Rozdział 20

Schody wyłoniły się z wielkiej kupy piachu w najwyżej położonej części zamku. Biegły prostym łukiem, niknąc w oddali. Stopnie miały półtora metra szerokości i czterdzieści centymetrów wysokości. Wydawało się, że są wyryte w powierzchni kabla.

Cirocco i Gaby przeszły kawałek i zaczęły podejrzewać, że mogą mieć z nich niewielki pożytek. Odchylały się ku południowi, w stronę spadku. Prawdopodobnie dalej były nie do przebycia.

Mimo wszystko jednak stopnie nadal były idealnie równe. Wkrótce wkroczyły na tarasowatą półkę, zamkniętą z jednej strony pionowo wznoszącą się olbrzymią ścianą, a z drugiej ostrym urwiskiem. Nie było barierki i w ogóle żadnego zabezpieczenia. Przytuliły się do ściany, drżąc przy każdym podmuchu wiatru.

Dalej półka zamieniała się w tunel. Przejście następowało stopniowo. Po prawej stronie nadal pozostawała otwarta przestrzeń, ale ściana zaczęła się zakrzywiać nad ich głowami, tworząc sklepienie. Droga zagłębiała się pod powierzchnię kabla. Cirocco próbowała ją sobie jakoś wyobrazić: cały czas w górę, śrubą wokół kabla.

Po następnych dwóch tysiącach kroków otoczyła je nieprzenikniona ciemność.

— Schody — wymamrotała Gaby. — Zbudują takie coś i nazywają schodami. — Zatrzymały się, by wydobyć lampy. Gaby napełniła swoją olejem i przycięła knot. Miały zamiar palić tylko jedną na raz, modląc się w duchu, by wystarczyło oleju, zanim wynurzą się po przeciwnej stronie.

— Być może mieli fioła na punkcie kondycji — poddała Cirocco. Zapaliła zapałkę i przytknęła ją do knota. — Bardziej prawdopodobne jednak, iż jest to urządzenie awaryjne na wypadek braku energii.

— No cóż, dobrze, że w ogóle są — przyznała Gaby.

— Prawdopodobnie biegną na całej długości kabla, ale na dole są przysypane piachem. Oznacza to, że nikt tu nie zaglądał od dawna. Tamte drzewa w górze muszą być jakimiś mutacjami.

— Skoro tak mówisz. — Gaby podniosła lampę i rozejrzała się dookoła, a później zerknęła do tyłu, gdzie widać było jeszcze resztki światła. Zmrużyła oczy.

— Spójrz, wygląda na to, że droga biegnie pod kątem. Obiega zewnętrzną część, a potem skręca w lewo i idzie prosto do środka.

Cirocco popatrzyła uważnie i musiała przyznać Gaby rację.

— Wygląda więc na to, że możemy przebijać się samym środkiem.

— Tak? A pamiętasz miejsce wiatrów? Całe powietrze tędy idzie.

— Gdyby ten tunel prowadził do kanału powietrznego, już byśmy o tym wiedziały. Po prostu by nas zdmuchnęło.

Gaby przyjrzała się schodom wznoszącym się w pełgającym świetle lampy i pociągnęła nosem.

— Dość ciepło tu. Zastanawiam się, czy będzie jeszcze cieplej.

— Nie przekonamy się, dopóki nie wejdziemy wyżej.

— No tak. — Gaby zachwiała się, nieomalże wypuszczając lampę z rąk. Cirocco położyła jej rękę na ramieniu.

— Dobrze się czujesz?

— Tak, ja… nie, cholera, wcale dobrze się nie czuję. — Oparła się o ciepłą ścianę korytarza. — Kręci mi się w głowie i mam watę w kolanach. — Podniosła rozwartą dłoń do oczu i zauważyła, że lekko drży.

— Może jednodniowy odpoczynek nie wystarczył. — Cirocco przyjrzała jej się uważnie, popatrzyła w górę korytarza i zmarszczyła brwi. — Miałam zamiar najpierw wyjść na drugą stronę kabla i dopiero wtedy odpocząć.

— Dam radę.

— Nie — zadecydowała Cirocco. — Nie jestem aż taka ostra. Pytanie brzmi: rozbijamy obóz w tym gorącym korytarzu czy wychodzimy na zewnątrz.

Gaby spojrzała na kaskadę stopni za nimi.

— Mogę się trochę spocić.


Pomyślały, że pomimo tak nieznośnego gorąca dobrze byłoby jednak rozpalić ogień. Nie było żadnej dyskusji: Cirocco wyciągnęła małe gałązki i mech z bagażu Gene’a i zaczęła budować ognisko. Wkrótce siedziały przy niewielkim, trzaskającym płomieniu. Dokładała skąpo, rozkładając skromny obóz. Rozwinęły śpiwory, wyciągnęły patelnie i noże i przeszukały zapasy w poszukiwaniu czegoś odpowiedniego na kolację.

Tworzymy dobry zespół — pomyślała Cirocco, kucając i przyglądając się, jak Gaby kroi warzywa do bulgoczących resztek wczorajszego gulaszu. Miała małe i zręczne ręce, brązowe od wrośniętego w dłonie piachu. Nie mogły sobie pozwolić na mycie.

Gaby otarła czoło wierzchem dłoni i spojrzała na Cirocco. Uśmiechnęła się nieśmiałym, wątłym uśmiechem, który rozszerzył się na widok uśmiechniętej przyjaciółki. Jedno oko prawie w całości zakrywały bandaże. Zanurzyła łyżkę w gulaszu i siorbała z apetytem.

— Te rzodkiewki lepiej smakują, gdy są kruche — powiedziała. — Daj mi talerz.

Nalała obfitą porcję, po czym usiadły, jedząc ze smakiem.

Potrawa była pyszna. Słuchając wszystkich tych drobnych dźwięków, pykania ognia i skrobania łyżek o drewniane talerze, Cirocco była wdzięczna losowi, że może się odprężyć i nie myśleć o niczym.

— Masz jeszcze trochę soli?

Cirocco pogrzebała w bagażu i znalazła woreczek, a przy okazji dwa kawałki jakichś zapomnianych łakoci owiniętych w żółte liście. Wcisnęła jeden cukierek do ręki Gaby i zaśmiała się, kiedy jej oczy zalśniły łakomie. Odłożyła patelnię i rozwinęła paczuszkę, podtykając pod nos i uważnie obwąchując. Pachniała za dobrze, żeby zjeść ją za jednym razem. Ugryzła połowę, a usta jej wypełnił aromat moreli i słodkiego kremu.

Gaby niemal dostała histerii, widząc rozkosz na twarzy Cirocco. Rocky zjadła drugą połowę, a później zaczęła rzucać ukradkowe spojrzenia na cukierek odłożony przez Gaby, która próbowała zachować kamienną twarz.

— Jeżeli masz zamiar zostawić to na śniadanie, to będziesz musiała stać nad tym przez całą noc.

— O, nie ma zmartwienia. Jestem po prostu na tyle dobrze wychowana, by wiedzieć, że deser je się po obiedzie.

Rozwijała cukierek całe pięć minut, a potem badała uważnie go przez następnych pięć, mrucząc coś niewyraźnie na widok wygłupów Cirocco. Cirocco zupełnie nieźle odegrała przy stole spaniela i bezdomnego psiaka zaglądającego przez okno piekarni. Zrezygnowała dopiero wtedy, gdy Gaby ulokowała cukierek w ustach.

Bawiła się tak znakomicie, że niemal zabolała ją nagła myśl — czy bezmyślność jest mądra. Gaby była wyraźnie w siódmym niebie, miała twarz zarumienioną śmiechem i podnieceniem i oczy rzucające błyski.

Dlaczego nie mogła się po prostu odprężyć i cieszyć chwilą?

Musiała jakoś dać po sobie poznać troskę, bo Gaby natychmiast spoważniała. Dotknęła ręki Cirocco i spojrzała z prośbą w oczach, a potem powoli potrząsnęła głową. Żadna z nich nie odezwała się słowem, wreszcie Gaby powiedziała to najprościej, jak było można:

— Nie musisz się mnie bać.

Cirocco uśmiechnęła się, a Gaby odpowiedziała uśmiechem. Wyskrobały resztki gulaszu, trzymając półmiski pod brodą i nie przejmując się stołowym bon tonem.

Coś się jednak pomiędzy nimi zmieniło. Gaby milczała. Po chwili zaczęły jej drżeć ręce, a talerz stuknął o schody, na których obozowały. Usiadła pochlipując, a dłoń Cirocco na jej ramieniu sprawiła, że zaczęła sięgać po omacku. Ściągnęła kolana i wbiła pięści pod brodę, chowając twarz na szyi Cirocco i ciągle łkając.

— Och, tak boli, tak strasznie boli.

— A więc wyrzuć to z siebie. Płacz — oparła policzek o czarne, delikatne włosy, które zaczęły się już mierzwić, a potem uniosła podbródek Gaby i poszukała miejsca pomiędzy bandażami, które mogłaby pocałować. Znalazła je na policzku, ale w ostatniej chwili — niepewna, dlaczego to robi — pocałowała Gaby w usta. Były wilgotne i bardzo ciepłe.

Gaby przyjrzała jej się przez dłuższą chwilę, głośno pociągnęła nosem, a potem znowu położyła głowę na jej ramieniu. Bez płaczu, bez spazmów.

— Skąd bierzesz tyle siły? — spytała stłumionym głosem.

— A ty, skąd bierzesz tyle odwagi? Ciągle ratujesz mi życie.

Gaby potrząsnęła głową.

— Nie, mówię poważnie. Gdybym nie mogła się na tobie oprzeć właśnie teraz, chyba bym zwariowała. — A ty nawet nie płaczesz.

— Rzeczywiście, płacz nie przychodzi mi łatwo.

— Nawet zgwałconej? — Znowu poszukała oczu Cirocco. — Boże, tak strasznie mnie to boli. Boli mnie to, co zrobił Gene i boli mnie twoje cierpienie. Nie wiem, co gorsze.

— Gaby, jestem gotowa kochać się z tobą, jeżeli to pohamuje ból, ale ja też cierpię. Fizycznie.

Gaby potrząsnęła głową.

— Nie chciałabym tego nawet gdybyś czuła się świetnie. Jeżeli nie jesteś jeszcze „gotowa”, to na nic się to nie zda. Nie jestem Gene’em i wolę cierpieć, niż mieć cię w ten sposób. Wystarczy mi, że cię kocham.

Co powiedzieć, co powiedzieć? — zastanawiała się. Trzymaj się prawdy — odpowiedziała sobie.

— Nie wiem, czy kiedykolwiek będę mogła odwzajemnić twoją miłość. Na pewno nie w ten sposób. Ale właśnie dlatego musisz mi pomóc. — Objęła Gaby i szybko wytarła jej nos. — Pomóż mi, jesteś przecież moim najlepszym przyjacielem.

Gaby przeciągle westchnęła.

— I tak musi pozostać, przynajmniej na razie. — Cirocco pomyślała, że Gaby znowu ma zamiar się rozpłakać, ale ta jakoś się opanowała. Uścisnęła ją krótko i pocałowała w szyję.

— Życie jest bardzo trudne, prawda? — spytała cicho.

— Tak już jest. Chodźmy spać.


Próbowały się rozłożyć na trzech stopniach: Gaby wyciągnęła się na najwyższym, Cirocco na następnym, a stopień niżej dopalały się resztki ogniska.

Cirocco krzyczała przez sen, a potem obudziła się w zupełnej ciemności. Zlana potem czekała, aż dosięgnie jej nóż Gene’a. Gaby przytuliła ją, dopóki koszmar nie minął.

— Jak długo tu jesteś? — spytała Cirocco.

— Od chwili, kiedy znowu zaczęłam płakać. Dziękuję, że pozwoliłaś mi z sobą zostać.

Kłamczucha — pomyślała Rocky, ale uśmiechnęła się do tej myśli.


Przez następne tysiąc stopni robiło się coraz cieplej i w końcu było tak gorąco, że nie sposób było dotykać ścian, a rozżarzone schody niemal parzyły im stopy pomimo butów. Cirocco czuła już smak klęski, wiedziała bowiem, że aby dojść do środka, muszą pokonać przynajmniej jeszcze kilka tysięcy stopni. Dopiero wtedy mogły spodziewać się stopniowego ochłodzenia.

— Jeszcze tysiąc stopni — powiedziała. — Oczywiście jeśli zdołamy tyle przejść. Jeżeli nie będzie chłodniej, będziemy musiały zawrócić i popróbować po zewnętrznej stronie. Wiedziała jednak, że kabel był już na to zbyt stromy. Jeszcze nim zagłębiły się w tunel, drzewa stawały się coraz rzadsze, co znacznie utrudniało wspinaczkę. Nachylenie kabla przed dojściem do szprychy mogło wzrosnąć nawet do osiemdziesięciu stopni. Być może więc będzie musiała stawić czoła swojej wyimaginowanej szklanej górze, co było najgorszą ewentualnością spośród wielu, które rozważała przygotowując wyprawę.

— Jak chcesz. Chwileczkę, chcę ściągnąć koszulę. Duszę się.

Cirocco również rozebrała się do pasa i tak wędrowały dalej niczym wnętrzem rozpalonego pieca.

Po przebyciu dalszych pięciuset stopni musiały się z powrotem ubrać, a po kolejnych trzystu wyciągnęły z plecaków płaszcze.

Na ścianach zaczęły tworzyć się sople lodu, a pod nogami skrzypiał śnieg. Założyły rękawice i naciągnęły kaptury. Stojąc przy świetle lampy, która teraz lśniła niezwykle jasno, odbijając się w białych ścianach, patrzyły, jak para oddechu przemienia się w kryształki lodu. Korytarz przed nimi niewątpliwie się zwężał.

— Jeszcze tysiąc stopni? — poddała Cirocco.

— Czytasz w moich myślach.

Wkrótce lodowa pokrywa zmusiła Cirocco do pochylenia się, a potem do wędrówki na czworakach. Kiedy Gaby prowadziła trzymając przed sobą lampę, Cirocco od razu ogarniały ciemności. Zatrzymała się na chwilę, zabijając ręce, a potem wyciągnęła na brzuchu i zaczęła czołgać.

— Hej! Utknęłam! — krzyknęła Gaby.

Na szczęście nie doszukała się w jej głosie paniki. Miała stracha, ale wiedziała, że może się wydostać, po prostu cofając się.

Z przodu dobiegły ją odgłosy grzebania, które po chwili ucichły.

— Dobra. Nie mogę tu wprawdzie zawrócić, ale korytarz się rozszerza. Pójdę przodem i rozejrzę się. Dwadzieścia metrów, zgoda?

— W porządku. — Odgłosy stopniowo oddaliły się. Ogarnęła ją ciemność. Akurat zdążyła się oblać lodowatym potem, kiedy ponownie dostrzegła światło. W chwilę później Gaby była już przy niej. Jej brwi pokrywały kryształki lodu.

— Właśnie tu jest najgorsze miejsce.

— Więc muszę się jakoś przedostać. Nie po to przeszłam taki kawał drogi, żeby skończyć niczym korek w butelce.

— To te wszystkie cukiereczki, grubasku.

Gaby nie zdołała jej przeciągnąć, więc musiała się wycofać, żeby wyciągnąć z plecaka mosiężny szpikulec. Zaczęła kruszyć lód.

— Wydech! — zasugerowała Gaby, ciągnąc ją za ręce. Przeszła.

Za nimi mniej więcej metrowy płaski kęs lodu spadł z dachu i ześliznął się z hałasem w stronę dziennego światła.

— Chyba dlatego to przejście jest nadal otwarte — powiedziała Gaby. — Kabel jest elastyczny. Wygina się i kruszy lód.

— No i jeszcze to ciepłe powietrze za nami. Nie tkwijmy tu, dobrze? Ruszajmy.

Niedługo znowu mogły się wyprostować, a wkrótce potem lód był już tylko wspomnieniem. Zdjęły płaszcze i zastanawiały się, co spotkają dalej.

Po dalszych czterystu metrach usłyszały łomot. Narastał aż do momentu, gdy bez trudu mogły sobie wyobrazić, że zaraz za ścianą tunelu pracują ogromne maszyny. Jedna ściana była gorąca, ale bez porównania mniej niż na wcześniejszym odcinku.

Rosła w nich pewność, że to, co słyszą, to odgłos powietrza zasysanego z miejsca wiatrów, gdzieś wysoko w górę. Po dalszych dwóch tysiącach kroków łomot ucichł, a korytarz znowu przypominał rozpalony piec. Przebyły go pospiesznie, nie zadając sobie trudu, by się rozbierać, wiedziały bowiem, że są niedaleko końca tunelu. Jak można się było spodziewać temperatura po osiągnięciu klimatu sauny (Cirocco oceniała ją na siedemdziesiąt pięć stopni) zaczęła opadać.

Gaby cały czas prowadziła i to ona pierwsza ujrzała światło. Nie było wcale jaśniejsze niż w miejscu, w którym tunel się zaczynał. Po prostu blady srebrzysty pasek, który zaczynał się po lewej stronie, stopniowo rozszerzał się do momentu, kiedy wreszcie stanęły na stopniu obok kabla. Klepnęły się po plecach i podjęły dalszą wspinaczkę.


Przeszły przez wierzch kabla, ciągle się wspinając i ciągle zbaczając na południe, potem przez szeroki łuk i wreszcie zeszły w dół po drugiej stronie. Tutaj kabel był już zupełnie goły. Żadnych drzew, ani śladów gleby. Po raz pierwszy Gaja ukazała się im jako coś, czym w istocie przecież była: maszyną, niewiarygodną, potężną konstrukcją stworzoną przez istoty, które ciągle jeszcze mogły zamieszkiwać piastę tego olbrzymiego koliska. Obnażony kabel był prosty i gładki, wznosił się teraz pod kątem sześćdziesięciu stopni, zbliżając do wybrzuszonego dna szprychy. Przestrzeń między kablem i szprychą skurczyła się do zaledwie dwóch kilometrów.

Po południowej stronie schody prowadziły do kolejnego tunelu. Myślały, że nic już ich nie zaskoczy i prawie się nabrały. Przeleciały przez pierwszy gorący odcinek i już sobie gratulowały tempa, kiedy poczuły, że temperatura znowu spada. Osiągnęła jakieś 50 stopni i z powrotem zaczęła się podnosić.

— Cholera! To jest jakiś inny układ. Chodźmy!

— Którędy?

— Do tyłu jest równie źle jak do przodu. Ruszamy!

Prawdziwie zagrożone byłyby dopiero wtedy, gdyby któraś przewróciła się i zraniła, co najbardziej napawało Cirocco lękiem, przypominając jej, by nic w tym sztucznym świecie nie uznawać za pewne. Zapomniała, że kable składały się z plecionych włókien i że droga, jaką biegną przez gorące czy zimne płyny, może być bardzo skomplikowana.

Przebyły strefę wibracji, która była tak jak i poprzednio w środku kabla, strefę zimna, która tym razem nie była tak oblodzona jak poprzedni odcinek i znowu wynurzyły się po północnej stronie kabla.

Dalej ponownie wierzchem, a potem w trzeci tunel. Przeszły go i znowu wyszły na powierzchnię.

W ciągu dwóch dni powtórzyły tę sekwencję jeszcze siedem razy. Zrobiłyby to szybciej, gdyby nie zwłoka w czwartym tunelu, który był tak zapchany lodem, że nawet Gaby musiała wyrąbywać sobie drogę. Przebicie się przez niego kosztowało je osiem mroźnych godzin.

Kiedy kolejny raz dotarły na południową stronę kabla, nie zdołały odnaleźć tunelu. Nachylenie wynosiło teraz prawie 90 stopni, a schody oplatały kabel spiralą niby czerwony pasek na laseczce miętówek.

Nie bardzo im się uśmiechało rozbijanie obozu na półtorametrowej półce zawieszonej ponad dwustupięćdziesięciokilometrową przepaścią. Cirocco wiedziała, że przewraca się w czasie snu. Mogłaby tym razem sturlać się trochę za daleko, więc chociaż obie były już bardzo wycieńczone, parły uparcie po spirali, wyczuwając lewym ramieniem krzepiącą solidność kabla.

To, co widziały w górze, niezbyt się Cirocco podobało. Im bardziej się zbliżały, tym bardziej wydawało się to niemożliwe.

Z poczynionych wcześniej obserwacji wynikało, że każda szprycha ma przekrój owalny, o osiach pięćdziesiąt i niecałe sto kilometrów i rozszerza się w pobliżu stropu. Właśnie przeszły przez tę wybrzuszoną część i z trudem dostrzegły wznoszące się niemal pionowo ściany szprychy. Nie przewidziały bowiem krawędzi, która obiegała cały olbrzymi otwór szprychy. Lekko licząc miała z pięć kilometrów szerokości.

Wydawało się, że kabel znika w otworze bez żadnego widocznego połączenia, więc podejrzewały, że prawdopodobnie ciągnie się wyżej i łączy z czymś, co wiąże go z piastą. W czasie jednego z odpoczynków przyjrzały się krawędzi, pozornie wiszącej tuż nad ich głowami, w rzeczywistości jednak odległej o dobre dwa kilometry. Wyglądała niczym masywny strop, który mógł bardzo utrudnić marsz: rozciągała się w nieskończoność, ukazując zwężony perspektywą otwór. Sam otwór miał czterdzieści na osiemdziesiąt kilometrów, ale żeby do niego dotrzeć, musiały pokonać pięciokilometrowy spód zawieszonej w powietrzu krawędzi.

Gaby spojrzała na Cirocco i uniosła brew.

— Nie martw się na zapas. Jak dotąd Gaja była dla nas łaskawa. Wspinamy się, przyjacielu.


I rzeczywiście, poszło lepiej, niż mogły oczekiwać. Kiedy doszły do końca kabla, natrafiły na kolejny tunel, który tym razem przebijał ogromny, szary okap.

Zapaliły lampkę, a przy okazji zauważyły, że pozostało niewiele paliwa. Zaczęły wspinaczkę. Tunel skręcał w lewo, tak jakby nadal obiegał kabel, chociaż akurat tego nie były pewne. Odliczyły dwa tysiące kroków, a potem jeszcze dwa.

— Zdaję mi się — powiedziała Gaby — że może prowadzić do samej piasty. A jeśli myślisz, że to dobra nowina, przemyśl to jeszcze raz.

— Wiem, wiem. Wspinaj się. — Cirocco myślała o paliwie, zapasach żywności i w połowie opróżnionych bukłakach z wodą. Od piasty ciągle jeszcze dzieliło je trzysta kilometrów. Jeżeli na metr przypadały trzy stopnie, to do przebycia pozostał — bagatelka — równy milion stopni. Spojrzała na zegarek i oszacowała tempo, w jakim się posuwały.

Ich normalny rytm wynosił dwa stopnie na sekundę — po prostu lekkie dotknięcie palcami stopy, które unosiło je na tyle, by osiągnąć następny stopień. Na tej wysokości siła ciążenia stanowiła tylko jedną ósmą grawitacji ziemskiej, a więc zaledwie połowę i tak już słabego zwykłego ciążenia Gai.

Dwa stopnie na sekundę dawało pół miliona sekund podróży. 8333,3 minut, sto trzydzieści osiem godzin, a więc prawie sześć dni. Właściwie, to dwa razy tyle, jeśli dodać jeszcze odpoczynki i sen, i to licząc ostrożnie…

— Wiem, o czym myślisz — powiedziała Gaby zza jej pleców. — Problem tylko, czy zdołamy tego dokonać w ciemności?

To była najważniejsza rzecz. Żywności miały jeszcze na jakieś dwa tygodnie. Wody, jeżeli będą ją wydzielać, również powinno wystarczyć, ale nie było jej już na drogę powrotną. Największym problemem było jednak paliwo do lampy. Miały go najwyżej na pięć godzin i nie było sposobu, by ten zapas uzupełnić.

Ciągle jeszcze nad tym pracowała, próbując jakoś wyliczyć najlepszą trasę dojścia na szczyt, kiedy dotarły na dno szprychy.


Cirocco nigdy nie czuła się taka maleńka. Ani na O’Neil One, ani wśród gwiazd w kosmosie, ani na powierzchni samej Gai. Widać było wszystko, ale całkowicie zawodziło poczucie perspektywy.

Nie sposób było dostrzec krzywizny ścian. Rozciągały się niezmierzone niczym horyzont, a potem nagle zakrzywiały, czyniąc przestrzeń bardziej półkolistą niż okrągłą.

Wszystko było skąpane w bladozielonej poświacie. Źródłem światła były cztery pionowe rzędy okien, które rzucały promienie krzyżujące się w pustym środku podstawy szprychy.

Właściwie, to niezupełnie pustym. Trzy pionowe kable splecione niczym warkocz biegły prostą linią przez centralną przestrzeń; poza tym zaobserwowały dziwne cylindryczne chmury obracające się powoli i odbijające promienie światła.

Cirocco pomyślała teraz o ciemnych, ciasnych przestrzeniach w dole kabla, które zwiedzali w nastroju takim, jakby to była katedra. Gaja wyczerpała już dawno jej zasób superlatyw, ale Rocky przekonała się teraz, że to, co widzieli dotąd, było po prostu tylko opuszczoną kaplicą. Prawdziwa katedra była dopiero tutaj!

— Myślałam, że wszystko już widziałam — powiedziała spokojnie Gaby, pokazując na ścianę za nimi. — Ale pionowa dżungla?

Rzeczywiście, nie sposób było tego inaczej opisać. Całe wnętrze szprychy porastały drzewa, uczepione ścian, sięgające na zewnątrz lub wyciągające gałęzie w górę. Malały w oddali, a w pewnej nieokreślonej odległości stawały się gładkim dywanem zieleni.

Ponad nimi była szara powała.

— Pomyślałabyś, że znajdujemy się całe trzysta kilometrów nad ziemią?

Gaby spojrzała z ukosa, a potem wyciągnęła rozcapierzone palce i przeliczyła coś własnym systemem.

— Pokrywa odpowiednią wysokość kątową.

— Siadaj. Przemyślimy to.

Bardziej potrzebowała siedzenia niż myślenia. Do tej chwili rzeczywiście była przekonana, że im się uda. Teraz widziała, że złudzenie to było w znacznej mierze oparte na niezdolności do poglądowego przedstawienia skali problemu. Teraz przyjrzała się temu dokładnie i widok ten przyprawiał ją o wewnętrzne drżenie. Trzysta kilometrów pionowo w górę.

Pionowo. W górę.

Musiała oszaleć.

— Przede wszystkim, czy wygląda na to, że w ogóle jest jakieś przejście przez dach?

Gaby przyjrzała się i wzruszyła ramionami.

— To nic nie znaczy. Tu też jakoś doszłyśmy. Gdyby nawet było przejście, i tak byśmy go stąd nie dostrzegły.

— Racja. Ale wtedy miałyśmy przynajmniej nadzieję, że na górę prowadzą jakieś schody. Widzisz tu coś takiego?

— Nie.

— No właśnie. Myślałam, że istnienie tych schodów oznacza, że przewidziano możliwość wejścia na górę w razie potrzeby. Teraz zaczynam sądzić, że budowniczowie zaplanowali sposób dojścia tylko do tego miejsca, w którym teraz jesteśmy.

— Być może. — Gaby zmrużyła oczy. — Musieli jednak zostawić jakąś drogę do piasty. Prawdopodobnie te drzewa nie należą do pierwotnego zamysłu budowniczych. Zarosły tu dokładnie wszystko, tak samo jak cały kabel.

— Jeżeli tak… To co z tego?

— Wtedy przed nami kawał cholernej wspinaczki — dokończyła Gaby. — W całym tym gąszczu może się zdarzyć i tak, że w ogóle nie znajdziemy wejścia. Pewnie łatwiej namierzyć je z góry.

— Do trzech razy sztuka. Po prostu próbuję to jakoś zracjonalizować. Przyszło mi do głowy, że jeżeli — powiedzmy za cztery czy pięć lat — dostaniemy się na górę i stwierdzimy, że nie ma schodów… to przed nami będzie jeszcze jeden niezły kawałek drogi do przejścia. Tym razem w dół.

Gaby parsknęła śmiechem.

— Jeśli to ma znaczyć, że zawracamy, to wolałabym, żebyś to jasno powiedziała. Wcale nie będę tobą pogardzała.

— Wracamy? — Nie chciała postawić znaku zapytania, ale jakoś tak wyszło.

— Nie.

— Aha… Rozumiem. — Nie przejęła się zbytnio. Już dawno zapomniały o pokładowych relacjach między kapitanem i załogą. Roześmiała się i potrząsnęła głową. — W porządku. Jaki masz plan?

— Po pierwsze, rozejrzeć się. Później — za cztery czy pięć lat — wyszłybyśmy na zdrowe idiotki, gdyby jeden z budowniczych zapytał nas, dlaczego nie skorzystałyśmy z windy.

Загрузка...