Rozdział 7

Zanim Cirocco zdążyła ochłonąć, siedzieli w kręgu, a Całym opowiadał.

— Wyszedłem na powierzchnią niedaleko miejsca, w którym znika rzeka — mówił. — Siedem dni temu. Usłyszałem was od razu następnego dnia.

— Dlaczego w takim razie się nie odezwałeś? — spytała Cirocco.

Calvin pokazał jej szczątki swojego hełmu.

— Brakuje mikrofonu — powiedział, wyciągając urwany koniec przewodu. — Mogłem słuchać, ale nie mogłem nadawać. Czekałem. Odżywiałem się owocami. Po prostu nie stać mnie było na ubicie któregoś z tych zwierzaków. — Rozłożył swoje wielkie ręce i wzruszył bezradnie ramionami.

— Skąd wiedziałeś, że tu właśnie powinieneś czekać? — spytała Gaby.

— Nie wiedziałem na pewno.

— No dobrze — powiedziała Cirocco. Klepnęła się dłońmi po udach, a potem roześmiała się. — Dobrze. Popatrzcie tylko. Właśnie wtedy, kiedy na dobrą sprawę straciłyśmy już nadzieję na znalezienie kogokolwiek z naszych, wpadamy na ciebie. To zbyt piękne, żeby było prawdziwe. Prawda, Gaby?

— Co? O tak, to wspaniałe.

— I ja się cieszę, że was widzę, ludzie. Słucham was od pięciu dni. To miło słyszeć znajome głosy.

— Czy rzeczywiście minęło aż pięć dni?

Calvin puknął w urządzenie, które nosił na przegubie. Był to cyfrowy zegarek.

— Nadal pokazuje bardzo dokładny czas — powiedział. — Kiedy wrócimy, muszę napisać list pochwalny do producenta.

— Podziękowałabym wytwórcy paska — powiedziała Gaby. — Twój jest stalowy, a mój był skórzany.

Calvin wzruszył ramionami.

— Pamiętam go. Kosztował więcej, niż dostawałem na miesiąc jako praktykant.

— Ciągle jednak wydaje mi się, że minęło dużo czasu. Spałyśmy zaledwie trzy razy.

— Wiem. Bill i August mają takie same kłopoty z oceną upływu czasu.

Cirocco aż podskoczyła.

— Bill i August żyją?

— Tak, słyszałem, jak rozmawiali. Są tam w dole, na dnie. Mogę ci pokazać to miejsce. Bill, podobnie jak wy, ma kompletne radio, August ma tylko odbiornik. Bill wybrał kilka charakterystycznych punktów w terenie i zaczął tłumaczyć, jak możemy go odszukać. Przez dwa dni się nie ruszał, a August znalazła go całkiem szybko. Teraz odzywają się regularnie. August pyta tylko ciągle o April i często płacze.

— Jezu — westchnęła głęboko Cirocco. — Tak myślałam. Masz jakieś pojęcie, gdzie może być April albo Gene?

— Wydawało mi się raz, że słyszę Gene’a. Płakał — powiedziała Gaby.

Cirocco pomyślała chwilę i zmarszczyła brwi.

— Dlaczego Bill nas nie słyszał? Powinien również słuchać radia, prawda?

— Musiał być czymś przesłonięty — powiedział Calvin. — Krawędź urwiska mogła odciąć łączność z wami. Tylko ja słyszałem obie grupy, ale nic nie mogłem poradzić.

— W takim razie powinni nas słyszeć teraz, jeśli…

— Nie podniecaj się. Teraz śpią i cię nie usłyszą. Te słuchawki brzęczą jak komary. Powinni się obudzić za jakieś pięć-sześć godzin. — Spoglądał to na jedną, to na drugą. — Wam też przydałoby się trochę snu. Szłyście ponad dwadzieścia pięć godzin.

Tym razem Cirocco uwierzyła mu bez trudu.

Wiedziała, że na nogach trzyma ją tylko napięcie, a powieki same jej opadają. Jednak nie mogła jeszcze się poddać.

— A co z tobą, Calvin? Miałeś jakieś kłopoty?

Uniósł jedną brew.

— Kłopoty?

— Wiesz, o czym mówię.

Wydawało się, że zamyka się w sobie.

— Nigdy o tym nie mówię. Nigdy.

Skłonna była nie naciskać. Wydawał się spokojny, jak gdyby pogodził się z czymś.

Gaby wstała i przeciągnęła się, ziewając potężnie.

— Ja bym się zwinęła — powiedziała. — Gdzie chcesz się wyciągnąć, Rocky?

Calvin podniósł się również.

— Mam miejsce, w które włożyłem trochę pracy — powiedział. — Tu na górze, na tym drzewie. Możecie użyć go obie, a ja trochę jeszcze zostanę i posłucham, czy nie odezwie się Bill.

Było to uwite z gałązek i pnączy ptasie gniazdo. Calvin wymościł je puszystym materiałem. Było tam masę miejsca, Gaby jednak wolała położyć się blisko Cirocco, tak jak to robiły przedtem. Cirocco zastanawiała się, czy nie powinna położyć temu kres, ale zdecydowała w końcu, że jest to bez znaczenia.

— Rocky?

— Co tam?

— Chciałabym, żebyś była z nim ostrożna.

Cirocco ocknęła się z najgłębszego snu.

— Taak? Z Calvinem?

— Coś się z nim stało.

Cirocco spojrzała na Gaby przekrwionymi z niewyspania oczyma.

— Idź spać, Gaby, dobrze? — Klepnęła ją po nodze.

— Lepiej na niego uważać — mruknęła Gaby.


Żeby tylko był jakiś najmniejszy znak oznaczający poranek — pomyślała Cirocco ziewając. W ten sposób wstawanie byłoby o wiele łatwiejsze. Coś w rodzaju piania koguta albo promieni słonecznych padających pod właściwym kątem.

Gaby ciągle spała przy jej boku. Rocky uwolniła się i stanęła na grubej gałęzi drzewa.

Calvina nie było w pobliżu. Śniadanie było w zasięgu ręki: purpurowy owoc wielkości ananasa. Zerwała jeden i zjadła razem ze skórką, a potem zaczęła wspinaczkę.

Było łatwiej, niż mogło się wydawać na pierwszy rzut oka. Wchodziła na górę prawie tak szybko jak po drabinie. Z pewnością trzeba to było przypisać również słabemu ciążeniu, ale drzewo było jakby stworzone dla wspinaczki, lepsze od wszystkiego w tym względzie, z czym spotkała się od czasu, gdy miała osiem lat. Sękata kora dawała zaczepienie tam, gdzie gałęzie były rozmieszczane rzadziej. Zarobiła kilka zadrapań do kolekcji, ale tę cenę gotowa była zapłacić.

Po raz pierwszy od czasu przybycia na Temidę czuła się szczęśliwa. Nie liczyła chwil spotkania z Gaby i z Calvinem, ponieważ były tak naładowane emocjami, że graniczyły z histerią. Teraz czuła się po prostu dobrze.

— Do diabła, dawno się tak nie czułam — mruknęła do siebie. Nigdy nie była ponurakiem. Było trochę przyjemnych momentów na pokładzie „Ringmastera”, ale niewiele naprawdę zabawnych. Próbując sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz czuła się tak dobrze, stwierdziła, że było to na przyjęciu, na którym dowiedziała się, że po siedmiu latach prób dostała wreszcie dowództwo. Uśmiechnęła się na samo wspomnienie — to było bardzo dobre przyjęcie.

Wkrótce jednak uwolniła się od wszelkich myśli i oddała samej czynności. Czuła każdy mięsień, każdy centymetr skóry. Wspinaczka na golasa po drzewie dawała zadziwiające poczucie swobody. Jej nagość była dotąd przeszkodą i zagrożeniem. Teraz czuła się świetnie. Czuła szorstką powierzchnię drzewa pod palcami i podatną sprężystość gałęzi. Miała ochotę wydać okrzyk niczym Tarzan.

Kiedy doszła do wierzchołka, usłyszała nowy dźwięk. Było to powtarzające się skrzypienie, dochodzące z miejsca, którego nie mogła dostrzec poprzez gęstwę żółtozielonych liści na wprost i kilka metrów poniżej.

Poruszając się ostrożniej, opuściła się na poziomą gałąź i przesunęła bokiem ku otwartej przestrzeni.

Przed nią wznosiła się niebieskoszara ściana. Nie miała pojęcia, co to mogło być. Skrzypienie rozległo się ponownie, jeszcze głośniejsze i trochę wyżej od niej. Przed nią poruszył się kłąb połamanych gałęzi. Potem, bez ostrzeżenia, pojawiło się oko.

— Rany! — krzyknęła, zanim pomyślała, że może powinna być cicho. Bez namysłu odskoczyła na trzy metry kołysząc się wraz z ruchem drzewa i patrząc jak zaczarowana w potworne oko. Było tak wielkie, że z trudem mogłaby je objąć rozłożonymi ramionami, połyskujące wilgocią i zadziwiająco ludzkie w wyrazie.

Mrugnęło.

Cienka błona ściągnęła się ze wszystkich stron niczym przesłona w obiektywie, a potem nagle znowu błyskawicznie się otworzyła.

Pobiła wszelkie rekordy schodząc na dół, nie czując podrapanych kolan i wrzeszcząc całą drogę. Gaby już nie spała. W ręku dzierżyła gotową do użycia kość udową.

— Na dół, na dół! — wrzeszczała Cirocco. — Tam na górze coś jest. Mogłoby użyć tego drzewa jako wykałaczki. — Ostatnie osiem metrów przeleciała w powietrzu, upadła na czworaki i ruszyła w dół wzgórza, zderzając się po drodze z Calvinem.

— Nie słyszałeś, jak wołam? Musimy się stąd wynosić. Tam coś jest…

— Wiem, wiem. — Uspokajał ją, rozkładając ręce. — Wiem wszystko, nie ma się czym przejmować. Nie zdążyłem wam opowiedzieć, zanim poszłyście spać.

Cirocco poczuła, że napięcie trochę opada, jednak daleka była od pełnej równowagi. To było okropne — tyle nerwowej energii i żadnej możliwości wyładowania. Nogi rwały jej się do biegu. Zamiast tego wyładowała się na nim.

— Do jasnej cholery, Calvin! Nie zdążyłeś powiedzieć mi o czym takim? Co to jest i co o tym wiesz?

— To nasz sposób na spuszczanie się z urwiska — powiedział. — Nazywa się… — oblizał usta i zagwizdał akord z trzech tonów zakończony świergotem… — ale widzę, że to raczej dziwne używać tego na zmianę z angielskim. Nazywam go Gwizdkiem.

— Nazywasz go Gwizdkiem — powtórzyła tępo Cirocco.

— Tak jest. To jest miękkolot.

— Miękkolot.

Spojrzał na nią dziwnie, a ona zgrzytnęła zębami.

— Wygląda raczej na sterowiec, ale nim nie jest, bo nie ma sztywnego szkieletu. Zawołam go i będziesz mogła przekonać się sama. — Włożył dwa palce do ust i wygwizdał przeciągły, skomplikowany dźwięk, podzielony na dziwne muzyczne odcinki.

— Woła go — powiedziała Cirocco.

— Przecież słyszę — powiedziała Gaby. — Dobrze się czujesz?

— Tak. Jednak myślę, że jak odrosną mi włosy, będę siwa.

W odpowiedzi z góry ozwała się seria treli, a potem przez kilka minut nic się nie działo. Czekali.

Gwizdek pojawił się z lewej. Był o trzysta do czterystu metrów od ściany urwiska i poruszał się równolegle do niej — nawet z takiej odległości mogły dostrzec jedynie małą jego część. Wyglądał jak wielka niebieskoszara zasłona rozciągnięta przed ich wzrokiem. Potem Cirocco dostrzegła oko. Calvin zagwizdał ponownie, a oko obracało się bez celu, dopóki wreszcie ich nie odnalazło. Calvin spojrzał przez ramię.

— On za dobrze nie widzi — wyjaśnił.

— Jeżeli tak, to proponuję nie wchodzić mu w drogę — powiedziała Gaby z przerażeniem. — Jego tyłek jest pewnie gdzieś w sąsiednim hrabstwie.

Nos zniknął i Gwizdek zaczął przesuwać się bokiem. Szybował i szybował, wydawało się, że bez końca.

— Dokąd on leci? — spytała Cirocco.

— Zatrzymanie się zajmuje mu trochę czasu — wyjaśnił Calvin. Zaraz ustawi się pod wiatr.

Cirocco i Gaby w końcu dołączyły do Calvina stojącego na skraju urwiska i obserwującego całą operację.

Miękkolot Gwizdek miał od dziobu do rufy dobry kilometr. Gdyby miał jeszcze wymalowaną na ogonie swastykę, do złudzenia przypominałby nadludzkich rozmiarów replikę niemieckiego sterowca „Hindenburg”.

Nie, zdecydowała Cirocco, to niezupełnie tak. Była miłośnikiem statków powietrznych, a kiedyś aktywnie zaangażowała się w projekcie NASA, mającym na celu zbudowanie czegoś prawie tak wielkiego jak Gwizdek. Pracując razem z inżynierami — projektantami, dość dobrze poznała projekt LZ-129.

Kształt był taki sam: wydłużone cygaro, z tępym nosem, zwężające się ku rufie. Pod nim nawet rodzaj gondoli, chociaż znacznie dalej ku tyłowi niż na „Hindenburgu”. Inny był kolor, a także faktura powierzchni. Nie było konstrukcji wzmacniającej. Gwizdek był gładki, jak stare balony Goodyera, a w słońcu błyszczał tęczowo niczym macica perłowa. Podstawowy szaroniebieski kolor był jakby powleczony cienką warstewką oleju.

Poza tym „Hindenburg” nie miał włosów. Gwizdek natomiast — tak: wzdłuż poprzecznych brzusznych pręg miał gęstniejące i dłuższe pośrodku włosy, które przechodziły w rzadki błękitny puch na końcach. Poniżej centralnego węzła, czy gondoli, czy cokolwiek to w końcu było, zwisał pęk delikatnych wąsów.

Dalej były oczy, a wreszcie płetwy ogonowe. Cirocco widziała jedno oko, patrzące w bok, i pomyślała, że jest ich może więcej. Zamiast czterech powierzchni lotnych na ogonie Gwizdek miał tylko trzy: dwie poziome i jedną sterową. Cirocco widziała, jak się wyginają, kiedy olbrzymie stworzenie próbowało odwrócić się nosem w ich kierunku, jednocześnie skręcając grzbiet w połowie długości. Płetwy były cienkie i przeźroczyste, niczym skrzydła lotni i elastyczne jak meduza.

— Ty… no, ty mówisz do tego czegoś? — spytała Calvina.

— Zupełnie nieźle. — Uśmiechał się do sterowca. Cirocco jeszcze nie widziała go tak szczęśliwym.

— Czy łatwo nauczyć się tego języka?

Zmarszczył brwi.

— Nie, tego bym nie powiedział.

— Jak długo tu byłeś? Siedem dni?

— Powiem ci: wiem, jak z tym mówić. Wiem o nim bardzo dużo.

— A więc w jaki sposób się tego nauczyłeś?

Pytanie najwidoczniej było dla niego kłopotliwe.

— Obudziłem się z tym.

— Co proszę?

— Po prostu to wiem. Kiedy tylko go zobaczyłem, wiedziałem o nim wszystko. Rozumiałem go, gdy mówił. Tak po prostu.

Cirocco była pewna, że nie było to aż tak proste. On jednak najwidoczniej nie życzył sobie, żeby go w tej sprawie indagowano.

Prawie godzinę zajęło Gwizdkowi zajęcie właściwej pozycji, a następnie ostrożne zbliżenie się dziobem do ściany urwiska. W czasie całej operacji Gaby i Cirocco cofnęły się na bezpieczną odległość. Lepiej się czuły, gdy widziały jego gębę z daleka. Przypominała szeroką na metr szramę, dziwnie drobną jak na stworzenie wielkości Gwizdka, położoną dwadzieścia metrów poniżej przedniego oka. Poniżej gęby znajdował się osobny otwór, zamknięty podwójnym mięśniem — zwieraczem, spełniający rolę gwizdka zaworu regulującego ciśnienie.

Długi, sztywny przedmiot wysunął się z gęby i opuścił do ziemi.

— Chodźcie — powiedział Calvin, kiwając na nie. — Wsiadamy.

Ani Gaby, ani Cirocco nie powstało w głowie, żeby za nim pójść. Po prostu się gapiły. Przez chwilę wyglądał na poirytowanego, a potem znowu się uśmiechnął.

— Wiem, że trudno w to uwierzyć, ale to prawda. Wiem bardzo dużo o tych stworzeniach. Już tym kiedyś leciałem. On jest absolutnie uległy, zresztą i tak zmierza w tę samą stronę co my. Poza tym jest całkowicie bezpieczny. Odżywia się tylko roślinami i to w bardzo niewielkiej ilości. Nie może jeść za dużo, boby opadł na ziemię. — Postawił stopę na długiej kładce i ruszył w stronę wejścia.

— Co to jest, to, na czym stoisz?

— Zdaje się, że można by to nazwać językiem.

Gaby zaczęła się śmiać, ale wyszło jakoś nieszczerze i śmiech przeszedł w kaszel.

— Czy to wszystko nie jest trochę zbyt… Chcę powiedzieć, Jezu, Calvin! Do licha, stoisz sobie na języku tego cholerstwa, namawiając mnie, żebym weszła do jego paszczy. Przypuszczam, że na końcu… możemy to nazwać gardzielą? Więc na końcu gardzieli jest coś, co może nie jest prawdziwym żołądkiem, ale spełnia przecież tę samą funkcję. Jak zaczną nas zalewać soki żołądkowe, to też będziesz miał pewnie jakieś miłe i elokwentne wytłumaczenie!

— Hej, Gaby, przyrzekam ci, to jest bezpieczne jak…

— Nie, bardzo dziękuję! — wrzasnęła Gaby. — Mogę być najgłupszą córką Mamy Plauget, ale nikt nigdy nie powie, że nie miałam dość oleju w głowie, żeby trzymać się z daleka od gęby jakiegoś pieprzonego potwora. Boże! Czy ty w ogóle wiesz, do czego nas namawiasz? W czasie tej wyprawy raz już byłam zjedzona żywcem. Nie mam zamiaru pozwolić, żeby to się powtórzyło.

Teraz już wrzeszczała, trzęsła się, a twarz nabiegła jej krwią. Cirocco zgadzała się ze wszystkim, co tamta mówiła, w każdym razie na płaszczyźnie emocjonalnej. A jednak stanęła na języku. Był ciepły, ale suchy. Odwróciła się i wyciągnęła rękę.

— Chodź, koleżanko. Wierzę mu.

Gaby przestała się trząść i wyglądała na oszołomioną.

— Nie zostawiłabyś mnie tutaj?

— Oczywiście, że nie. Idziesz z nami. Musimy dostać się na dół, by spotkać Billa i August. No chodź, gdzie twoja odwaga?

— To nieuczciwe — powiedziała płaczliwie Gaby. — Nie jestem tchórzem. Po prostu nie możesz ode mnie wymagać, żebym to zrobiła.

— Ja cię proszę. Jedyny sposób, by pokonać twój strach, polega na stawieniu mu czoła. No dalej, wchodzimy.

Gaby wahała się przez dłuższą chwilę, a później wtuliła głowę w ramiona i ruszyła jak na ścięcie.

— Zrobię to dla ciebie — powiedziała — ponieważ cię kocham. Muszę być z tobą, gdziekolwiek pójdziesz, nawet gdyby to miało znaczyć, że razem umrzemy.

Calvin spojrzał na nią dziwnie, ale nie odezwał się słowem. Weszli do paszczy i znaleźli się w wąskiej, półprzezroczystej rurze o cienkiej podłodze zawieszonej w przestrzeni. To był długi spacer.

Pośrodku był duży worek, który widzieli z zewnątrz. Zrobiony z grubego, przezroczystego materiału miał sto metrów długości i trzydzieści szerokości, a jego dno wypełniał pył drzewny i liście. Były tam również małe zwierzęta: kilka śmieszków, kolekcja przedstawicieli mniejszych gatunków i tysiące maleńkich, gładkoskórych stworzeń, mniejszych od ryjówki. Jak i inne zwierzęta na Temidzie, również i te nie zwracały na nich uwagi.

Mogli rozglądać się na wszystkie strony, więc zaraz stwierdzili, że odbili już na pewną odległość od ściany urwiska.

— Jeżeli to nie jest żołądek Gwizdka, to cóż to jest? — spytała Cirocco.

Calvin wydawał się zaskoczony.

— Nie powiedziałem, że to nie jest żołądek. Stoimy na jego pożywieniu.

Gaby jęknęła i próbowała biec z powrotem do wyjścia. Cirocco chwyciła ją i przytrzymała. Spojrzała na Calvina.

— W porządku — powiedział. — Może trawić tylko z pomocą tych małych zwierząt. Wchłania ich odchody. Jego soki trawienne nie mogą wam wyrządzić większej krzywdy niż słaba herbata.

— Słyszałaś, Gaby? — wyszeptała jej Cirocco do ucha. — Wszystko będzie dobrze. Uspokój się, kochanie.

— Sły… słyszę. Nie złość się na mnie. Boję się.

— Wiem. No chodź, wstań i popatrz. Uwolnisz się od tego. — Pomogła jej wstać i razem podeszły brodząc do przezroczystej ściany żołądka. Miały wrażenie, że spacerują po trampolinie. Gaby przycisnęła do ściany nos i ręce i resztę drogi spędziła chlipiąc i patrząc tępo w przestrzeń. Cirocco zostawiła ją i podeszła do Calvina.

— Musisz być z nią bardziej ostrożny — powiedziała spokojnie. — Pobyt w ciemności oddziałał na nią silniej niż na nas. — Zmrużyła oczy i przyjrzała mu się uważnie. — Chociaż o tobie właściwie nic nie wiem.

— Czuję się dobrze — powiedział. — Nie chcę jednak mówić o moim życiu przed powtórnymi narodzinami. To już przeszłość.

— Zabawne. Gaby mówiła podobne rzeczy. Ja nie mogę tak na to patrzeć.

Calvin wzruszył ramionami, najwidoczniej mało go obchodziło, co każda z nich myśli.

— W porządku. Byłabym wdzięczna, gdybyś mi opowiedział wszystko, co wiesz. Nie obchodzi mnie, w jaki sposób się tego dowiedziałeś, jeżeli nie chcesz o tym mówić.

Calvin pomyślał chwilę, a potem kiwnął głową.

— Nie mogę cię tak szybko nauczyć ich języka. Przede wszystkim opiera się on na barwie i długości dźwięku, a zresztą mówię i tak tylko uproszczoną wersją, opartą na dźwiękach słyszalnych. Miękkoloty występują w rozmaitych rozmiarach, od dziesięciometrowych do nieco większych niż ten tutaj. Często podróżują stadami: również i ten ma kilka mniejszych towarzyszy podróży, których nie widziałyście, ponieważ pozostają po jego drugiej stronie. Teraz możesz zobaczyć kilka.

Wskazał za „okno”, gdzie kilka dwudziestometrowych sterowców obijało się o siebie, szukając dogodnej pozycji. Wyglądały jak nieruchawe ryby. Cirocco słyszała wysokie gwizdy.

— Są przyjazne i dość inteligentne. Nie mają tu żadnych naturalnych wrogów. Wytwarzają wodór z pożywienia i utrzymują go pod niewielkim ciśnieniem. Jako balast zabierają wodę, którą wyrzucają, kiedy chcą obniżyć lot czy wylądować. Ich skóra jest mocna, ale jej uszkodzenie zwykle powoduje śmierć. Mają niewielką zdolność manewrową. Sterowanie nie jest zbyt precyzyjne, a ruszenie z miejsca zabiera im sporo czasu. Czasami są zaskakiwane przez ogień. Jeżeli nie zdołają umknąć, wybuchają niczym bomba.

— A co z tymi wszystkimi stworzeniami? — spytała Cirocco, rozglądając się. — Czy potrzebują wszystkich, by móc strawić pożywienie?

— Nie, tylko tych małych żółtych. Te stworki nie mogą jeść niczego oprócz tego, co ten sterowiec im przygotuje. Nie znajdziesz ich nigdzie poza żołądkiem miękkolotów. Cała reszta to — podobnie jak my — autostopowicze albo pasażerowie.

— Nie rozumiem. Po co ten skórolot to robi?

— To rodzaj symbiozy, połączony z inteligencją pozwalającą na wolny wybór i robienie tego, co się chce. Jego rasa żyje w zgodzie z innymi tutejszymi rasami, zwłaszcza z Tytaniami. Świadczy im drobne przysługi, a oni w zamian za to…

— Tytanie?

Uśmiechnął się niepewnie i rozłożył ręce.

— Tym słowem zastępuję gwizdy, których on używa. Mam tylko bardzo niejasne o nich wyobrażenie, ponieważ nie najlepiej rozumiem złożone opisy. Wiem, że mają sześć nóg i wszystkie są rodzaju żeńskiego. Nazywam je Tytaniami, ponieważ tak w greckiej mitologii nazywano tytanów — kobiety. Nazwałem również inne rzeczy.

— Na przykład?

— Regiony, rzeki, łańcuchy górskie. Nazwałem obszary lądów imionami poszczególnych Tytanów.

— Co… ach tak, teraz sobie przypominam. — Calvin w ramach hobby studiował mitologię. — A więc, kim byli Tytani?

— Synami i córkami Urana i Gai. Gaja wynurzyła się z chaosu. Zrodziła Urana i uczyniła równym sobie, a potem spłodzili Tytanów: sześciu mężczyzn i sześć kobiet. Nazwałem noce i dnie ich imionami, jako że mamy tu sześć dni i sześć nocy.

— Jeżeli wszystkie noce nazwałeś imionami kobiet, wymyślę dla nich własne nazwy.

Uśmiechnął się.

— Nic z tych rzeczy. Wynikło to raczej z przypadku. Spójrz za siebie, na zamarznięty ocean. Powinien to być Okeanos i tak też go nazwałem. Kraj, nad którym teraz przelatujemy, nazwałem Hyperionem, a tamta noc przed nami, z górami i nieregularnym morzem, nazywa się Rea. Kiedy patrzysz na nią z Hyperiona, północ masz po lewej, a południe po prawej. Potem, idąc po okręgu — większości, rozumiesz, nie widziałem, ale wiem, że tam są — mamy Kriosa, którego możesz teraz dostrzec, potem wzdłuż łuku Fojbe, Tetyda, Teja, Metis, Dione, Hapetos, Kronos i Mnemozyne. Możesz dostrzec Mnemozynę po drugiej stronie Okeanosa, za nami. Przypomina pustynię.

Cirocco próbowała zebrać je razem w myśli.

— Nigdy tego wszystkiego nie zapamiętam.

— Tak naprawdę liczy się teraz Okeanos, Hyperion i Rea. Właściwie nie wszystkie nazwy biorą się od Tytanów. Jednym z tytanów jest Temida, więc pomyślałem, że może to stworzyć pewne zamieszanie. A więc… no cóż… — Spojrzał w bok z trochę baranim uśmiechem. — Po prostu nie mogłem sobie przypomnieć imion dwóch Tytanów. Użyłem więc Metis — co oznacza mądrość i Dione.

Cirocco naprawdę było wszystko jedno. Nazwy były poręczne i na swój sposób systematyczne.

— Pozwól, że zgadnę chociaż rzeki. Także mitologia?

— Tak. Wybrałem dziewięć największych rzek w Hyperionie, gdzie zresztą jest ich — jak łatwo dostrzec — całe mnóstwo i nazwałem je imionami Muz. Tam na południu mamy Uranię, Kalippe, Terpsychorę i Euterpe. Polihymnia przepływa przez strefę brzasku, wpadając do Rei. Tam na północnym stoku, wypływając na wschodzie, jest Melpomena. Bliżej są Talia i Erato, które wyglądają, jakby tworzyły układ podwójny. Ta, wzdłuż której szłyście, jest dopływem Klio, która jest właśnie teraz mniej więcej prosto pod nami.

Cirocco spojrzała w dół i dostrzegła błękitną wstążkę, wijącą się wśród gęstego, zielonego lasu. Pobiegła spojrzeniem aż do ściany urwiska za nami i zaniemówiła.

— A więc ta rzeka uchodziła tędy! — zawołała.


Woda spadała łukiem ze ściany urwiska, mniej więcej łukiem poniżej miejsca, gdzie przedtem stali i przypominała wygiętą sztabę metalu. Po pięćdziesięciu metrach strumień rozpylał się gwałtownie, by opaść na ziemię w postaci mgły.

Około tuzina innych wodnych pióropuszy tryskało z urwiska, ale żaden nie był tak blisko, ani nie był tak efektowny jak tamten. Każdemu z nich towarzyszyła tęcza. Z miejsca, z którego patrzyła Rocky, łuki tęczy układały się jak bramki krykietowe. Widok zapierał dech, niemal zbyt piękny, żeby mógł być prawdziwy.

— Chciałabym mieć wyłączność na produkcję widokówek z tego miejsca — powiedziała.

Calvin roześmiał się.

— Ty będziesz sprzedawała filmy do aparatów, a ja bilety na przejazd. Co o tym sądzisz?

Cirocco popatrzyła na Gaby, która zamarła w bezruchu przy oknie.

— Reakcje wydają się być mieszane. Mnie się podoba. Jak się nazywa ta duża rzeka? Ta, do której wpadają wszystkie pozostałe?

— Ophion. Wielki wąż północnego wichru. Jeżeli dobrze się przyjrzysz, zauważysz, że wypływa z niewielkiego jeziora w strefie mroku pomiędzy Mnemozyną i Okeanosem. To jezioro też musi mieć jakieś źródło zasilające i podejrzewam, że jest nim podziemny nurt Ophion płynącej pod piaskami pustyni. Nie widać jednak miejsca, w którym znika pod ziemią. Poza tym płynie bez przerwy, wpada do morza i wypływa z drugiej strony.

Cirocco biegła wzrokiem wzdłuż poskręcanego toru rzeki i przekonała się, że Calvin ma rację.

— Myślę, że geograf powiedziałby ci, że jeżeli rzeka wpada do morza, a później wypływa z przeciwnej strony, to nie jest to już ta sama rzeka — powiedziała. — Rozumiem jednak, że tamte reguły zostały ustalone dla ziemskich rzek. W porządku, nazwijmy ją zatem rzeką okrężną.

— Tam właśnie są Bill i August — powiedział Calvin, wskazując ręką. — Mniej więcej w połowie biegu Klio, tam gdzie ten trzeci dopływ…

Bill i August. Mieliśmy spróbować się z nimi połączyć.

W całym tym zamieszaniu związanym z podróżą sterowcem…

— Pożyczyłem sobie twoje radio. Są już na nogach i czekają na nas. Możesz ich teraz wywołać, jeśli chcesz.

Cirocco wzięła resztkę hełmu i radio od Gaby.

— Bill, słyszysz mnie? Mówi Cirocco.

— Aa… tak, tak! Słyszę cię. Jak ci idzie?

— A czego się można spodziewać, jadę w żołądku miękkolota. A co u ciebie? Wyszedłeś z tego cały? Żadnych ran?

— Nie, w porządku. Posłuchaj, chciałbym… chcę powiedzieć, jak to dobrze słyszeć twój głos.

Poczuła łzę spływającą po policzku i szybko ją starła.

— Wspaniale jest cię słyszeć, Bill. Kiedy wypadłeś przez to okno… A, cholera tam! Przecież tego nie możesz pamiętać, prawda?

— Masy rzeczy nie pamiętam — powiedział. — Później musimy to wszystko sobie szczerze wyjaśnić.

— Tak bardzo chciałabym cię zobaczyć. Czy masz jakieś włosy?

— Odrastają mi na całym ciele. Lepiej z tym poczekajmy. Mamy masę do obgadania, ja i ty, i Calvin, i…

— Gaby — podrzuciła szybko po przerwie, która wydawała się bardzo długa.

— Gaby — powiedział bez wielkiego przekonania. — Wiesz, pewne sprawy są dla mnie trochę poplątane. Ale nie powinno być problemu.

— Jesteś pewien, że dobrze się czujesz? — Poczuła nagły chłód, więc szybko zatarła ręce.

— Pewnie. Kiedy się mamy was spodziewać?

Cirocco spytała Calvina, który zagwizdał parę krótkich nut. Odpowiedział im inny dźwięk gdzieś z góry.

— Miękkoloty nie mają zbyt dobrze wykształconego poczucia czasu — powiedział. — Chyba jakieś trzy-cztery godziny.

— Czy można tym pojazdem jakoś sterować?

Загрузка...