Fal ’Ngeestra obserwowała cienie obłoków sunące po równinie odległej o dziesięć kilometrów w poziomie i jeden w pionie, po czym, z głębokim westchnieniem, przeniosła wzrok na poszarpane, przykryte śniegiem szczyty gór po drugiej stronie prerii. Chociaż góry dzieliła od niej odległość trzydziestu kilometrów, ich granie były doskonale widoczne w rozrzedzonym powietrzu, w które bezlitośnie wbijały się skalistą bielą. Nawet tak ogromny dystans nie był w stanie odebrać im ani odrobiny blasku.
Odwróciła się i sztywnym krokiem, zupełnie nie pasującym do jej młodego wieku, ruszyła po ogromnych płaskich kamieniach tworzących posadzkę tarasu. Kratownica nad jej głową, w wielu miejscach zasłonięta jaskrawoczerwonymi i śnieżnobiałymi kwiatami, rzucała na taras regularny cień. Każdy krok przenosił dziewczynę ze światła do cienia albo z cienia do światła; największe zmiany zachodziły w wyglądzie jej włosów, które albo rozbłyskiwały złocistym przepychem, albo gasły, przybierając matowy odcień. U wejścia do willi pojawił się lekko opalizujący, metalowy korpus drony o imieniu Jase. Fal uśmiechnęła się na jej widok, po czym usiadła na kamiennej ławeczce połączonej z niskim murkiem biegnącym wokół tarasu. Znajdowali się bardzo wysoko, ale dzień był gorący i bezwietrzny. Otarła pot z czoła, czekając, aż stara drona zbliży się do niej, niespiesznie pokonując cienisto-słoneczną szachownicę. Drona osiadła na kamiennej posadzce, tak że jej szeroki płaski wierzch zrównał się z głową dziewczyny.
— Piękny dzień, Jase — powiedziała Fal i ponownie spojrzała na odległe góry.
— Rzeczywiście — odparta Jase.
Drona miała zaskakująco głęboki, dźwięczny głos i wiedziała, jak z niego korzystać. Już od ponad tysiąca lat drony Kultury wyposażano w aurę zmieniającą barwę zależnie od ich stanu emocjonalnego — był to ekwiwalent mimiki oraz gestów — ale Jase, którą skonstruowano jeszcze dawniej, zanim komukolwiek przyszedł do głowy pomysł z aurą, stanowczo odmówiła poddania się przeróbce. Wolała przekazywać swoje uczucia głosem albo zachowywać je wyłącznie dla siebie.
— Cholera — westchnęła Fal i pokręciła głową, spoglądając tęsknie na ośnieżone szczyty. — Powspinałabym się…
Z dezaprobatą zerknęła w dół, na wyprostowaną nogę. Złamała ją przed ośmiu dniami, właśnie podczas wspinaczki, tam, po drugiej stronie równiny. Teraz noga była usztywniona delikatną siecią włókien mikropola statycznego, ukrytą pod modnymi obcisłymi spodniami. Spodziewała się usłyszeć kolejny wykład na temat niepotrzebnego ryzyka, jakim jest samotne chodzenie po górach bez uprzęży AG, lecz wiekowa maszyna nie odezwała się ani słowem. Dziewczyna odwróciła ku niej opaloną twarz.
— O co chodzi, Jase? Masz dla mnie jakąś robotę?
— Obawiam się, że tak.
Fal rozsiadła się jak najwygodniej na kamiennej ławeczce i założyła ręce na piersi. Drona pospiesznie wysunęła mackę pola siłowego, żeby podtrzymać złamaną nogę dziewczyny, choć doskonale wiedziała, że piekielnie silne włókna doskonale sobie poradzą.
— A więc, wyduś to z siebie.
— Być może, pamiętasz informację sprzed osiemnastu dni dotyczącą naszego statku, który został pospiesznie sklecony przez jednostkę stoczniową na obszarze Ponurej Głębiny. Jednostka stoczniowa uległa potem zniszczeniu, podobnie jak jej ostatni wytwór.
— Pamiętam — odparta Fal, która prawie niczego nie zapominała, a już na pewno informacji z codziennych biuletynów. — Skleciła go z byle czego, żeby uratować Umysł Specjalizowanej Jednostki Kontaktowej.
— Zgadza się. Otóż mamy z tym pewien problem — powiedziała Jase ponurym tonem.
Fal uśmiechnęła się.
Dla nikogo nie ulegało wątpliwości, że głównym orężem Kultury w wojnie, którą obecnie prowadziła, były jej maszyny. Chyba nie rozminąłby się z prawdą ten, kto by zaryzykował twierdzenie, że to właśnie maszyny tworzyły Kulturę, reprezentując ją pełniej, a zarazem na bardziej podstawowym poziomie niż jakikolwiek człowiek albo grupa ludzi. Umysły wytwarzane obecnie na statkach fabrycznych, orbitalach oraz ogromnych Specjalizowanych Jednostkach Kontaktowych stanowiły najbardziej wyrafinowane zbitki materii w galaktyce. Były tak inteligentne, że ludzie nie mieli najmniejszych szans choćby na to, żeby w pełni docenić ich mądrość, one zaś nie potrafiły przekazać nawet jej drobnej cząstki formie życia stojącej na o tyle niższym szczeblu rozwoju.
Kultura powierzyła swój los właśnie tym umysłowym gigantom, a także prostszym, choć również w pełni samodzielnie myślącym maszynom, zdumiewająco sprawnym i szybkim komputerom, a nawet niewiele inteligentniejszym od muchy układom elektronicznym sterującym pociskami nożowymi. Uczyniła to na długo przed wybuchem wojny z Idirianami. Stało się tak, ponieważ dążyła do tego, aby być w pełni świadomym i racjonalnym społeczeństwem, maszyny zaś miały znacznie większe szansę na osiągnięcie tego celu oraz, a może przede wszystkim, późniejsze jego właściwe wykorzystanie. Kulturze w zupełności to wystarczało.
Takie nastawienie pozwalało ludziom zająć się sprawami w gruncie rzeczy najważniejszymi w życiu, czyli sportem, rozmaitymi grami, romansami, poznawaniem martwych języków i prymitywnych społeczności, próbami rozwiązania nierozwiązywalnych problemów, a także zdobywaniem górskich szczytów bez zabezpieczenia w postaci indywidualnych uprzęży antygrawitacyjnych.
Rzecz jasna, ktoś nieżyczliwy mógłby powziąć podejrzenie, że odkrycie przez Umysły faktu, iż w pewnych sytuacjach niektórzy ludzie są zdolni nie tylko im dorównać, ale nawet przewyższają je pod względem umiejętności kojarzenia faktów i wyciągania właściwych wniosków, doprowadzi do poważnych awarii oraz przeciążenia obwodów, lecz nic takiego się nie stało. Oczywiście Umysły zafascynowała świadomość, że białkowy zlepek chaotycznych, przebiegających niewyobrażalnie wolno procesów myślowych jest niekiedy w stanie dostarczyć odpowiedzi nie gorszej albo wręcz lepszej niż one. Naturalnie musiało istnieć logiczne wytłumaczenie tego zjawiska; przypuszczalnie miało ono coś wspólnego z zasadami rządzącymi sprzęgnięciami przyczynowo-skutkowymi — zasadami, których poznanie i usystematyzowanie wciąż przekraczało niemal boskie zdolności Umysłów — a także niemal fizyczną masą ogromnych liczb.
Do Kultury należało ponad osiemnaście miliardów ludzi — niemal wszyscy doskonale odżywieni, wykształceni i czynni umysłowo — ale tylko około trzydziestu albo czterdziestu z nich dysponowało rzadką umiejętnością przewidywania i wyciągania właściwych wniosków, dorównującą zdolnościom dobrze poinformowanego Umysłu (a tych istniały już setki tysięcy). Możliwe, że w grę wchodził czysty przypadek. Gdyby rzucać osiemnastoma miliardami monet, prawie na pewno kilkadziesiąt z nich przez długi czas padałoby tą samą stroną do góry. Fal ’Ngeestra była arbitrem Kultury, jedną z trzydziestu, może czterdziestu osób, które potrafiły intuicyjnie przewidzieć, co się stanie, albo wyjaśnić, dlaczego coś, co już się stało, przebiegało właśnie w taki, a nie inny sposób. Pomyłki zdarzały się jej niezmiernie rzadko. Bez przerwy podsuwano jej najrozmaitsze problemy, rejestrowano każdy jej gest i każde słowo, ogromną uwagę poświęcano każdemu jej działaniu. Fal zastrzegła sobie jednak, że podczas wypraw w góry — wszystko jedno, samotnych czy w towarzystwie przyjaciół — chce być pozostawiona w spokoju. Oczywiście zabierała kieszonkowy terminal, który rejestrował wszystkie wydarzenia, przerywała natomiast wszelkie połączenia w czasie rzeczywistym z zarządzaną przez Umysły siecią Tarczy.
Właśnie dlatego przeleżała w śniegu półtorej doby ze złamaną nogą, zanim odnalazła ją wyprawa ratunkowa.
Jase przekazywała jej szczegóły ucieczki bezimiennego statku, Fal jednak odwróciła głowę i słuchała drony tylko jednym uchem. Myślami była na odległych zaśnieżonych zboczach, gdzie zamierzała wrócić najdalej za kilka dni, jak tylko zrosną się kości. Góry urzekały ją swoją urodą. Były jeszcze inne, po przeciwnej stronie równiny, niemal w zasięgu ręki, również rysujące się wyraźnie na tle błękitnego nieba, ale w porównaniu z tymi ostrymi, poszarpanymi szczytami i graniami przypominały ogłupiałe oswojone zwierzę. Oczywiście zdawała sobie sprawę, że właśnie dlatego ulokowano ją w tej willi: mieli nadzieję, że zainteresuje się znacznie bliższymi górami i że nie będzie jej się chciało odbywać podróży śmigaczem ku odległym zboczom. Co za głupota, pomyślała. Musiała widzieć góry, w przeciwnym razie bowiem przestałaby być sobą, a dopóki je widziała, musiała się na nie wspinać.
Na planecie nie widziałabym ich tak wyraźnie, przemknęło jej przez głowę. A z tej odległości już na pewno nie zobaczyłabym ich podnóża.
Willa, taras, góry oraz trawiasta równina znajdowały się na orbitalu. To miejsce było dziełem człowieka, a konkretnie maszyn zbudowanych przez maszyny, które zostały zbudowane przez maszyny, które zbudował człowiek. Naturalnie tę wyliczankę należałoby ciągnąć znacznie dłużej. Tarcza orbitala była niemal idealnie płaska, z minimalną tendencją do wklęsłości, ponieważ jednak wewnętrzna średnica orbitala (naturalnie po jego całkowitym ukończeniu, polegającym na połączeniu wszystkich tarcz i usunięciu dzielących je ścian) wynosiła sporo ponad trzy miliony kilometrów, nie należało się dziwić, iż z położonej dość wysoko willi Fal widziała podstawę odległych gór. Nieraz przemykała jej przez głowę myśl, że to musi być bardzo dziwnie mieszkać na wypukłej planecie, gdzie oddalający się statek stopniowo kryje się za horyzontem.
Podobna myśl pojawiła się także tym razem i natychmiast wzbudziła jej czujność. Fal uświadomiła sobie, że pomyślała o planetach w związku z czymś, co przed chwilą powiedziała Jase. Odwróciła się do maszyny i zaczęła pospiesznie przeglądać powierzchowne warstwy pamięci.
— Umysł skrył się we wnętrzu planety, nie wychodząc z hiperprzestrzeni? — zapytała ze zdumieniem. — I wrócił do normalnej przestrzeni dopiero tam, pod powierzchnią?
— Takie miał przynajmniej zamiary. Poinformował o nich w ostatniej, zaszyfrowanej transmisji, w której zawarł także kod samozniszczeniowy. Ponieważ planeta wciąż istnieje, najwidoczniej mu się udało. Gdyby próba zakończyła się niepowodzeniem, zostałby z niej obłok pyłu.
— Rozumiem. — Fal podrapała się po policzku. — Wydawało mi się, że to niemożliwe — powiedziała, patrząc prosto na dronę.
— Co?
Skrzywiła się z irytacją, rozdrażniona tym, że nie została od razu zrozumiana.
— To co zrobił Umysł. Wniknięcie w coś tak wielkiego jak planeta i dokonanie przeskoku z nadprzestrzeni w jej wnętrzu. Podobno nawet my tego nie potrafimy.
— Umysł, o którym mowa, również był o tym przekonany, ale nie miał wyboru. Główna Rada Wojenna postanowiła, że musimy powtórzyć jego wyczyn, posługując się Umysłem podobnej klasy i jakąś zbędną jałową planetą.
Fal uśmiechnęła się na myśl o „jakiejś zbędnej planecie”.
— I czym to się skończyło?
— Niczym, bo nie doszło do próby. Żaden Umysł nie zgodzi się na taki pomysł. Zbyt duże ryzyko. Nawet wybieralni członkowie Rady Wojennej zgłosili stanowczy protest.
Tym razem dziewczyna odchyliła głowę do tyłu i parsknęła głośnym śmiechem. Jase, która w gruncie rzeczy była nieuleczalnym romantykiem, pomyślała, że jej śmiech przypomina szmer górskich strumieni. Rejestrowała na własny użytek każdy wybuch śmiechu Fal, nawet te, które brzmiały znacznie mniej melodyjnie i miały niewiele wspólnego z wesołością. Jase doskonale wiedziała, że żadna maszyna, nawet rozumna, nie potrafiłaby umrzeć ze wstydu, zarazem jednak nie ulegało dla niej wątpliwości, że to właśnie by uczyniła, gdyby Fal kiedykolwiek odkryła jej sekret.
— Jak takie coś właściwie wygląda? — zapytała dziewczyna, kiedy opanowała wesołość. — Nigdy nie widać ich w całej okazałości, bo zawsze są w czymś, na przykład w statku albo okręcie bojowym. I jak udało mu się dokonać przeskoku?
— Z zewnątrz Umysł przypomina elipsoidę — odparła Jase spokojnym, rzeczowym tonem. — Po włączeniu pól siłowych upodabnia się do niewielkiego statku. Ma około dziesięciu metrów długości i jakieś dwa i pół średnicy w najgrubszym miejscu. Składa się z milionów elementów, z których najważniejsze należą do tak zwanego Umysłu właściwego: są niesamowicie ciasno upakowane i dlatego Umysły mają tak wielką masę, sięgającą piętnastu tysięcy ton. Rzecz jasna, jest wyposażony we własne źródło energii oraz kilka generatorów pola. W razie potrzeby każdy z nich może pełnić funkcję silnika. W przestrzeni rzeczywistej przebywa stale tylko zewnętrzna powłoka, reszta natomiast, łącznie z modułami myślącymi, ani na chwilę nie opuszcza hiperprzestrzeni. Jeśli wspomniany Umysł rzeczywiście wprowadził w czyn swój śmiały plan (a wszystko wskazuje na to, że tak się stało), mógł to uczynić tylko w jeden sposób, jako że nie dysponował ani napędem gwiezdnym, ani przesuwaczem.
Jase umilkła na chwilę, Fal zaś pochyliła się do przodu i oparła brodę na splecionych dłoniach. Uwagi drony nie umknął grymas bólu, który przemknął przez twarz dziewczyny, oraz to, że Fal przeniosła ciężar ciała na lewy pośladek, usiłując maksymalnie odciążyć złamaną nogę. Jase doszła do wniosku, że jej podopiecznej jest niewygodnie na twardej kamiennej ławce, i poleciła domowym dronom, żeby przyniosły kilka poduszek.
— Oczywiście Umysł ma wewnętrzny mikronapęd hiperprzestrzenny, ale używa go wyłącznie do rozszerzania mikroskopijnych obszarów pamięci, dzięki czemu w każdej sytuacji dysponuje wystarczającą jej pojemnością i mocą obliczeniową. W normalnych warunkach maksymalny zasięg tego urządzenia wynosi jeden milimetr sześcienny, nasz Umysł jednak przestroił je w taki sposób, że mogło objąć go całego. Najlogiczniejszym sposobem postępowania, już po wniknięciu do wnętrza planety, było udanie się do jakiegoś pustego obszernego miejsca. Takim właśnie miejscem są tunele Systemu Dowodzenia.
— Słusznie. — Fal skinęła głową. — Zgadza się. A co to… Och! Z budynku wypłynęła niewielka drona, taszcząca dwie ogromne poduchy.
— Dzięki.
Fal podparła się jedną ręką, drugą zaś wepchnęła sobie poduszki pod siedzenie i pod plecy. Mała drona znikła we wnętrzu willi.
— To twoja robota, Jase?
— Skądże znowu — odparła Jase, nie posiadając się z zadowolenia.
— O co chciałaś zapytać?
— O te tunele i System Dowodzenia. Co to takiego?
— Mówiąc w największym skrócie, System Dowodzenia to dwa równoległe tunele o średnicy dwudziestu dwóch metrów każdy, wydrążone pięć kilometrów pod powierzchnią planety. Tworzą współśrodkowe okręgi. Pociągi, które nimi jeździły, stanowiły niegdyś ruchome punkty dowodzenia systemami obronnymi pewnego państwa, kiedy planeta znajdowała się mniej więcej na trzecim stopniu rozwoju cywilizacyjnego. Najnowocześniejszą bronią były wówczas głowice termojądrowe instalowane na rakietach balistycznych. Budowniczowie Systemu Dowodzenia zamierzali…
Fal przerwała jej szybkim ruchem ręki.
— Chodziło o to, żeby nie dać się trafić, prawda?
— Owszem.
— Powiedziałaś: pięć kilometrów. Jakiej skały?
— Granitu.
— Batolit?
— Chwileczkę. — Jase zasięgnęła niezbędnych informacji. — Zgadza się: batolit.
— Pojedyncza warstwa? — zdziwiła się dziewczyna.
— Pojedyncza.
— Czy to może planeta o niewielkiej sile ciążenia albo wyjątkowo grubym płaszczu?
— I to, i to.
— Hm… — mruknęła Fal z zastanowieniem. Wyobraziła sobie ciągnące się kilometrami, mroczne tunele, a nad nimi pięciokilometrowe granitowe sklepienie… i kto wie, może atrakcyjne góry? Warto by wybrać się tam na wspinaczkę: słabe przyciąganie, atrakcyjny budulec. Otrząsnęła się i ponownie spojrzała na maszynę. — Co tam się stało? O ile wiem, to Planeta Umarłych. Czyżby tubylcy wybili się nawzajem?
— Owszem, jedenaście tysięcy lat temu, ale nie za pomocą broni termojądrowej, tylko biologicznej. Nikt nie ocalał.
— Hm… — mruknęła ponownie i skinęła głową.
Teraz było jasne, dlaczego Dra’Azon ogłosili Schar Planetą Umarłych. Jeśli należysz do supergatunku istot bytujących w postaci czystej energii, od dawna nie uczestniczących w opartym na tradycyjnej materii życiu galaktyki, i jeśli za swój główny cel uważasz zachowywanie w nienaruszonym stanie planet, które mogłyby być najlepszymi pomnikami śmierci i bezcelowości działania, Schar ze swoją krótką, ale burzliwą historią musiałby natychmiast wzbudzić twoje zainteresowanie. Nagle przyszła jej do głowy pewna myśl.
— Jak to się stało, że tunele jeszcze istnieją? Nacisk pięciu kilometrów granitu…
— Tego nie wiemy — przyznała z ociąganiem Jase. — Dra’Azon niechętnie dzielą się informacjami na temat swoich planet. Być może, budowniczowie Systemu Dowodzenia wpadli na pomysł, jak utrzymać go w gotowości przez wiele stuleci. Przyznaję, że to mało prawdopodobne, ale z drugiej strony nie wolno nam zapomnieć, że byli prawie geniuszami.
— Wielka szkoda, że wykorzystali swój geniusz do opracowania planu masowej rzezi, zamiast skupić się na zapewnieniu sobie przetrwania — zauważyła z przekąsem Fal, po czym prychnęła pogardliwie. Słowa dziewczyny (ale nie prychnięcie) sprawiły dronie przyjemność, mimo iż Jase bez trudu wyczuła w nich charakterystyczną mieszankę wyższości i protekcjonalnego pobłażania, którą ludzie Kultury tak często okazywali, mówiąc o błędach popełnianych przez słabiej rozwinięte społeczeństwa. Zapomnieli o problemach, z jakimi borykała się w przeszłości ich cywilizacja. Nie zmieniało to w niczym faktu, że Fal miała rację: doświadczenie oraz zdrowy rozsądek podpowiadały, iż najlepszym sposobem uniknięcia samozagłady jest rezygnacja z posiadania środków, które mogą do niej doprowadzić. Fal w zamyśleniu stukała piętą zdrowej nogi w kamienną posadzkę.
— A więc Umysł jest w tunelach strzeżonych przez Dra’Azon. W jakiej odległości od planety znajduje się Bariera Milczenia?
— W takiej samej jak wszędzie: w połowie drogi do najbliższej gwiazdy poza układem. W tym konkretnym przypadku odległość wynosi około trzystu dziesięciu lat świetlnych.
— Co dalej? — Dziewczyna utkwiła w dronie nieruchome spojrzenie czarnych oczu. Łagodny powiew wiatru poruszył listkami i kielichami kwiatów na pergoli; ten sam ruch powtórzyły ich cienie na policzkach i karku Fal. — Na czym polega problem?
— Dra’Azon pozwolili Umysłowi wtargnąć w zamkniętą przestrzeń, ponieważ…
— …był w krytycznej sytuacji. To oczywiste. Mów dalej. Jase, którą już dawno temu przestało irytować bezustanne przerywanie, wpadanie w słowo i dopowiadanie, ciągnęła spokojnie:
— Na Scharze, podobnie jak na niemal wszystkich Planetach Umarłych, utworzono skromną bazę. Jej załoga składa się z przedstawicieli niewielkiej, oficjalnie zachowującej neutralność, statycznej społeczności…
— Metamorfowie — mruknęła z zadumą Fal, jakby właśnie przyszło jej do głowy rozwiązanie gnębiącego ją od dłuższego czasu problemu, i zdumiała się jego prostotą. Podniosła wzrok na częściowo zasłonięte roślinnością błękitne niebo, po którym niespiesznie wędrowało kilka białych obłoków. — Mam rację, prawda? — zapytała, spoglądając ponownie na maszynę. — Ten Metamorf… i agentka Balveda… i planeta, którą rządzą niedołężni starcy… Załogę bazy stanowią Metamorfowie, ale… — Zmarszczyła brwi. — Wydawało mi się, że on zginął?
— Bo wszystko na to wskazywało, ale teraz już nie jesteśmy tego tacy pewni. Ostatnie doniesienia z Wszechstronnej Jednostki Kontaktowej „Nerwowa Energia” zdają się świadczyć o tym, że mógł ocaleć.
— A co się stało z WJK?
— Tego nie wiemy. Utraciliśmy łączność, kiedy próbowali zatrzymać idiriański okręt bojowy. Przypuszczalnie obie jednostki uległy zniszczeniu.
— Przechwycić, powiadasz? — Fal skrzywiła się z niesmakiem. — Jeszcze jeden Umysł chciał zaimponować całemu wszechświatowi. Idirianie mogą się posłużyć tym Metamorfem do… Wiemy przynajmniej, jak się nazywa?
— Bora Horza Gobuchul.
— A my nie mamy żadnych Metamorfów.
— Owszem, mamy jedną. Niestety, chwilowo przebywa na drugim końcu galaktyki, gdzie wykonuje ważne zadanie nie związane bezpośrednio z wojną. Wątpię, czy zdołalibyśmy ściągnąć ją tutaj wcześniej niż za pół roku. Poza tym, w przeciwieństwie do tego Horzy, nigdy nie była na planecie Schar.
— Ho, ho… — mruknęła dziewczyna.
— Otrzymaliśmy również informacje, że ta sama idiriańska flota, która zniszczyła nasz uciekający statek, usiłowała bez powodzenia wysadzić na planecie niewielki desant. Przy następnej próbie Dra’Azon mogą nabrać podejrzeń. Powinni wpuścić Horze, bo należał do jednej z poprzednich ekip, ale nie wiemy tego na pewno. Nie ulega natomiast wątpliwości, że nikt inny nie dostanie się na planetę.
— Nie zapominaj, że on mógł zginąć.
— Bardzo trudno jest zabić Metamorfa, toteż nie traktowałabym zbyt poważnie tej hipotezy.
— Boisz się więc, że ów Bora Horza odszuka bezcenny Umysł i odda go Idirianom?
— To może się zdarzyć.
— A jeśli już się zdarzyło? — Fal pochyliła się do przodu i utkwiła w dronie przenikliwe spojrzenie. — Co wtedy, Jase? Co by się stało, gdyby Idirianie dostali w swoje ręce w pełni sprawny, jeszcze nie wyszkolony Umysł?
Jase nie spieszyła się z odpowiedzią.
— Zakładając, że i tak wygramy wojnę… — odparła wreszcie — przedłużyłoby to ją co najmniej o kilka miesięcy.
— O ile konkretnie?
— Nie mniej niż o trzy i nie więcej niż siedem. W każdym razie można by policzyć je na palcach jednej ręki. Zależy czyjej, ma się rozumieć.
Fal uśmiechnęła się lekko.
— Kolejny problem polega na tym, że gdyby Umysł chciał się bronić, musiałby uczynić Schar jeszcze bardziej martwym, niż jest teraz, to znaczy zamienić go w pas asteroid?
— Tak jest.
— Może więc gnojek nie powinien był zadawać sobie trudu i uciekać ze statku, tylko zginąć razem z nim?
— Zadziałał instynkt przetrwania. — Jase przerwała, oczekując, że Fal zechce coś wtrącić, ale dziewczyna tylko skinęła głową. — Ma go zdecydowana większość żywych istot. — Z wystudiowaną starannością podniosła swoim polem siłowym złamaną nogę dziewczyny, przesunęła ją pół centymetra w lewo i postawiła z powrotem na podłodze. — Rzecz jasna, zdarzają się wyjątki, ale…
— Wiem, do czego zmierzasz. Bardzo zabawne, naprawdę.
— A więc widzisz, na czym polega kłopot?
— Widzę — przyznała Fal. — Oczywiście w każdej chwili moglibyśmy wedrzeć się tam siłą i rozwalić planetę na kawałki.
— Oczywiście, tyle że wtedy postawilibyśmy pod znakiem zapytania nasze zwycięstwo, bo narazilibyśmy się istotom, których potęgi nikt jeszcze nie odczuł na własnej skórze, i nikomu się nie spieszy, żeby to uczynić. Możemy również poddać się Idirianom, ale też jakoś nie wydaje mi się, żebyśmy mieli na to ochotę.
— Niemniej należy brać pod uwagę wszystkie możliwości — zauważyła Fal z uśmiechem.
— Jasne.
— W porządku, Jase. Jeśli to wszystko, chciałabym teraz trochę o tym pomyśleć. — Fal ’Ngeestra wyprostowała się, przeciągnęła i ziewnęła rozdzierająco, po czym pokręciła głową. — Interesujący problem, taki prawie na miarę bogów… Przygotuj mi wyciąg z wszystkimi szczegółami, które uznasz za istotne. Chyba przez jakiś czas skoncentruję się na tej sprawie. Dorzuć też trochę informacji o Ponurej Głębinie.
— Tak jest.
Fal już jej nie słyszała.
— Taaak… — wyszeptała, wpatrując się przed siebie nie widzącym spojrzeniem. — Popatrzmy, co tu mamy… Ta część przestrzeni… I jeszcze te rejony…
Zatoczyła ręką niewielki krąg, wypełniając go w wyobraźni milionami lat świetlnych pustki.
Jase wycofała się bezszelestnie, a następnie pożeglowała pod baldachimem liści i kwiatów ku wejściu do willi. Dziewczyna została sama na tarasie. Kołysała się lekko w przód i w tył, to podnosząc ręce do ust i oczu, to znów opuszczając je na kolana.
Do czego to doszło, myślała. Usiłujemy zabić nieśmiertelnego, niewiele brakuje, żebyśmy zadarli z istotami dysponującymi niemal boską mocą, a ja siedzę sobie tutaj, osiemdziesiąt tysięcy lat świetlnych od miejsca, gdzie rozgrywają się wydarzenia, i próbuję znaleźć wyjście z sytuacji. Ale heca! Niech to szlag trafi. Szkoda, że nie pozwolili mi działać na pierwszej linii, gdzie naprawdę się coś dzieje, tylko wsadzili tutaj, na głębokie zaplecze. Ech, co tam…
Usiadła w ten sposób, że jej usztywniona noga leżała na ławce, po czym odwróciła się ku górom po drugiej stronie równiny, oparła łokieć na kamiennym parapecie, podparła brodę ręką i chłonęła wspaniały widok.
Często zastanawiała się, czy dotrzymali słowa i rzeczywiście podczas wspinaczki zostawiają ją samą sobie. Wcale by się nie zdziwiła, gdyby okazało się, że gdzieś w pobliżu zawsze unosi się mała drona albo pocisk nożowy. Tak mogło być również tym razem; nie zjawili się zaraz po wypadku, tylko pozwolili jej przeleżeć kilka godzin w śniegu, obolałej i przerażonej, żeby ją przekonać, iż zastosowali się do życzenia, a jednocześnie sprawdzić, jak zareaguje na bolesne i niezwykłe przeżycie. Wiedziała przecież, jak działają Umysły, a poza tym na ich miejscu sama przeprowadziłaby podobny eksperyment. Może powinnam po prostu spakować się, powiedzieć im, żeby wsadzili sobie gdzieś tę swoją wojnę, i zabrać się stąd? Tak, to by było nawet interesujące. Kłopot polega na tym, że lubię to, co robię. Opuściła wzrok na swoją rękę, złocistobrązową w promieniach słońca. Wyprostowała palce, po czym zacisnęła je mocno. Nie mniej niż trzy, nie więcej niż siedem. Zależy czyjej ręki, ma się rozumieć. Idirianie mieli po siedem palców.
Ponownie skierowała wzrok nad pocętkowaną plamami cienia równinę, ku odległym górom, i westchnęła głęboko.