrowały w ich pobliżu, były pełnowymiarowymi statkami kosmicznymi. Horza nie odrywał wzroku od ekranu, pilotując „Wir Czystego Powietrza” jak zwykły samolot. Lecieli z dość dużą prędkością korytarzem kilometrowej średnicy, jakieś tysiąc pięćset metrów poniżej pułapu chmur. Tym samym korytarzem dostojnie sunęły statki kosmiczne rozmaitych kształtów i wielkości; nieliczne były otoczone własnymi polami antygrawitacyjnymi, większość korzystała z pomocy lekkich holowników. Mknący na złamanie karku, pchany dwiema kolumnami płynnego ognia wystrzelającymi z rykiem z rozpalonych komór plazmowych „Wir” był jedynym elementem zakłócającym spokój i lekko senną atmosferę. Niebawem pojawiła się przed nimi kolejna ściana. Horza zerknął na boczne ekrany, po czym wprowadził statek w szeroki skręt w lewo, kierując go jednocześnie w dół, gdzie było więcej miejsca. Przemknęli nad kliprem holowanym w kierunku odległego doku; potężny transportowiec zakołysał się gwałtownie, kiedy trafiła w niego fala rozgrzanego powietrza. Horza zacieśnił zakręt. Daleko przed dziobem pokazała się gromada maleńkich czarnych punkcików, jakby roztańczony rój owadów. Za tą ażurową zasłoną, w odległości pięciu albo sześciu kilometrów, ział prostokąt czerni o powierzchni co najmniej tysiąca metrów kwadratowych, ograniczony wstęgami pulsującego białego światła. Główna brama „Granicy Pomysłowości”. Powinni tam dotrzeć lada chwila. Horza westchnął z ulgą i rozluźnił napięte mięśnie. Prawie się udało. Może jednak zdołają nie tylko wymknąć się ze Specjalizowanej Jednostki Kontaktowej, ale także opuścić orbital. Wycelował dziób statku w środek czarnego prostokąta i zwiększył moc silników. Mimo sporego przeciążenia Wubslin gwałtownie wyprostował się w fotelu i dotknął kilku przycisków na konsolecie. Na jednym z mniejszych monitorów pojawił się powiększony fragment obrazu widocznego na głównym ekranie.
— To ludzie!
Horza zmarszczył brwi.
— Co ty wygadujesz?
— To ludzie w uprzężach AG! Lecimy prosto na nich! Metamorf zerknął na mniejszy ekran; mechanik miał rację. Czarny rój składał się z ludzkich sylwetek, szybujących niespiesznie w skafandrach, a nawet zwykłych ubraniach. Były ich tysiące. Odległość zmniejszała się błyskawicznie: tysiąc sto metrów, tysiąc, dziewięćset… Wubslin zupełnie stracił głowę: wymachiwał wściekle rękami i co sił w płucach wrzeszczał do ludzi na ekranie, jakby ci mogli go usłyszeć:
— Z drogi! Odsuńcie się! Zróbcie miejsce!
Horza nie widział sposobu na ominięcie rojowiska. Bez względu na to, co ci ludzie robili — mogli uczestniczyć w jakiejś zorganizowanej grze albo po prostu zażywali bezgrawitacyjnego spaceru — było ich zbyt wielu i zajmowali zbyt dużą przestrzeń.
— Kurwa mać! — zaklął i przygotował się do wyłączenia silników. Przy odrobinie szczęścia powinni przemknąć rozpędem przez zgromadzenie; co prawda oznaczałoby to śmierć kilku, może nawet kilkunastu osób, ale nie paru setek lub tysięcy.
— Nie! — ryknął przeraźliwie Wubslin.
Rozpiął pasy i dał ogromnego susa ku sterom. Horza usiłował go odepchnąć, ale mechanik nabrał zbyt dużego rozpędu, wyrwał mu stery z rąk, „Wir” wykonał gwałtowny skręt, z głównego ekranu zniknął czarny prostokąt, pojawiła się natomiast ściana z rzęsiście oświetlonymi wrotami doków. Horza dopiero teraz zdołał rąbnąć mechanika łokciem w głowę; Wubslin runął na podłogę jak nieżywy, Metamorf natomiast chwycił stery, ale było już za późno na jakikolwiek manewr, więc tylko wycelował dziób statku w szeroko ziejący otwór najbliższego doku. „Wir Czystego Powietrza” wpadł w otwarte na oścież wrota i, zionąc ogniem z dysz wylotowych, przemknął nad szkieletem budowanego — lub remontowanego — statku. Jeżeli któryś z robotników, zaskoczony nagłym pojawieniem się intruza, odruchowo spojrzał w jego kierunku i nie miał na oczach ochronnych okularów, musiał stracić wzrok od jaskrawego blasku plazmy wyrzucanej przez dysze silników.
Horza starał się łagodnie wytracać prędkość. Na szczęście wewnętrzne wrota łączące dok z sąsiednim były otwarte, podobnie jak następne i jeszcze następne. Przemykał zaledwie kilkanaście metrów nad kadłubami statków w różnych fazach remontu bądź budowy. Nie miał pojęcia, co czeka go u kresu szaleńczego lotu, wiedział natomiast, że będzie musiał zmieścić się w wąskiej przestrzeni między sklepieniem trzeciego doku a wierzchołkiem kadłuba wyjątkowo dużej maszyny, niemal całkowicie wypełniającej bardzo przecież obszerne pomieszczenie. Przy tej prędkości nie miał na to najmniejszych szans, skierował więc wyloty obu silników ku przodowi. Przy krawędziach głównego ekranu pojawiły się oślepiająco białe smugi, „Wir” zahamował gwałtownie, bezwładne ciało Wubslina wbiło się w wąską przestrzeń pod konsoletą. Horza wyczekał do ostatniej chwili i gwałtownie poderwał nos statku.
„Wir Czystego Powietrza” przemknął metr, może dwa nad pękatym kadłubem, opadł po drugiej stronie i, wciąż hamując, przeleciał przez kolejny, już czwarty dok. Niestety, następny korytarz był znacznie węższy od poprzedniego; Horza mógł tylko skierować dziób statku w dół i uruchomić laser. Przez ułamek sekundy widział mknącą im na spotkanie podłogę korytarza, zaraz potem jej miejsce zajął wypełniony ogniem i dymem chaos, z którego wystrzeliwały we wszystkie strony potrzaskane, zgruchotane i nadtopione szczątki. Horza liczył na to, że po drugiej stronie czeka na nich pusta, otwarta przestrzeń, lecz jego nadzieje spełzły na niczym. Znaleźli się w głównym doku „Granicy Wyobraźni”.
„Wir” spadał jeszcze przez jakiś czas, zanim Horzy udało się wreszcie wyrównać. Znajdowali się w największym pomieszczeniu Specjalizowanej Jednostki Kontaktowej, gdzie umieszczono megastatek — ten sam, którego podnoszenia za pomocą co najmniej setki mniejszych jednostek Horza był niedawno świadkiem. Przynajmniej miał dość czasu, żeby rozejrzeć się dokoła. Megastatek spoczywał na dnie doku i z tej wysokości wyglądał jak spore miasto zbudowane na wąskiej, ale długiej sztabie. „Wir Czystego Powietrza” przemknął nad rufą megastatku, ominął śruby o średnicy kilkudziesięciu metrów, wzniósł się nad monstrualne żurawie, pod które podczepiono niewielki stateczek wycieczkowy, czekający na powrót wody, przeleciał nad wieżami, nadbudówkami i masztami, nad tępym dziobem i znalazł się jakieś dwa kilometry od wrót tego największego z doków. Co prawda były zamknięte, ale Horza tylko wzruszył ramionami i od niechcenia włączył laser. Do takich sytuacji powoli się już przyzwyczajał.
Automatyczny celownik naprowadził baterię na niewielki otwór technologiczny; kiedy Metamorf nacisnął spust, krawędzie otworu zapłonęły jaskrawą czerwienią, potem bielą, a następnie zaczęły się powoli rozsuwać. Niebawem dziura stała się na tyle duża, że uciekające powietrze utworzyło wydłużony lej przyssany do niej węższym końcem. „Wir” wpadł w ten lej i obracał się wokół podłużnej osi powoli, coraz prędzej, a potem pstryk! — i był już na zewnątrz. Wystrzelił w kosmiczną pustkę razem z bąblem powietrza, otoczony chmurą lodowych kryształków. Pole siłowe strzegące wejścia do głównego doku zamknęło się zaraz za jego rufą. Przez kadłub przebiegło delikatne drżenie, kiedy silniki plazmowe zaczerpnęły powietrza z wewnętrznych zbiorników. Horza właśnie zamierzał je wyłączyć i zająć się uruchamianiem napędu gwiezdnego, kiedy niespodziewanie ożyły głośniki w zagłówku fotela.
— Tu policja portu Evanauth. W porządku, sukinsynu: trzymaj ten kurs i natychmiast zacznij zwalniać. Powtarzam: tu policja portu Evanauth. Wytracaj prędkość, rozumiesz?
Horza szarpnął sterami i gwałtownie nabierając szybkości skierował „Wir” nad rufę „Granicy Wyobraźni”, a następnie wycelował dziób statku w labirynt opustoszałych doków, nabrzeży, śluz, magazynów i przepompowni portu. Wubslin, który właśnie przytomniał i pojękiwał cicho, po raz kolejny przejechał po podłodze i z impetem rąbnął w tylną ścianę sterowni. Statek wciąż powoli obracał się wokół podłużnej osi; Horza skorygował lot dopiero u szczytu pętli, kiedy wyprowadził maszynę ze stromego „wznoszenia”.
— Ej, piracie! — ryknął głośnik. — To ostatnie ostrzeżenie! Natychmiast zwolnij albo rozwalimy cię na kawałki! Boże, on leci prosto na… Głos umilkł, Horza zaś uśmiechnął się pod nosem. Rzeczywiście, celował w wąską przestrzeń między spodnią stroną portu a wierzchołkiem kadłuba Specjalizowanej Jednostki Kontaktowej. „Wir Czystego Powietrza” przemykał wśród pajęczych nici ciągów komunikacyjnych, prawie ocierał się o szyby wind grawitacyjnych, unikał o włos zderzenia ze zbiornikami na ciekły tlen, wodór i dwutlenek węgla. Horza ani trochę nie zmniejszył mocy silników. Rufowy radar popiskiwał nerwowo, zbierając fale odbite od wielościennych, skomplikowanych konstrukcji. Dwie odwrócone wieże, do których zbliżali się w szaleńczym tempie, niespodziewanie rozbłysły światłem i rozpadły się w chmurze pyłu i potrzaskanych szczątków. Horza nawet nie zdążył zamknąć oczu; instynktownie przechylił statek o dziewięćdziesiąt stopni, a chwilę potem byli już za rumowiskiem.
— To był strzał ostrzegawczy, dupku — odezwały się ponownie głośniki. — Następny dostaniesz prosto w podogonie. „Wir” pędził teraz nad ogromną połacią jednolitego brudnoszarego materiału tworzącego dziób „Granicy”. Horza starał się trzymać jak najbliżej rozległej płaszczyzny. Rufowy radar umilkł, ale zaraz odezwał się ponownie. Horza odwrócił statek do góry brzuchem i znowu wprowadził go w ciasną pętlę. Wubslin pofrunął jak mucha, rozpłaszczył się na suficie i został tam, pojękując rozpaczliwie. „Wir” wciąż nabierał prędkości, kierując się ku otwartej przestrzeni. Horza przypomniał sobie o torbie Balvedy, sięgnął do konsolety i uruchomił opróżnianie mikrośluz powietrznych. Klawisz natychmiast zapłonął na zielono, na ekranie pokazującym widok za rufą coś błysnęło słabiutko, schwytane w pułapkę dwóch plazmowych strug.
— Żegnaj, głupcze! — warknęły głośniki.
Horza rzucił statek w bok.
Tylny ekran rozświetlił się jaskrawą bielą, po czym sczerniał; główny pulsował mieszaniną dzikich barw i rozfalowanych linii. Z głośników w hełmie Horzy oraz z tych w zagłówku dobiegło przeraźliwe wycie. Wszystkie wskaźniki na konsolecie zatańczyły jak szalone.
Horza przez sekundę był prawie pewien, że zostali trafieni, ale silniki wciąż działały, obraz na głównym ekranie zaczął się wyostrzać, wskazania przyrządów powoli wracały do normy. Tylko czujniki promieniowania piszczały przeraźliwie, a tylny ekran wciąż ział czarną pustką. Na jednym z monitorów pojawiła się informacja, że niemal wszystkie rufowe sensory zostały chwilowo wyłączone, żeby uniknąć zniszczenia przez uderzenie wyjątkowo silnego promieniowania. Horza domyślił się, co się stało, kiedy zaraz po ponownym włączeniu rufowego radaru nie usłyszał charakterystycznego pikania. Odchylił głowę do tyłu i wybuchnął śmiechem.
W torbie Balvedy rzeczywiście była bomba — nie wiadomo tylko, czy eksplodowała zaraz po wyrzuceniu w próżnię, kiedy trafiła w plazmowy ogień wydechu, czy też ktoś zdetonował ją w chwili, kiedy uciekający statek oddalił się na bezpieczną odległość od „Granicy Wyobraźni”. Tak czy inaczej, wybuchła w samą porę, żeby zniszczyć uczestniczące w pościgu jednostki policyjne.
Wciąż rycząc ze śmiechu, Horza odwrócił „Wir Czystego Powietrza” rufą do lśniącej obręczy orbitala i zajął się uruchamianiem napędu gwiezdnego. Wubslin, który chwilę wcześniej zwalił się z łomotem na podłogę, jęknął z rozpaczą:
— Mamo… Mamo, powiedz mi, że to tylko sen…
Horza roześmiał się jeszcze głośniej.
— Ty wariacie! — Yalson wciąż jeszcze miała szeroko otwarte oczy i kręciła głową. — To było największe szaleństwo, jakie w życiu widziałam! Jesteś niespełna rozumu! Odchodzę. Rezygnuję, i to natychmiast… Cholera! Szkoda, że nie odeszłam z Jandraligelim do Ghalssela! Możesz mnie wysadzić w pierwszym porcie, do którego dolecimy. Horza opadł ciężko na fotel u szczytu stołu w mesie. Yalson siedziała po przeciwnej stronie, pod ekranem, który pokazywał ten sam obraz co główny ekran w sterowni. Od dwóch godzin „Wir Czystego Powietrza” mknął z maksymalną prędkością przez hiperprzestrzeń. Po zniszczeniu policyjnych ścigaczy nikt już ich nie niepokoił, dzięki czemu mogli spokojnie podążać w kierunku planety Schar. Obok Yalson zajęli miejsca wyraźnie poruszeni Dorolow i Aviger. Oboje z takimi minami, jakby Horza celował do nich z pistoletu. Mieli otwarte usta i szkliste spojrzenia. Naprzeciwko Yalson, ze zwieszoną głową, przytrzymywana pasami i krępującymi ją więzami, częściowo siedziała, a częściowo wisiała Perosteck Balveda. W mesie panował straszliwy bałagan, ponieważ nikt nie przygotował statku do tak gwałtownych manewrów. Podłoga była zasłana mieszaniną naczyń, sztućców i najróżniejszych pojemników, tu i ówdzie urozmaiconą fragmentami garderoby albo bielizny, dyskami optycznymi, kasetami oraz innymi przedmiotami. Yalson, która została trafiona czymś w głowę, miała na czole zaschniętą strużkę krwi. Przez dwie godziny, zgodnie z poleceniem dowódcy, nikt nie ruszał się z miejsca, jeśli nie liczyć krótkich wypadów do toalety. W tym czasie główny komputer statku wielokrotnie zmieniał kurs, aby zmylić ewentualną pogoń. Silniki plazmowe i lasery były w każdej chwili gotowe do użycia, ale nie zaszła taka potrzeba. Kiedy Horza wreszcie upewnił się, że nikt ich nie ściga, skierował statek najkrótszą drogą do planety Schar. Wubslin został w sterowni, by jak najszybciej doprowadzić do porządku zmaltretowane systemy kontrolne statku. Zaraz po tym, jak w pełni odzyskał przytomność, Horza mu wygarnął, że próba przejęcia sterów mało nie skończyła się tragicznie dla statku i załogi, ale z drugiej strony on sam również naraził życie swoich ludzi na poważne niebezpieczeństwo, więc tym razem nie wyciągnie żadnych konsekwencji. Wubslin wymamrotał, że nie ma pojęcia, jakim cudem udało im się wyjść cało ani czemu należy zawdzięczać, że statek nie odniósł żadnych poważniejszych uszkodzeń. Niestety, inaczej miała się sprawa z głównym mechanikiem: wyglądał jak jeden gigantyczny siniak. Przeprosił dowódcę za niesubordynację i od tej pory nie odezwał się ani słowem.
— Obawiam się, że port, do którego lecimy, znajduje się w dość odludnym i mało atrakcyjnym miejscu — rzekł Horza do Yalson, kładąc nogi na stole. — Wątpię, czy będziesz chciała tam wysiąść. Yalson odłożyła paralizator.
— A dokąd my właściwie lecimy, jeśli można wiedzieć? I co tu się dzieje, do wszystkich diabłów? — Wskazała nieprzytomną Balvedę. — Kultura nasłała na nas swoją agentkę?
Aviger i Dorolow wpatrywali się z napięciem w twarz Horzy, czekając na odpowiedź, ale zanim zdążył otworzyć usta, do mesy wsunęła się niewielka drona, rozejrzała się dokoła, po czym wylądowała pośrodku stołu.
— Czy dobrze słyszałam, że nadeszła pora wyjaśnień? — zapytała. Horza oderwał wzrok od Balvedy, spojrzał na Avigera, Dorolow, Yalson, wreszcie na dronę.
— Cóż, chyba nie zaszkodzi, jeśli dowiecie się, że lecimy na Schar, jedną z Planet Umarłych.
Yalson zmarszczyła brwi, Aviger zaś powiedział:
— Słyszałem o nich. Wątpię, żeby nas tam wpuszczono.
— Coraz gorzej — stwierdziła drona z dezaprobatą. — Na twoim miejscu, kapitanie Kraiklyn, natychmiast wróciłabym na „Granicę Wyobraźni” i oddałabym się w ręce władz. Jestem pewna, że miałbyś uczciwy proces.
Horza puścił mimo uszu uwagę maszyny, westchnął, przeciągnął się i ziewnął.
— Przykro mi, że to was spotkało. Niestety, muszę tam dotrzeć, a nie mam czasu, żeby zatrzymać się po drodze. Chcecie czy nie, musicie mi towarzyszyć.
— Doprawdy? — zapytała drona z przekąsem.
— Tak — odparł Horza poważnym tonem.
— Nie macie wyboru.
— Ale przecież i tak się tam nie dostaniemy! — zaprotestował Aviger. — Nikogo nie wpuszczają! Wokół wszystkich Planet Umarłych jest zamknięta strefa, do której nikt nie ma wstępu.
— Tym problemem zajmiemy się na miejscu — rzekł Horza z uśmiechem.
— Nie odpowiedziałeś na żadne z moich pytań — przypomniała mu Yalson. Zerknęła na Balvedę, potem na leżący przed nią na stole paralizator. — Ogłuszałam tę dziewoję za każdym razem, jak tylko drgnęła jej powieka, więc teraz chciałabym się dowiedzieć, dlaczego to robiłam.
— Potrzebowałbym sporo czasu, żeby wyjaśnić ci wszystko od początku do końca. Najkrócej mówiąc, na Scharze jest coś, na czego zdobyciu bardzo zależy Idirianom i Kulturze, a ja obiecałem Idirianom, że dostanę się tam i zdobędę to dla nich.
— Ty naprawdę jesteś szalony, kapitanie Kraiklyn! — stwierdziła drona. Uniosła się kilkanaście centymetrów nad stół i wykonała pełen obrót, żeby popatrzeć na pozostałych. — To wariat, i tyle!
— Idirianie zlecili tobie… to znaczy nam jakąś robotę? — zapytała z niedowierzaniem Yalson.
Horza uśmiechnął się i skinął głową.
— Więc chcesz powiedzieć, że ta kobieta… — Dorolow wycelowała palec w Balvedę — została nasłana przez Kulturę, żeby nas szpiegować? Mówisz poważnie?
— Jak najbardziej. Balveda szukała mnie i Horzy Gobuchula. Zamierzała dostać się z nami na Schar albo powstrzymać nas, zanim tam dotrzemy. — Horza przeniósł spojrzenie na Avigera. — Aha, jeśli już o tym mówimy… w jej rzeczach naprawdę była bomba. Wybuchła chwilę po tym, jak wyrzuciłem ją w przestrzeń. Załatwiła policyjne ścigacze. Wszyscy dostaliśmy solidną dawkę promieniowania, ale to nic poważnego.
— A co z Horzą? — zapytała Yalson, świdrując go wzrokiem. — Naprawdę go spotkałeś, czy tylko powiedziałeś to ot, tak sobie?
— Daję ci słowo, że Horza żyje i nie grozi mu większe niebezpieczeństwo niż każdemu z nas.
W drzwiach prowadzących do sterowni pojawił się Wubslin, ciągle z przepraszającym uśmiechem na twarzy. Skinął Horzy głową, po czym usiadł dwa miejsca od niego.
— Wszystko w porządku, Kraiklyn.
— To dobrze. Właśnie opowiadałem im o naszej podróży na Schar.
— Aha — mruknął obojętnie Wubslin.
Nie odrywając wzroku od twarzy Horzy, Yalson pochyliła się nad stołem.
— Posłuchaj mnie, Kraiklyn — wycedziła. — Niewiele brakowało, żebyś nas wszystkich pozabijał. Prawie na pewno posłałeś na tamten świat co najmniej paru ludzi podczas… podczas tych pieprzonych popisów akrobatycznych. Dzięki tobie mamy na karku agentkę Kultury. Wbrew naszej woli ciągniesz nas na jakąś zakazaną planetę w samym środku strefy wojennej, żeby szukać czegoś, na czym obu stronom konfliktu zależy tak bardzo, że… Skoro Idirianie zdecydowali się wynająć gromadę drugorzędnych piratów, to muszą być porządnie zdesperowani, a jeśli Kultura naprawdę usiłowała zatrzymać nas w doku, to gra toczy się o nie lada stawkę. Odważyli się pogwałcić neutralność „Granicy Wyobraźni”, a na dokładkę zlekceważyć parę spośród swoich szlachetnych zasad prowadzenia wojny.
Może wydaje ci się, że wiesz, o co w tym wszystkim chodzi, i może nawet myślisz, że gra jest warta świeczki, ale ja tak nie uważam i wcale mi się nie pododoba, że nic nie wiem i niczego nie rozumiem. Bądźmy szczerzy: ostatnio raczej nie dopisywało ci szczęście. Jeśli chcesz, ryzykuj swoje życie, ale nas zostaw w spokoju. Chyba nie wszyscy trzymamy stronę Idirian, ale nawet gdybyśmy woleli ich od Kultury, nikt z nas nie ma ochoty rzucać się w wir najgorętszej walki. Do cholery, Kraiklyn! Nie mamy ani wyposażenia, ani umiejętności, które dawałyby nam jakieś szansę w starciu z tymi facetami!
— Wiem o tym — odparł Horza — ale wiele wskazuje na to, że nie powinniśmy natknąć się na siły żadnej ze stron. Bariera Milczenia wokół planety Schar sięga tak daleko w kosmos, że nie sposób jednocześnie pilnować całej granicy. Nadlecimy znienacka z najmniej spodziewanej strony, a kiedy nas namierzą, będzie już za późno: nie zdążą się do nas dobrać, choćby mieli najszybsze statki we wszechświecie. Nawet cała flotylla okrętów bojowych nie zdoła nas powstrzymać. Tak samo będzie w drodze powrotnej.
Yalson opadła na fotel.
— Krótko mówiąc: wpadniemy i wypadniemy — powiedziała ponurym tonem.
— Coś w tym rodzaju — przyznał Horza z uśmiechem. Wubslin wyjął z kieszeni mikroterminal, zerknął na ekran i poderwał się z miejsca.
— O kurczę! Już prawie pora.
Wybiegł do sterowni. Chwilę potem obraz na ekranie w mesie ulegi zmianie: patrzyli na gigantyczny, zawieszony w kosmicznej pustce orbital Vavatch, wypełniony mrokiem i światłem, dniem i nocą, błękitem, bielą i czernią. Nikt nie odrywał wzroku od ekranu. Wubslin wrócił na swoje miejsce przy stole. Horza czuł, jak ogarnia go coraz większe zmęczenie. Jego ciało domagało się odpoczynku, w głowie huczało mu jak w ulu, we krwi wciąż jeszcze miał pełno adrenaliny po szaleńczej ucieczce ze Specjalizowanej Jednostki Kontaktowej, ale nadal nie mógł sobie pozwolić nawet na chwilę dekoncentracji. Szczerze mówiąc, nie miał pojęcia, co powinien zrobić. Powiedzieć im prawdę? Przyznać się, że jest Metamorfem, że zabił Kraiklyna? Wystawić na próbę ich lojalność wobec przywódcy? Najwierniejsza była z pewnością Yalson, ale chyba powinna ucieszyć ją wiadomość, że on, Horza, żyje i ma się dobrze… Z drugiej strony to właśnie ona powiedziała, że chyba nie wszyscy ocaleli członkowie Wolnej Grupy Kraiklyna są zwolennikami Idirian. Co prawda wcześniej nigdy nie demonstrowała sympatii do Kultury, ale przecież wiele mogło się zmienić.
Oczywiście był w stanie powrócić do poprzedniego wyglądu. Czekała ich przecież dość długa podróż, a z pomocą Wubslina na pewno udałoby mu się przeprogramować systemy zabezpieczające „Wiru”. Problem polegał tylko na tym: powiedzieć czy nie? Oprócz tego była jeszcze Balveda. Co z nią począć? Nie tak dawno kołatał mu się po głowie pomysł, żeby użyć jej jako karty przetargowej w negocjacjach z Kulturą, teraz jednak, kiedy udało im się uciec z „Granicy Wyobraźni”, agentka przestała mieć jakąkolwiek wartość jako zakładnik, na planecie Schar zaś w najlepszym razie mogła stać się kłopotliwym ciężarem. Powinien ją jak najprędzej zlikwidować… Cóż z tego, skoro nie wiedział, jak zareagują na to pozostali, a szczególnie Yalson. W głębi duszy zdawał sobie także sprawę, choć nie chciał się do tego przyznać nawet przed sobą, jak bardzo bolesne byłoby dla niego takie rozwiązanie. Jasne, są nieprzyjaciółmi; jasne, oboje ocierali się o śmierć i ani jej, ani jemu nie przyszło do głowy pomóc rywalowi; mimo to tak po prostu zabić ją z zimną krwią… A może tylko mu się wydaje? Może w rzeczywistości dokonałby egzekucji bez najmniejszego wahania? Może poczucie wspólnoty wypływające z faktu, iż oboje robią właściwie to samo, tyle że po przeciwnych stronach, jest tylko złudzeniem? Już miał polecić Yalson, by ponownie ogłuszyła Balvedę, kiedy Wubslin szepnął:
— Teraz.
Rozpoczęła się agonia orbitala.
Na ekran trafiała skondensowana transmisja hiperprzestrzenna, więc chociaż znajdowali się już daleko poza systemem Vavatcha, obserwowali rozwój wydarzeń niemal w czasie rzeczywistym. Punktualnie o wyznaczonej godzinie niewidoczna, anonimowa, bynajmniej nie zdemilitaryzowana Specjalizowana Jednostka Kontaktowa rozpoczęła bombardowanie. Niemal na pewno należała do klasy Ocean i niemal na pewno to ona właśnie nadawała ostrzeżenie, które oglądali na tym samym ekranie, zbliżając się do orbitala. Oznaczało to, że powinna być znacznie mniejsza od „Granicy Wyobraźni” — na tyle mniejsza, że bez problemu zmieściłaby się w jej głównym doku. Prawdziwa różnica polegała jednak na tym, że o ile monstrualny olbrzym wypełniony był ludźmi oraz ich dobytkiem, mniejsza jednostka miała na swych pokładach wyłącznie broń oraz flotyllę małych, ale równie groźnych okrętów bojowych.
Pierwsza salwa trafiła w orbital. Ekran wypełniła oślepiająca biel, obraz pojawił się wtedy kiedy obiektywy kamer dostosowały się do nagłego wzrostu jasności. Horza przypuszczał, nie bardzo wiadomo czemu, że Kultura ostrzela całą powierzchnię orbitala wiązkami skoncentrowanej energii stanowiącej materiał konstrukcyjny wszechświata i zarazem barierę oddzielającą go od sąsiedniego, sporo mniejszego i znacznie młodszego, zbudowanego z antymaterii, dzieła zniszczenia zaś dokończą ładunki termojądrowe, ale stało się inaczej. Na tle jasnej, dziennej strony orbitala pojawił się samotny, przeraźliwie biały promień, ogniste ostrze zagłady, otoczony nieco mniej jaskrawymi, ale także czysto białymi chmurami. Obie strony konfliktu posiadły już do tego stopnia władzę nad ową niesamowitą energią, że bez większego trudu wykorzystywały ją do wykonywania największych, najbardziej niszczycielskich zadań. Znaczna część gigantycznego oceanu zamieniła się w parę wodną, przezroczysta ściana wysokości dwóch tysięcy kilometrów została przecięta jak bibułka, chwilę potem ten sam los spotkał główną wstęgę szerokości trzydziestu pięciu tysięcy kilometrów. Zawieszona w kosmicznej pustce obręcz o średnicy czternastu milionów kilometrów nagle przestała być obręczą. Te same siły, które do tej pory gwarantowały całość orbitala, teraz przyczyniły się do przyspieszenia zagłady: siła odśrodkowa i sztuczna grawitacja spowodowały, że Vavatch, niczym uwolniona sprężyna, rozwijał się z prędkością stu trzydziestu kilometrów na sekundę.
Przez ekran przemknął kolejny promień skoncentrowanej energii, potem jeszcze jeden i następne. Orbital był metodycznie cięty na kwadraty o boku trzydziestu pięciu tysięcy kilometrów. Przypominały kanapki z miliardów ton ultragęstego podłoża, wody, lądu i powietrza. Vavatch z błękitnego przeistaczał się w coraz bardziej biały, a to za sprawą wody, która najpierw zamieniła się w parę, a potem, po zetknięciu z uciekającym powietrzem, przeistoczyła się w lód. Resztki oceanu przelewały się dostojnie przez krawędzie kwadratowych fragmentów, również zamarzały i ulatywały w przestrzeń. Precyzyjna, lśniąca krecha ognia uderzała raz po raz, bezlitośnie tnąc materiał konstrukcyjny orbitala. Horza przypomniał sobie określenie, jakiego użył Jandraligeli: „Broń ostatnich dni wszechświata”. Teraz, obserwując spektakl na ekranie, Horza zrozumiał, co Mondlidicianin miał na myśli.
To rzeczywiście był koniec wszystkiego. Znikł wrak „Olmedreki”, znikła lodowa bariera, w którą uderzył megastatek, znikł wrak promu „Wiru”, ciała Mippa, Lenipobry, Fwi-Songa, Pierwszego… Znikli Zjadacze, chyba że w ostatniej chwili zgodzili się na ewakuację… Arena, na której odbywała się gra w zniszczenie, suche doki, trup Kraiklyna, poduszkowce… Zwierzęta i ryby, ptaki, mikroorganizmy… Wszystko to albo wyparowało w okamgnieniu, albo zamarzło i zostało wyrzucone w kosmiczną pustkę.
W przerażająco krótkim czasie cały ogromny orbital został poszatkowany na kawałki. Wyglądał teraz jak rozrastająca się rozeta z białych kwadratów; czterysta równobocznych kęsów materii pokrytej grubą warstwą lodu oddalało się coraz bardziej od siebie, niczym czterysta niezależnych światów zdążających każdy ku swojemu przeznaczeniu. Konający Vavatch zastygł na chwilę w pełnej gracji, melancholijnej pozie, po czym pośrodku poszatkowanego kręgu rozbłysło jaskrawe światło; wiązka energii trafiła w oś orbitala. Lodowe kwadraty na kilka sekund przeistoczyły się w doskonale wypolerowane płaskie zwierciadła; kiedy olśniewający blask przygasł, zamiast nich pozostała tylko bezładna gromada pędzących we wszystkie strony szczątków; niektóre z nich rozbłysły raz jeszcze, po czym w miejscu, gdzie jeszcze niedawno znajdował się Vavatch, pozostała tylko chmura pyłu i niezliczonych drobnych fragmentów. Ekran rozświetlił się raz jeszcze, ale w całkowicie odmienny sposób; wyglądało to tak, jakby niematerialny, rozdęty obraz zniszczonego świata zapłonął blaskiem wewnętrznego ciepła, a następnie stopniowo przygasł, by już na zawsze odejść we wspomnienia. Jedynym źródłem światła na opustoszałej scenie, gdzie tak niedawno rozegrała się trudna do wyobrażenia tragedia, zostało płonące jakby nigdy nic słońce.
Oczywiście na innych zakresach fal dałoby się zobaczyć znacznie więcej, ale ekran w mesie pokazywał obraz wyłącznie w zakresie promieniowania widzialnego. Jedynie Umysły wielkich statków kosmicznych były w stanie w pełni rozkoszować się spektaklem i należycie ocenić jego piękno. Ludzkie oko postrzega niewiele ponad jeden procent widma promieniowania elektromagnetycznego, a to tylko jedna oktawa na ogromnej klawiaturze. Sensory statków kosmicznych widzą wszystko. Majestatyczny pokaz, jakim dla ludzi było zniszczenie orbitala, w rzeczywistości stanowił widowisko o trudnym do wyobrażenia rozmachu i urodzie. Spektakl dla maszyn, pomyślał Horza. Spektakl dla pieprzonych maszyn.
— A niech mnie… — mruknęła Dorolow.
Wubslin głośno wypuścił powietrze z płuc, Yalson odwróciła się Horzy. Aviser siedział bez ruchu zwrócony twarzą do ekranu.
— Zdumiewające, jak wiele można osiągnąć, jeśli się tego bardzo chce… Prawda, Horza?
W pierwszej chwili pomyślał głupio, że powiedziała to Yalson, ale mówiła Balveda.
Powoli podniosła głowę. Miała otwarte oczy o niezbyt przytomnym spojrzeniu i wciąż jeszcze zwisała bezwładnie na pasach, ale mówiła głośno i wyraźnie.
Yalson natychmiast sięgnęła po paralizator, lecz nie użyła go, tylko przysunęła bliżej. Zarówno ona, jak Aviger, Dorolow i Wubslin przyglądali się podejrzliwie agentce Kultury.
— Czyżby wyczerpały się akumulatory paralizatora? — zapytał Wubslin.
Yalson wciąż mierzyła Balvedę przenikliwym spojrzeniem.
— Coś ci się pomyliło, Gravant, czy jak tam się nazywasz. To Kraiklyn, nie Horza.
Balveda uśmiechnęła się do Metamorfa. Horza siedział z kamienną twarzą. Nie miał pojęcia, jak powinien zareagować. Był wycieńczony, kompletnie wyczerpany. Nie porafił powziąć decyzji. Niech się dzieje co chce.
— Sam im powiesz, czy wolisz, żebym ja to zrobiła? — zapytała Balveda.
Wciąż milczał ze wzrokiem utkwionym w jej twarzy. Balveda głęboko zaczerpnęła powietrza.
— W porządku, ja się tym zajmę. — Odwróciła się do Yalson. — Ten osobnik nazywa się Bora Horza Gobuchul i tylko udaje Kraiklyna. Jest Metamorfem z Heibohre, od sześciu lat pracuje dla Idirian. Sądząc po tym, że przeistoczył się w Kraiklyna, należy przypuszczać, że wasz dowódca nie żyje. Horza najprawdopodobniej zabił go osobiście albo przynajmniej zostawił w Evanauth. — Spojrzała kolejno na wszystkich, nie wyłączając małej drony. — Obawiam się, że niezależnie od tego, czy chcemy, czy nie, czeka nas mała przejażdżka na Schar. To znaczy, raczej tylko was, bo podejrzewam, że moja podróż będzie znacznie krótsza, choć jednocześnie nieskończenie dłuższa.
— Jest ich dwoje? — odezwała się drona nie bardzo wiadomo do kogo. — Jestem uwięziona w tym przerdzewiałym durszlaku z dwojgiem niebezpiecznych szaleńców?
— Nie — rzekła Yalson, patrząc Horzy w oczy. — To nieprawda. Ona kłamie.
Wubslin, Dorolow i Aviger zamarli w bezruchu. Horza westchnął, zdjął nogi ze stołu, oparł łokcie na blacie i splótł palce pod brodą. Starał się wyczuć, co myślą i czują ludzie zebrani w mesie, usiłował oszacować, czy w razie potrzeby zdąży wydobyć z kabury plazmowy pistolet.
— To prawda — powiedział spokojnie.
Zapadła martwa cisza. Horza czekał na reakcję. Jednak zanim ktokolwiek zdążył coś powiedzieć, z korytarza dobiegł odgłos otwieranych drzwi. Odwrócili głowy w stronę wyjścia; pojawił się tam Neisin w poplamionych, wymiętych szortach. Jego oczy przypominały wąskie szparki, twarz miał bladą i niezdrową, czoło mokre od potu. Mesę powoli wypełniał bijący od niego odór alkoholu. Neisin ziewnął, skinął głową, wskazał zagraconą podłogę i powiedział:
— Cholera, prawie taki sam bałagan jak w mojej kabinie. Były jakieś manewry, czy co? Chciałem coś zjeść, ale mogę poczekać. Chyba wrócę do łóżka.
Ziewnął ponownie i odszedł.
Balveda śmiała się bezgłośnie. Horza dostrzegł łzy spływające jej z kącików oczu. Pozostali wciąż siedzieli w milczeniu.
— Cóż, dobrze wiedzieć, że w tym szpitalu dla obłąkanych jest choć jedna osoba, która potrafi zachować spokój umysłu — odezwała się drona, po czym odwróciła się do Horzy, rysując powierzchnię stołu. — Naprawdę twierdzisz, że jesteś jednym z tych legendarnych ludzi-kameleonów? — zapytała z przekąsem.
— Naprawdę — odparł Horza, wciąż patrząc Yalson w oczy.
Aviger potrząsnął głową.
— Oni już dawno wymarli — stwierdził stanowczo.
— Nieprawda — zaprzeczyła Balveda. — Zostali wchłonięci przez cywilizację Idirian, i to wszystko. Niektórzy zawsze opowiadali się po ich stronie, pozostali albo postanowili dołączyć, albo uciekli. Horza należy do tych „od zawsze”. Nie cierpi Kultury. Ciągnie was ze sobą na Schar, żeby zdobyć dla swych panów Umysł roztrzaskanego statku. Umysł Kultury. Dzięki temu ludzie przestaną się liczyć w galaktyce, a Idirianie uzyskają możliwość…
— Wystarczy — przerwał jej Horza.
Balveda wydęła wargi i wzruszyła ramionami, ale posłusznie zamilkła.
— A więc ty jesteś Horza, tak? — zapytała Yalson.
Skinął słowa.
— Nie wierzę ci — stwierdziła spokojnie. — Zaczynam myśleć tak samo jak ta drona: oboje jesteście niespełna rozumu. Ty dostałeś trochę za mocno po głowie, a ty, moja panno — spojrzała na Balvedę — zażyłaś za dużą dawkę tego leku. — Wskazała ruchem głowy paralizator.
— Bo ja wiem… — mruknął z namysłem Wubslin, drapiąc się po brodzie i przypatrując się Horzy, jakby ten był muzealnym okazem. — Szczerze mówiąc, odniosłem wrażenie, że nasz kapitan zachowuje się trochę dziwnie. Te wyczyny we wnętrzu Specjalizowanej Jednostki Kontaktowej były do niego zupełnie niepodobne.
— A co tam robiłeś, Horza? — zainteresowała się Balveda. — Wygląda na to, że ominęło mnie niezłe widowisko. Jak udało ci się uciec?
— Bardzo prosto. Włączyłem silniki plazmowe i laser, i utorowałem sobie drogę na zewnątrz.
— Serio? — Balveda odchyliła głowę do tyłu i roześmiała się głośno. Zbyt głośno, a poza tym łzy zbyt szybko płynęły jej z oczu, by mogła liczyć na to, że nikt ich nie zauważy. — No, no. Jestem pod wrażeniem. Byłam prawie pewna, że cię przyskrzyniliśmy.
— Kiedy dowiedzieliście się prawdy?
Pociągnęła nosem i spróbowała wytrzeć go o ramię.
— Że nie jesteś Kraiklynem? — Przesunęła językiem po górnej wardze. — Och, jeszcze zanim wszedłeś na pokład. Wysłaliśmy mikrodronę, która udawała muchę. Miała za zadanie pobrać próbkę tkanki od każdego, kto zbliży się do „Wiru Czystego Powietrza”. Zdradziły cię twoje chromosomy. Oprócz tego mieliśmy agenta na zewnątrz. Przypuszczalnie to on wyłączył zasilanie w doku i przerwał połączenie z kontrolą lotów, jak tylko zaczęliście szykować się do startu. Jeśli chodzi o mnie, to miałam… miałam zrobić wszystko co w mojej mocy i co byłoby możliwe w danej sytuacji: zabić cię, obezwładnić, uszkodzić statek. Niestety, za późno mnie zawiadomili. Czekali do ostatniej chwili, bo bali się, że ktoś usłyszy i nabierze podejrzeń.
— To był ten hałas, który wydobywał się z jej torby — wyjaśnił Horza Yalson. — Aha, skoro o tym mowa… uwolniłem cię od zbędnego ciężaru. Twoje rzeczy zostały wyrzucone w próżnię. Bomba eksplodowała, ale, jak widzisz, nie zrobiła nam krzywdy. Balvedzie wyraźnie zrzedła mina. Najwidoczniej aż do tej chwili żywiła nadzieję, że torba ze śmiercionośną zawartością została na pokładzie. Miałaby wówczas szansę zdetonować ładunek i choć sama także by zginęła, to przynajmniej nie na próżno ani nie samotnie.
— No tak — mruknęła ze wzrokiem wbitym w stół. — Mikrośluzy.
— Co z Kraiklynem? — zapytała Yalson.
— Nie żyje — odparł Horza. — Zabiłem go.
Yalson wydęła wargi i przez chwilę bębniła palcami w blat.
— Więc to tak — wycedziła wreszcie, spoglądając na przemian na Horze i Balvedę. — Nie wiem, czy mówicie prawdę, czy oboje jesteście szaleni, ale obie ewentualności są równie mało atrakcyjne. — Zatrzymała wzrok na Horzy. — A tak przy okazji… Jeśli naprawdę jesteś Horzą, to powiem ci, że nasze ponowne spotkanie okazało się znacznie mniej przyjemne, niż oczekiwałam.
— Przykro mi — wymamrotał.
Odwróciła głowę.
— Nadal uważam, że najrozsądniej będzie wrócić na „Granicę Wyobraźni” i oddać się do dyspozycji władz — oświadczyła drona. Horza zastukał w metalową obudowę. Maszyna pospiesznie obróciła się w jego stronę.
— Posłuchaj, maleńka — powiedział łagodnie. — Lecimy na planetę Schar. Jeżeli chcesz wracać na „Granicę”, bardzo proszę; z przyjemnością wyrzucę cię za burtę, żebyś mogła zrealizować swoje pragnienia. Ostrzegam jednak, jeśli jeszcze raz wspomnisz o oddaniu się w ręce władz i uczciwym procesie, rozwalę ci ten pieprzony kurzy móżdżek.
— Jak śmiesz mówić do mnie w ten sposób! — wykrzyknęła drona z oburzeniem. — Może o tym nie wiesz, ale jestem Licencjonowanym Wolnym Tworem, uznanym za niezależną istotę rozumną na podstawie Ustawy o wolnej woli wydanej przez Administrację Moralności Orbitala Vavatch, oraz że jestem pełnoprawną obywatelką tegoż orbitala! Już niedługo, kiedy spłacę do końca dług pokoleniowy, będę mogła robić, co zapragnę, a już teraz zostałam przyjęta na wstępny kurs parateologii na Uniwersytecie…
— Stul głośnik i słuchaj, co do ciebie mówię! — ryknął Horza. — Tak się składa, że orbital Vavatch już nie istnieje, a nawet gdyby istniał, to na nim nie jesteśmy i gówno mnie obchodzi, jak jesteś mądra i co potrafisz. Jesteśmy tutaj, na tym statku, i w związku z tym będziesz robiła, co ci każę. Chcesz wysiąść? Proszę bardzo! Wysiadaj, ale zaraz, i wracaj na piechotę do tego, co zostało z twojego pieprzonego orbitala. Jeśli zostaniesz, będziesz musiała wykonywać moje rozkazy albo trafisz na złom.
— Tylko taki mam wybór?
— Owszem. Bądź tak miła, skorzystaj z wolnej woli, którą się chlubisz i podejmij decyzję. Natychmiast.
— W porządku. — Drona podniosła się na kilka centymetrów, po czym opadła z powrotem. — Hm… Cóż, zostaję.
— I będziesz wykonywać wszystkie rozkazy.
— I będę wykonywać wszystkie rozkazy…
— Świetnie.
— Naturalnie w granicach zdrowego rozsądku.
Horza sięgnął po pistolet.
— Posłuchaj, maszynko…
— Do licha, człowieku! — wykrzyknęła drona. — Przecież nie jestem robotem! Nie mam guzika, którym można wyłączyć wyższe funkcje mózgowe, nie potrafię zrezygnować z wolnej woli. Mogę obiecać, co zechcesz: że bez wahania wykonam każde, nawet najgłupsze polecenie, że skoczę w ogień, jeśli tego zażądasz, ale to byłoby kłamstwo. Skłamałabym po to, żeby przeżyć. Przysięgam, że będę równie posłuszna i wierna jak twoja załoga, a nawet bardziej. Czy naprawdę chciałbyś uzyskać coś więcej?
Podstępna gadzina, pomyślał Horza.
— Cóż, chyba będzie mi musiało to wystarczyć. Jeśli natomiast chodzi o…
— Muszę jednak zwrócić ci uwagę, że zgodnie z postanowieniami retrospektywnego układu o refundacji, mój dług pokoleniowy, którego nie spłacę z powodu brutalnego i nieuzasadnionego odcięcia mi dostępu do miejsca pracy, obciąża konto osoby odpowiedzialnej za te utrudnienia, to znaczy twoje. Co więcej, jeśli nie zdołasz uregulować go w terminie…
— Do diabła, drono! — przerwała jej Yalson. — Jesteś pewna, że nie zamierzałaś studiować prawa?
— Biorę na siebie wszelką odpowiedzialność — oświadczył Horza. — A teraz…
— Mam tylko nadzieję, że jesteś wysoko ubezpieczony — mruknęła maszyna.
— …zamknij się wreszcie!
— Horza…
Niemal z ulgą odwrócił się do Balvedy. Jej oczy były mokre od łez. Ponownie przesunęła językiem po górnej wardze, po czym utkwiła spojrzenie w blacie stołu.
— Co będzie ze mną?
Nie spieszył się z odpowiedzią.
— Cóż… — westchnął wreszcie. — Nie ukrywam, że najchętniej wyrzuciłbym cię w otwartą przestrzeń. — Kątem oka dostrzegł, że Yalson odwraca się do niego razem z fotelem. — Kto wie, może jednak w przyszłości okażesz się przydatna? Jeśli chcesz, oczywiście możesz nazwać to tanim sentymentalizmem. — Uśmiechnął się. — Naturalnie będziesz musiała się grzecznie sprawować.
BaWeda podniosła głowę. W jej oczach dostrzegł nadzieję, ale i lęk charakterystyczny dla ludzi, którzy nie chcą przedwcześnie jej zawierzyć.
— Mam nadzieję, że mówisz poważnie — wyszeptała.
— Jak najbardziej. I tak nie zabiłbym cię, dopóki nie powiedziałabyś mi, jakim cudem wydostałaś się z „Ręki Boga”. Dopiero teraz wyraźnie się odprężyła. Yalson nadal spoglądała na Horze spode łba i bębniła palcami w stół.
— Yalson i Dorolow, zabierzcie stąd Balvedę, rozbierzcie ją, dokładnie przeszukajcie ubranie. — Agentka wysoko uniosła brwi, udając zaskoczenie i oburzenie. — Potem zbadajcie ją szczegółowo. Musimy być pewni, że nie ma żadnych skrytek, sztucznych kończyn, wstawionych zębów i że nie wszczepili jej niczego, co może być wykorzystane jako broń. Jak skończycie, dajcie jej jakieś ciuchy, a skafander wyrzućcie w przestrzeń. To samo z biżuterią i przedmiotami osobistego użytku, choćby wyglądały najzupełniej niewinnie.
— Życzysz sobie może, żebyśmy na koniec namaściły ją wonnymi olejkami, ubrały w białą szatę i położyły na kamiennym ołtarzu? — zapytała Yalson lodowatym tonem.
— Życzę sobie tylko tyle, żeby zabrać jej wszystko, co choćby odrobinę przypomina broń albo co mogłoby się w broń zamienić. Kultura często wyposaża swoich agentów w przedmioty zmiennokształtne; przypominają pierścionek, portfel, rękawiczki… — Uśmiechnął się do Balvedy. — Wystarczy jednak dotknąć ich w określony sposób, zwilżyć, wysuszyć lub wypowiedzieć hasło, a przeistaczają się w bombę, broń albo komunikator. Wystarczy, że mamy na pokładzie panią Balvedę. Nie potrzebujemy niczego jeszcze bardziej niebezpiecznego.
— A co będzie, jak już dolecimy na Schar? — zapytała Balveda.
— Damy ci cieplejsze ubranie. Jeśli się dobrze opatulisz, może przeżyjesz. Na pewno nie dostaniesz skafandra.
— A my? — odezwał się Aviger. — Jaką przewidujesz dla nas rolę? Oczywiście zakładając, że w ogóle uda nam się tam dotrzeć, w co bardzo wątpię.
— Nie jestem pewien — odparł Horza zgodnie z prawdą. — Możliwe, że będziecie musieli pójść ze mną. To zależy od tego, jak uda nam się zaprogramować statek. Albo zostaniecie na pokładzie, albo wszyscy wyruszymy na poszukiwania. Na planecie przebywa kilkoro Metamorfów, którzy nie pracują dla Idirian. Zajmą się wami, gdybym musiał zniknąć na dłużej. — Spojrzał na Yalson. — Gdyby jednak ktoś z was zechciał mi towarzyszyć, potraktowałbym to jako wspólną operację: równy udział w zyskach i tak dalej. Jak tylko „Wir” przestanie być mi potrzebny, zrobicie z nim, co zechcecie. Nawiasem mówiąc, po zakończeniu misji na Scharze wszyscy będziecie wolni. Yalson odwróciła się, kręcąc głową, Wubslin wbił wzrok w pokład, Aviger i Dorolow patrzyli na siebie w milczeniu, drona trwała w bezruchu jak miniaturowy posążek.
— No dobra — burknął wreszcie Horza. — Yalson i Dorolow, gdybyście zechciały teraz zająć się naszym miłym gościem… Yalson westchnęła głośno i z niechętnym grymasem na twarzy podniosła się z miejsca, Dorolow natomiast przystąpiła do zdejmowania więzów z Balvedy.
— Zachowajcie maksymalną ostrożność — ostrzegł Horza. — Jedna z was musi zawsze stać w odległości paru kroków z bronią gotową do strzału. Nie ma mowy, żebyście obie równocześnie znalazły się przy niej.
Yalson wymamrotała coś pod nosem, niemniej jednak sięgnęła po paralizator leżący na stole, Horza zaś zwrócił się do Avigera:
— Nie sądzisz, że ktoś powinien opowiedzieć Neisinowi o wszystkim, co się ostatnio zdarzyło?
Aviger zawahał się nieco.
— Tak jest, Kraik… — Nie dokończył, przygryzł wargi, zerwał się z fotela i szybkim krokiem wyszedł z mesy.
— Jeśli nie masz nic przeciwko temu — odezwał się Wubslin — pójdę na dziób sprawdzić przedni laser. W porządku, Kraiklyn? To znaczy, Horza? — Z zakłopotaniem podrapał się po policzku. Horza w milczeniu skinął głową. Wubslin wziął zimny napój z podajnika i wyszedł. Dorolow i Yalson właśnie skończyły rozwiązywać Balvedę. Wysoka kobieta zamknęła oczy, odchyliła głowę do tyłu i rozprostowała kończyny, po czym przesunęła ręką po krótko ostrzyżonych rudych włosach. Dorolow obserwowała ją podejrzliwie, Yalson mierzyła do niej z paralizatora. Agentka Kultury po chwili dała znak, że jest gotowa. Yalson wskazała lufą drzwi prowadzące do części mieszkalnej.
— Zrobimy to w mojej kajucie.
Horza wstał, żeby przepuścić kobiety. Kiedy mijała go Balveda, zapytał cicho:
— Jak udało ci się uciec z „Ręki Boga”?
— Zabiłam strażnika, a potem po prostu siedziałam i czekałam. Nasza jednostka przechwyciła krążownik w nienaruszonym stanie. Po jakimś czasie zjawiły się bardzo miłe drony bojowe i uwolniły mnie z celi. — Wzruszyła ramionami. — To wszystko.
— Gołymi rękami zabiłaś uzbrojonego Idirianina? — zapytał z niedowierzaniem.
— Nie twierdzę, że to było łatwe.
— Też tak myślę. — Uśmiechnął się z przekąsem. — A co z Xoralundrą?
— Twoim starym przyjacielem? Chyba udało mu się uciec. W każdym razie nie było go wśród trupów ani jeńców. Horza skinął głową. Perosteck Balveda ruszyła przodem do kajuty Yalson, dwa kroki za nią szły obie strażniczki. Jak tylko wyszły z mesy, Horza z powątpiewaniem przyjrzał się dronie.
— Myślisz, że przydasz nam się do czegoś, maszynko?
— Ponieważ wszystko wskazuje na to, że jednak uparłeś się zawlec nas na tę zakazaną grudę ziemi wciśniętą w najodleglejszy i najmniej atrakcyjny zakątek wszechświata, doszłam do wniosku, że nie pozostaje mi nic innego, jak dołożyć wszelkich starań, aby nasza podróż była jak najbezpieczniejsza. Jeśli pozwolisz, zajmę się nadzorowaniem pracy statku, ale wolałabym, żebyś zwracał się do mnie po imieniu, ponieważ słowo „maszynka”, które wyjątkowo często wydobywa się z twoich ust, za każdym razem brzmi jak wyjątkowo obraźliwa inwektywa. Nazywam się Unaha-Closp. Czy żądam zbyt wiele, prosząc o tę drobną grzeczność?
— Och, skądże znowu, Unaha-Closp. — Horza dołożył wszelkich starań, by zabrzmiało to jak najbardziej wspaniałomyślnie. — Spróbuję pamiętać o twojej prośbie.
Drona zawisła w powietrzu na wysokości oczu Horzy.
— Może dla ciebie jest to drobiazg bez znaczenia, ale ja przywiązuję dużą wagę do takich spraw. Nie jestem zwykłym komputerem, tylko droną. Jestem w pełni świadoma, mam niezależną osobowość i dlatego zasługuję na imię.
— Już ci powiedziałem, że postaram się o tym pamiętać.
— Dziękuję. Zapytam, czy główny mechanik potrzebuje pomocy przy sprawdzaniu dziobowych laserów.
Odpłynęła na korytarz.
Horza wreszcie został sam. Usiadł i w milczeniu zapatrzył się w ekran na ścianie mesy. Rozproszone szczątki orbitala świeciły słabiutko; co prawda gigantyczny obłok materii wciąż jeszcze był dość dobrze widoczny, ale stygł wyraźnie i rzedł z każdą minutą. Horza oparł głowę na poduszce fotela, zamknął oczy. Jeszcze za wcześnie na sen. Musi zaczekać, aż wszyscy dokładnie przemyślą to, czego się niedawno dowiedzieli. Wówczas łatwiej będzie odczytać ich intencje i zdecydować, czy jest bezpieczny, czy może musi mieć ich na oku. Chciał również zaczekać, aż Yalson i Dorolow skończą przeszukiwać Balvedę. Agentka Kultury mogła przecież szykować jakiś podstęp. W takim wypadku powinien zareagować szybko i zdecydowanie. Wciąż jeszcze nie powziął decyzji, czy ją zabić, a jeśli tak, to kiedy, ale przynajmniej zyskał nieco czasu na zastanowienie. „Wir Czystego Powietrza” dokonał ostatniej zmiany kursu i wycelował dziób w stronę Ponurej Głębiny, mniej więcej tam gdzie powinna się znajdować planeta Schar. Za rufą statku, wciąż migoczące, wciąż mknące we wszystkich kierunkach, wciąż rozpraszające się po kosmosie, pozostały niezliczone resztki tego, co jeszcze całkiem niedawno było orbitalem Vavatch, unicestwionym przez szalone żywioły zniszczenia.
Horza długo siedział samotnie w mesie i obserwował ich taniec. Delikatnie rozświetlony na tle aksamitnej czerni usianej gwiazdami, gigantyczny torus zbudowany prawie z niczego. Świat, który przestał istnieć. Nie został po prostu zniszczony — do tego wystarczyłoby pierwsze cięcie — ale unicestwiony ze znawstwem i smakiem, tak by jego agonia dostarczyła jak najwspanialszych doznań estetycznych. Arogancki wdzięk, z jakim tego dokonano, całkowity brak emocjonalnego zaangażowania połączony z artystycznym wyrafinowaniem — wszystko to budziło odrazę, ale i zachwycało. Nawet on odczuwał w głębi duszy coś w rodzaju powściągliwego podziwu.
Kultura nie zaprzepaściła szansy udzielenia lekcji Idirianom oraz całej galaktycznej społeczności. Z aktu anihilacji potrafiła uczynić artystyczny spektakl; niemniej, zdaniem Horzy, intelektualna wymowa tego wydarzenia musiała prędzej czy później obrócić się przeciwko niej. Oto prawdziwe znaczenie propozycji dla wszechświata: czyńmy chaos z porządku, destrukcję z konstrukcji, śmierć z życia. Vavatch pozostanie nie tylko swoim pomnikiem, ale już zawsze będzie ponurym symbolem śmiertelnie niebezpiecznego idealizmu Kultury mocno spóźnionym dowodem na to, iż nie tylko nie jest ona lepsza od innych społeczeństw, lecz dużo, dużo gorsza. Kultura pragnęła wyeliminować niesprawiedliwość, oczyścić życie z wszelkich błędów które przecież stanowią o jego autentycznej wartości (na chwilę pojawiło się wspomnienie nieskończonej czarnej pustki i Horza zadrżał gwałtownie)… Na tym właśnie polega jej najważniejszy, ostateczny błąd, który musi stać się początkiem jej końca. Kusiło go żeby pójść do sterowni, włączyć kamery działające w widzialnym zakresie widma i zobaczyć orbital, taki jaki był kilka tygodni temu, ale nie zrobił tego. Powoli pokręcił głową, choć w pobliżu nie było nikogo, kto by mógł to zobaczyć, i nadal wpatrywał się w prawie pusty ekran po drugiej stronie wyludnionej, zaśmieconej mesy.