Rozdział 19

Kiedy wylądowali na kablu, poczuli się lżejsi. Zbliżyli się o około sto kilometrów do centrum Gai i znajdowali się sto kilometrów od jej dna. Siła przyciągania osłabła z prawie jednej czwartej przyciągania ziemskiego do mniej niż jednej piątej. Plecak Cirocco ważył teraz niemal dwa kilo mniej, a jej ciało było lżejsze o dwa i pół kilo.

Jesteśmy sto kilometrów od miejsca, w którym kabel łączy się ze sklepieniem — powiedziała Cirocco. — Według mnie, nachylenie wynosi tutaj mniej więcej trzydzieści stopni. Na razie więc droga nie powinna sprawiać szczególnych trudności.

Gene spojrzał na nią sceptycznie.

— Powiedziałbym raczej, że czterdzieści stopni, a może nawet czterdzieści pięć. Poza tym nachylenie wyraźnie wzrasta. Przy samym dachu może osiągnąć jakieś sześćdziesiąt stopni.

— Ale przy tym słabym przyciąganiu…

— Takie nachylenie to nie przelewki — powiedziała Gaby. Siedziała na ziemi, z twarzą zieloną, ale już spokojną. Zwymiotowała potężnie i powiedziała, że wszystko jej jedno, co zrobi, byle nie miało to nic wspólnego z wnętrzem miękkolota. — Zaliczyłam na Ziemi kilka niezłych tras wspinaczkowych z teleskopem na plecach. Trzeba na to sporej kondycji, której niestety nie mamy.

— Ona ma rację — powiedział Gene. — Straciła na wadze. Słaba grawitacja rozleniwia.

— Oj, ludzie, defetyści z was.

Gene potrząsnął głową.

— Nie, po prostu nie sądzę, żebyśmy byli w stanie pokonać jakoś różnicę w sile przyciągania. Poza tym nie zapominajmy, że bagaże ważą prawie tyle samo co my. To wymaga dużej ostrożności.

— Do diabła, my tu wybieramy się na najdłuższą wspinaczkę górską, jaką kiedykolwiek podjęły istoty ludzkie i co, czy słyszę ochoczy śpiew? Nie, nic tylko narzekanie.

— Jeżeli już mamy coś zaśpiewać — powiedziała Gaby — zróbmy to lepiej teraz. Nie sądzę, żebym potem była w odpowiednim nastroju.

No cóż — pomyślała Cirocco — przynajmniej spróbowałam. Doskonale wiedziała, że droga będzie bardzo trudna, ale w jakiś sposób wyczuwała, że prawdziwe trudności zaczną się dopiero z chwilą dotarcia do sklepienia, a więc mniej więcej za pięć dni.

Znajdowali się w ciemnym lesie. Ponad nimi górowały drzewa z mętnego szkła, które dodatkowo filtrowały tę resztkę światła, która docierała do strefy mroku i nadawały wszystkiemu brązowy odcień. Nieprzeniknione, stożkowate cienie wskazywały na wschód, w stronę nocy. Tuż nad ich głowami rozpościerała się pokrywa z celofanowych liści, różowych, pomarańczowych, niebieskozielonych i złotych: rozbuchany zachód słońca późnym, letnim wieczorem.

Grunt drżał lekko pod ich stopami. Cirocco pomyślała o ogromnych ilościach powietrza mknących przez kabel do piasty i zastanowiła się, czy nie można by jakoś wykorzystać tej potęgi.

Wspinaczka nie była trudna. Powierzchnia była twarda i gładka, pokryta ubitym piachem. Ukształtowanie terenu było uzależnione od ułożenia pasm pod cienką warstwą ziemi. Grzbiety włókien wyginały się w długie łuki, które po kilkuset metrach zakrzywiały się w stronę nachylonych części kabla.

Roślinność była najbujniejsza tam, gdzie utrzymała się najgrubsza pokrywa ziemi — pomiędzy włóknami. Przyjęli Taktykę posuwania się wzdłuż grzbietu aż do miejsca, gdzie zaczynał się wić pod kablem, a potem przekraczali płytki parów i przenosili się na kolejny grzbiet skierowany na południe. Tak szli następne pół kilometra, a potem znowu przekraczali dolinkę.

Dnem każdego parowu płynęły niewielkie strumienie.

Ledwie się sączyły, ale były wartkie i żłobiły aż do kabla głębokie kanały w piachu. Cirocco domyślała się, że strumienie muszą spadać gdzieś po prawej stronie kabla na południowym zachodzie.

Gaja tu w górze była równie płodna jak na powierzchni. Wiele drzew było okrytych owocami, a w ich gałęziach myszkowała masa zwierząt. Cirocco rozpoznała powolne zwierzę wielkości królika, które było jadalne i łatwe do upolowania.

Pod koniec drugiej godziny wspinaczki Cirocco zdała sobie sprawę, że pozostali mieli rację. Przekonała się o tym, kiedy chwycił ją kurcz w łydce i powalił na ciepłą ziemię.

— Tylko nic nie mówcie, do cholery.

Gaby wyszczerzyła zęby w uśmiechu. Okazała współczucie, ale głównie była zadowolona z siebie.

— To nachylenie. Tego się nie czuje, kiedy idziesz pod górę. Miałaś rację co do wagi, ale pochyłość zbocza sprawia, że opierasz się głównie na palcach stóp.

Gene usiadł obok nich, opierając się plecami o zbocze.

Pomiędzy drzewami widzieli skrawek Hyperiona, lśniący jasno i obiecująco.

— Ciężar też jest problemem — powiedział. — Musiałem się tak pochylić, że podpierałem się nosem, żeby w ogóle posuwać się do przodu.

— Bolą mnie stopy — potwierdziła Gaby.

— Mnie też — powiedziała żałośnie Cirocco. Kiedy rozmasowała nogę, ból ustąpił, ale wiedziała, że powróci.

— To cholernie łudzące — powiedział Gene. — Może lepiej by nam poszło na czworakach. Tak jak teraz, za bardzo obciążamy uda i tylne mięśnie nóg. Musimy je w jakiś sposób rozprostować.

— On ma rację. I to powinno nas jakoś przygotować do części idącej prosto do góry. Wtedy będziemy używali głównie rąk.

— Oboje macie rację — powiedziała Cirocco. — Nadałam zbyt ostre tempo. Będziemy musieli robić częściej odpoczynki. Gene, czy mógłbyś wyjąć apteczkę z mojego plecaka?

Mieli leki na katar i gorączkę, fiolki środków dezynfekujących, bandaże, zapas podstawowych środków przeciwbólowych, których Calvin używał przy aborcji, a nawet paczkę jagód o działaniu pobudzającym, Cirocco miała zamiar czegoś spróbować. W podręczniku pierwszej pomocy autorstwa Calvina opisano sposób postępowania w różnych przypadkach, począwszy od krwotoku z nosa aż po amputację. No i był jeszcze okrągły słoiczek balsamu, ofiarowany jej przez Mistrza Śpiewu na „boleści drogi”. Podwinęła nogawkę spodni i wtarła odrobinę w nadziei, że środek jest skuteczny nie tylko w odniesieniu do Tytanii, ale także i do ludzi.

— Gotowi? — Gene podniósł się, poprawiając plecak.

— Tak sądzę. Ty prowadzisz. Nie idź tak szybko jak ja przedtem. Powiem ci, kiedy zaczniesz przyspieszać. Za dwadzieścia minut dziesięciominutowy odpoczynek.


Po piętnastu minutach Gene’a ogarnęły boleści. Zawył, zdarł but i zaczął masować stopę.

Cirocco była zadowolona z okazji do odpoczynku. Wyciągnęła się i wygrzebała z kieszeni słoiczek maści, a potem przetoczyła się na plecach i podała go do góry do Gene’a. Podparta plecakiem siedziała niemal wyprostowana, z nogami zwisającymi w dół stoku. Siedząca obok niej Gaby nie zadała sobie trudu, żeby się odwrócić.

— Piętnaście minut marszu i piętnaście odpoczynku.

— Wedle rozkazu, szefowo — westchnęła Gaby. — Dla ciebie dam się żywcem obedrzeć ze skóry, będę się wdzierała w górę, aż moje ręce i nogi staną się krwawą miazgą. A kiedy umrę, napiszcie na nagrobku, że umarłam śmiercią żołnierza. Kopnij mnie, kiedy będziesz gotowa do drogi. — Zaczęła głośno chrapać i Cirocco głośno się roześmiała. Gaby otworzyła podejrzliwie jedno oko, a potem sama się roześmiała.

— Co byście powiedzieli na to: Tu leży kobieta kosmiczna? — zaproponowała Cirocco.

— Spełniła swój obowiązek — powiedział Gene.

— Uczciwie — prychnęła Gaby. — Czy jest w życiu choć odrobina romantyzmu? Zdradź komuś swoje epitafium i co dostajesz w zamian? Żarciki.


Następny kurcz dopadł Cirocco w czasie kolejnego odpoczynku. Właściwie to były kurcze, objęły bowiem obie nogi równocześnie. Nie było to wcale zabawne.

— Hej, Rocky — powiedziała Gaby z wahaniem, dotykając jej ramienia. — Nie ma sensu się zarzynać. Odpocznijmy tym razem z godzinę.

— To naprawdę dziwne — chrząknęła Cirocco. — Nie jestem prawie wcale zadyszana. Po prostu nie czuję się dobrze, siedząc na tyłku. — Spojrzała na Gaby podejrzliwie. — Jak to się dzieje, że ty nie masz kurczów?

— Obijam się — przyznała Gaby z niewzruszoną twarzą. — Zaczepiam linę do tego tyłka, na którym nie chcesz siedzieć i pozwalam ci odwalać całą robotę.

Cirocco musiała się roześmiać, chociaż na pewno nie był to gromki śmiech.

— Muszę się z tym po prostu pogodzić — powiedziała. — Prędzej czy później nabiorę kondycji. Od kurczów się nie umiera.

— Nie. Ale nie znoszę patrzeć, jak cierpisz.

— Co byście powiedziały na dziesięć minut wspinaczki i dwadzieścia minut odpoczynku — poddał Gene. — Po prostu do czasu, kiedy wprawimy się na tyle, by było nas stać na coś więcej?

— Nie. Będziemy szli w górę piętnaście minut albo do chwili, gdy któreś z nas nie będzie w stanie iść dalej. Potem będziemy odpoczywać tak samo długo lub do momentu, kiedy będziemy w stanie ruszyć. W ten sposób będziemy się posuwać po osiem godzin dziennie… — Sprawdziła zegarek. — Na dobrą sprawę zostało nam więc jeszcze pięć godzin marszu. Potem rozbijemy obóz.

Gaby westchnęła.

— Prowadź, Rocky. W tym na pewno jesteś dobra.


To było straszne. Na Cirocco nadal przypadała największa porcja bólu, chociaż i Gaby zaczęła go doświadczać.

Balsam Tytanii pomagał, ale musieli go używać oszczędnie. Chociaż każde z nich miało apteczkę, i tak zużyli już całą porcję Cirocco. Miała nadzieję, że nie będą go potrzebowali po upływie kilku pierwszych dni podróży, chciała jednak zachować przynajmniej jeden słoiczek na wspinaczkę we wnętrzu szprychy. Poza tym nie był to ból nie do zniesienia. Kiedy ją chwytał, miała ochotę wrzeszczeć, a później siadała i czekała, aż przejdzie.

Przy końcu siódmej godziny dała za wygraną, czując się trochę zmartwiona własnym uporem. Wyglądało to prawie tak, jakby próbowała udowodnić, że Bill miał rację: zmuszała się do odgrywania twardziela, zbliżając się do granic wytrzymałości, a nawet trochę je przekraczając.

Rozłożyli obóz na dnie parowu, nazbierali drewna na ognisko, ale nie rozbili namiotów. W powietrzu było gorąco i parno, a ogień dawał tak pożądane w gęstniejących ciemnościach światło. Obsiedli go w wygodnej odległości, rozebrani do pstrokatej jedwabnej bielizny.

— Wyglądasz jak paw — powiedział Gene, pociągając z bukłaka.

— Bardzo zmęczony paw — westchnęła Cirocco.

— Jak myślisz, Rocky, ile przeszliśmy? — spytała Gaby.

— Trudno powiedzieć. Piętnaście kilometrów?

— Też tak przypuszczam — powiedział Gene, kiwając głową. — Liczyłem kroki na kilku grzbietach i wyciągnąłem średnią. Potem zliczyłem grzbiety, które przeszliśmy.

— Wielkie umysły myślą podobnie — powiedziała Cirocco. — Dziś piętnaście, jutro dwadzieścia. Dotrzemy do sklepienia w ciągu pięciu dni. — Wyciągnęła się i obserwowała mieniące się kolorami liście nad głową.

— Gaby, zostałaś wybrana. Poszperaj w tym plecaku i wyciągnij coś do żarcia. Mogłabym połknąć Tytanie z kopytami.


Jednak następnego dnia nie przeszli dwudziestu kilometrów — nie zrobili nawet dziesięciu.

Obudzili się z obolałymi nogami, a Cirocco była tak zesztywniała, że nie mogła zgiąć kolan, nie krzywiąc się z bólu. Kuśtykali przygotowując śniadanie i zwijając obóz i poruszali się niczym osiemdziesięcioletni staruszkowie, zanim nie zmusili się do serii przysiadów i rytmicznych skłonów.

— Wiem, że ten plecak jest o kilka gramów lżejszy — jęknęła Gaby zarzucając go na plecy. — Zjadłam przecież dwa posiłki.

— Mój jest cięższy o dwadzieścia kilo — powiedział Gene.

— Trele-morele. Jazda, małpiszony. Macie zamiar żyć wiecznie?

— Żyć? To ma być życie?


Druga noc nastąpiła zaledwie w pięć godzin po pierwszej. Tak zadecydowała Cirocco.

— Dzięki ci, o Wielka Władczyni Czasu! — westchnęła Gaby, wyciągając się na śpiworze. — Jeśli się dobrze postaramy, być może pobijemy nowy rekord. Dwugodzinny dzień!

Gene padł obok.

— Rocky, kiedy rozpalisz ogień, zjadłbym mniej więcej pięć tych filetów z rośliny stek owej. Ale proszę cię, poruszaj się po cichutku, dobrze? Budzi mnie skrzypienie w twoich kolanach.

Cirocco położyła ręce na biodrach i obrzuciła ich lodowatym spojrzeniem.

— A więc to tak ma wyglądać, co? Mam dla was dobrą nowinę. Degraduję was.

— Czy ona coś mówiła, Gene?

— Nie słyszałem ani słówka.

Cirocco kuśtykała dookoła, zanim nie uzbierała dostatecznej ilości drewna dla rozpalenia ogniska. Przyklęknięcie w celu rozniecenia ognia okazało się poważnym problemem, którego rozwiązanie mogło przekraczać jej możliwości. Wymagało to bowiem ugięcia nadwerężonych stawów pod kątem, którego nijak nie chciały przybrać.

Jednak po pewnym czasie roślinne steki wesoło trzaskały na tłuszczu, a Gene i Gaby wyciągali nosy w stronę źródła niebiańskich zapachów.

Cirocco wykrzesała z siebie jeszcze tylko tyle siły, by przysypać z grubsza resztki ogniska i rozwinąć śpiwór. Zasnęła, zanim jeszcze doń wpełzła.


Trzeci dzień nie był już taki zły jak drugi, podobnie jak pożar Chicago nie był tak strasznym kataklizmem jak trzęsienie ziemi, które zniszczyło San Francisco.

W ciągu niecałych ośmiu godzin zrobili dziesięć kilometrów w stopniowo wznoszącym się terenie. Pod koniec dnia Gaby zauważyła, że nie czuje się już niczym osiemdziesięcioletnia starowinka. Czuła się teraz w sam raz na siedemdziesiąt osiem lat.

Okazało się konieczne przejście na nową taktykę wspinaczki. Rosnące nachylenie terenu czyniło coraz trudniejszym chodzenie nawet na czworakach. Stopy ześlizgiwały im się ze zbocza i żeby nie zsunąć się w dół, od czasu do czasu musieli hamować brzuchem, rozpłaszczeni niczym żaby.

Gene zasugerował, żeby na zmianę brali koniec liny i wspinali się tak daleko, jak sięga, a potem przywiązywali ją do drzewa. Pozostałym wchodziło się już łatwiej, bo mogli pomagać sobie liną. Przodownik pracował ostro dziesięć minut, gdy pozostała dwójka odpoczywała, a później sam odpoczywał dwie zmiany. Za jednym razem robili w ten sposób trzysta metrów.

Cirocco przyglądała się strumieniowi w pobliżu trzeciego biwaku i rozważała zażycie kąpieli, w końcu jednak zrezygnowała. Tak naprawdę, chciało jej się tylko jeść. Gene, nie bez szemrania objął dyżur przy patelni.

Znalazła jeszcze tyle energii, by przejrzeć plecak i skontrolować stan zapasów, a potem padła jak zabita.


Czwartego dnia zaliczyli dwadzieścia kilometrów w dziesięć godzin, a pod jego koniec Gene niemal rzucił się na Cirocco.

Rozbili obóz tam, gdzie strumień, wzdłuż którego podążali, był na tyle szeroki, by umożliwić kąpiel. Cirocco zdjęła ubranie i niewiele myśląc zanurzyła się w wodzie. Przydałoby się mydło, ale ostatecznie drobniutki piasek z dna też nie był zły. Wyszorowała się porządnie. Wkrótce Gaby i Gene poszli w jej ślady. Następnie Gaby, wypełniając polecenie Cirocco, poszła poszukać świeżych owoców. Nie mieli ręczników, więc przykucnęła nago u ogniska, kiedy poczuła, że Gene ją obejmuje.

Podskoczyła, rozrzucając płonące gałązki i odepchnęła jego dłonie od piersi.

— Hej, przestań. — Sprężyła się i wyrwała z jego objęć.

Gene wcale się tym nie zmieszał.

— Daj spokój, Rocky, przecież to nie pierwszy raz.

— Taak? Nie lubię, jak się ktoś do mnie ukradkiem dobiera. Trzymaj ręce przy sobie.

Wyglądał na poirytowanego.

— A jak to ma wyglądać? Co niby mam robić, kiedy dookoła latają dwie gołe baby?

Cirocco sięgnęła po ubranie.

— Nie wiedziałam, że widok gołej kobiety wyzbywa cię wszelkich hamulców. Będę to miała na uwadze.

— Teraz ty się złościsz.

— Nie, nie złoszczę się. Będziemy musieli przez jakiś czas żyć w małym kręgu i złość nie ma w takim układzie żadnego sensu. — Zapięła zatrzaski koszuli i przypatrywała mu się przez chwilę uważnie, a potem poprawiła ognisko, siedząc cały czas zwrócona twarzą do niego.

— A jednak jesteś wściekła. Nie miałem nic złego na myśli.

— Po prostu nie dobieraj się do mnie, to wszystko.

— Przysłałbym ci róże i bombonierkę, ale to jest mało praktyczne.

Uśmiechnęła się i trochę rozluźniła. Znowu bardziej przypominał starego Gene’a i była to znaczna poprawa w stosunku do tego, co ujrzała w jego oczach jeszcze przed chwilą.

— Posłuchaj, Gene. Już na statku byliśmy nieszczególną parą i dobrze o tym wiesz. Jestem zmęczona, głodna i ciągle czuję się brudna. Mogę ci tylko powiedzieć, że jeżeli będę gotowa do czegokolwiek, to dam ci znać.

— To uczciwe z twojej strony.

Milczeli oboje, kiedy Cirocco podkładała do ognia, starannie utrzymując go na małej półce skalnej, którą wygrzebali w piasku.

— Czy ty… Czy między tobą i Gaby coś się dzieje? Zarumieniła się, mając nadzieję, że odblask ognia to zamaskuje.

— Nie twój interes.

— Zawsze byłem przekonany, że ona gdzieś w głębi ducha jest lesbijką — powiedział, kiwając głową. — Nie sądziłem, że ty też.

Wciągnęła głęboko powietrze i spojrzała na niego spod zmrużonych powiek. Ruchome cienie nie zdradzały wyrazu jego twarzy okolonej jasną brodą.

— Rzeczywiście chcesz mnie sprowokować? Powiedziałam, że to nie twój interes.

— Gdybyś do niej nic nie czuła, powiedziałabyś po prostu: nie.

Co się z nią działo? — zastanawiała się. Dlaczego sprawił, że cierpła jej skóra? Gene zawsze stosował w odniesieniu do ludzi własną durną logikę. Tłumił starannie swoją zajadłość i dostosowywał się do norm towarzyskich, bo w przeciwnym przypadku nigdy nie zostałby wybrany do składu wyprawy na Saturna. Popełniał z wdziękiem gafę za gafą i był naprawdę zdumiony, kiedy ludzie mieli mu za złe brak taktu. Miał osobowość dostatecznie dobrze kontrolowaną, którą zgodnie z jego typem psychologicznym z trudnością można by zakwalifikować jako ekscentryczną. Dlaczego więc czuła się tak nieswojo pod jego wzrokiem?

— Lepiej wyłożę ci od razu wszystko jak jest, żebyś nie zranił Gaby. No więc, zakochała się we mnie. To jest jakoś związane z odosobnieniem. Byłam pierwszym człowiekiem, jakiego po tym wszystkim ujrzała i tak się zrodziła ta mania. Myślę, że z tego wyrośnie, ponieważ nie ma za sobą poważniejszych doświadczeń homoseksualnych. Zresztą heteroseksualnych też nie ma.

— Ukrywała je — zasugerował.

— Który to mamy rok? 1950? Zadziwiasz mnie, Gene. Testy NASA nie pozwalają niczego ukryć. Miała jakąś przygodę homoseksualną, owszem. Ale ja też miałam i ty także. Czytałam twoje akta. Chcesz, żebym ci powiedziała, ile wtedy miałeś lat?

— Byłem dzieckiem. Rzecz w tym, że mogę ci opowiedzieć o jej reakcjach, kiedy się kochaliśmy. Otóż, nie było żadnych reakcji, wiesz? Założę się, że kiedy robicie to obie, jest zupełnie inaczej.

— My nie… — urwała, zastanawiając się, jak mogła dać się wciągnąć w taką dyskusję. — Rozmowa skończona. Nie chcę więcej o tym mówić, a zresztą wraca Gaby.

Gaby zbliżyła się do ognia i rzuciła koło Cirocco siatkę pełną owoców. Kucnęła, przyglądając im się z namysłem, a potem wstała i ubrała się.

— Czy palą mnie uszy, czy też to tylko wytwór mojej wyobraźni?

Gene i Cirocco nie odezwali się, a Gaby westchnęła.

— A więc znowu do tego doszliśmy. Myślę, że zaczynam się zgadzać z ludźmi, którzy powiadają, że załogowe loty kosmiczne kosztują więcej, niż są warte.


Piątego dnia nieodwracalnie wkroczyli w noc. Jedynym światłem była teraz upiorna poświata odbita od obszarów dnia wznoszących się ku górze po obu stronach. Było to niewiele, ale wystarczyło.

Teren był teraz o wiele bardziej stromy, a pokrywa piachu cieńsza. Często szli po odsłoniętych, ciepłych włóknach, co pozwalało poruszać się pewniej niż po ruchomym piasku. Zaczęli wiązać się razem, zważając, by wtedy, kiedy jedno się wspinało, pozostała dwójka była zawsze przywiązana.

Nawet tu bujna roślinność Gai nie dawała za wygraną. Potężne drzewa oplatały kabel płaskimi korzeniami i wypuszczały wdzierające się pod powierzchnię odnóżki. Wysiłek wyrywania życiodajnych substancji z tak niesprzyjającego terenu pozbawił je wszelkiego piękna. Były ponure i samotne, ich pnie przeświecały bladym wewnętrznym światłem, a liście były cienkie i niemal niewidoczne. Gdzieniegdzie mogli wykorzystać korzenie jako szczeble.

Z końcem tego dnia mieli za sobą już siedemdziesiąt kilometrów w linii prostej i zbliżyli się o pięćdziesiąt kilometrów do piasty. Drzewa były tu na tyle rzadkie, iż mogli zobaczyć, że wspięli się już powyżej poziomu stropu i zrobili kawał drogi ku trójkątnej przestrzeni pomiędzy kablem i przypominającą dzwon gardzielą szprychy nad Reą. Spoglądając w dół widzieli rozpościerający się pod nimi Hyperion, tak jakby lecieli latawcem przywiązanym monstrualnym sznurkiem do skalistego węzła zwanego miejscem wiatrów.


Rankiem szóstego dnia dostrzegli połyskiwanie szklanego zamku. Cirocco i Gaby przycupnęły w plątaninie korzeni drzew i obserwowały widok, a Gene podpełzł z końcem liny do podnóża budowli.

— Być może to jest właśnie to miejsce — powiedziała Cirocco.

— Masz na myśli windę? — parsknęła Gaby. — Jeśli tak, to już wkrótce będę jechać cyrkowym wagonikiem na papierowych kołach.

Budowla przypominała nieco włoskie miasteczko na stoku wzgórza, ale wykonane z cukrowej waty, mające może z milion lat i częściowo stopione. Wieżyce i balkony, łuki, śmigłe przypory, wykusze i poddasza znajdowały się na wystającej półce skalnej i przelewały się przez jej krawędź niczym nalany na wafelek i zamrożony syrop. Wysokie wieże strzelały pod najrozmaitszymi kątami i przypominały ołówki wepchnięte w kubek. Były smukłe, ostre i połyskiwały jak śnieg albo kolorowa wata cukrowa. — To są ruiny, Rocky.

— Widzę. Pozwól działać mojej wyobraźni, dobrze?

W tym miejscu rozegrała się kiedyś milcząca walka zamku z krętymi białymi pnączami. Wyglądało jednak na to, że zawarto rozejm: zamek został wprawdzie śmiertelnie uszkodzony, ale kiedy podeszli bliżej, usłyszeli, że pnącza wydzielają suchy szelest śmierci.

— Niczym hiszpański mech — zauważyła Gaby, wyrywając pęk ze skłębionej masy.

— Ale większy.

Gaby wzruszyła ramionami.

— Jeżeli Gaja nie może zbudować czegoś dużego oszczędnie, nie przejmuje się zbytnio i tworzy rzeczy olbrzymie.

— Widzę drzwi na górze! — krzyknął do nich Gene. — Chcecie wejść?

— A jak myślisz?

Brzeg półki dzieliło od ściany zamku pięć metrów płaskiego terenu. Niedaleko dostrzegli okrągły łuk, niewiele wyższy niż Cirocco.

— Rany! — odetchnęła Gaby, opierając się o ścianę. — Spacer po płaskim terenie przyprawia mnie o zawrót głowy. Już prawie zapomniałam, jak to jest.

Cirocco zapaliła lampę i ruszyła za Gene’em przez wykończony łukiem otwór prowadzący do szklanego korytarza.

— Lepiej trzymajmy się razem — powiedziała.

Wydawało się, że ostrożność jest uzasadniona. Żadna z powierzchni nie odbijała wprawdzie całkowicie światła, ale i tak bardzo to przypominało gabinet luster. Mogli zaglądać przez ściany do pokoi położonych po obu stronach korytarza. Te pokoje miały ściany również ze szkła, więc widzieli też wnętrza dalszych pomieszczeń.

— Jeżeli już tu wleziemy, to jak się potem wydostaniemy? — spytała Gaby.

Cirocco pokazała na podłogę.

— Będziemy szli po śladach.

— Ach. Jaka jestem głupia. — Gaby schyliła się i przyjrzała drobniutkiemu pyłowi zaścielającemu podłogę. Gdzieniegdzie rozrzucone były większe, płaskie płytki.’

— Mielone szkło — powiedziała. — Lepiej się nie przewrócić. Gene potrząsnął głową.

— Ja też z początku tak sądziłem, ale to jednak nie jest szkło. To jest cienkie niczym bańka mydlana i nie wytrzymuje nacisku. — Wybrał kawałek ściany i nacisnął delikatnie dłonią. Pękła z delikatnym brzękiem. Złapał jeden z odłamków i skruszył w dłoni.

— Ile jeszcze takich ścian rozwalisz, zanim drugie piętro zwali się nam na głowę? — spytała Gaby, wskazując pokój położony nad nimi.

— Myślę, że sporo. Zrozum, teraz to wygląda jak jakiś upiorny labirynt, ale kiedyś było zapewne inaczej. Przechodzimy przez niektóre ściany tylko dlatego, że coś już je przedtem rozwaliło. Kiedyś był to jednak zespół sześcianów nie połączonych ani wejściem, ani wyjściem.

Gaby i Cirocco spojrzały po sobie.

— Przypomina to budowlę, którą widzieliśmy u podnóża kabla — powiedziała Cirocco. Opisała ją Gene’owi.

— Kto buduje pokoje bez wejścia i wyjścia? — spytała Gaby.

— Łodzik — powiedział Gene.

— Co proszę?

— Łodzik. Wytwarza spiralną muszlę. Kiedy jest za mała, przesuwa się, zamykając na głucho opuszczoną część muszli za sobą. Można ją przeciąć na pół, są bardzo ładne. Bardzo to przypomina budowlę, którą mi opisałyście: małe pomieszczenia na dole, duże na górze.

Cirocco zmarszczyła brwi.

— Ale te pokoje sprawiają wrażenie, jakby były takie same.

Gene potrząsnął głową.

— Różnica nie jest duża. Ten pokój jest nieco wyższy niż tamten. Gdzieś powinny być mniejsze pokoje. Może te zbudowane po bokach.

Zaczęli sobie wyobrażać stworzenia, które zbudowały szklany zamek na podobieństwo korali morskich. Kolonia opuściła domki, kiedy z nich wyrosła i budowała dalsze na ich szczątkach. Część zamku sięgała dziesięciu pięter lub nawet wyżej. Konstrukcja całej budowli nie opierała się na cieniutkich ścianach, ale na dźwigarach wzdłuż brzegów. Przypominały sztaby przezroczystego plexiglasu, grube na kilka centymetrów, bardzo twarde i mocne. Gdyby nawet wszystkie ściany zamku zwaliły się, zarys konstrukcji pozostałby widoczny niczym stalowe rusztowanie wieżowca.

— Ktokolwiek to zbudował, na pewno nie był ostatnim użytkownikiem — zasugerowała Gaby. — Ktoś się tu wprowadził później i poczynił masę zmian, chyba że te stworzenia były znacznie bardziej skomplikowane, niż to założyliśmy. Tak czy owak, od dawna nikogo tu już nie ma.

Cirocco próbowała ukryć rozczarowanie, ale nie na wiele się to zdało. To było fiasko. Nadal znajdowali się daleko od wierzchołka i wyglądało na to, że będą się musieli wspinać dalej.


— Nie złość się.

— O co chodzi? — Cirocco powoli otrząsnęła się ze snu. Trudno uwierzyć, że minęło już osiem godzin — pomyślała. Ale skąd wiedziała? Przecież ona miała zegarek.

— Nie patrz. — Powiedział to tym samym spokojnym tonem, ale Cirocco zamarła z na wpół uniesionym ramieniem. Dostrzegła twarz Gene’a pomarańczową w blasku dogasającego ognia. Klęczał nad nią.

— Dlaczego… co się stało, Gene? Coś złego?

— Po prostu się nie złość. Nie chciałem jej zranić, ale nie mogłem też pozwolić, by się przyglądała, prawda?

— Gaby? — zaczęła się podnosić i wtedy dostrzegła nóż w jego dłoni. W rozbłysku wyostrzonej świadomości zauważyła kilka rzeczy na raz: Gene był nagi, a Gaby — również goła — leżała na brzuchu i wydawało się, że nie oddycha. Gene miał erekcję i ręce umazane krwią. Jej zmysły napięły się aż do bólu. Słyszała jego równy oddech, czuła krew i przemoc.

— Nie złość się — powiedział trzeźwo. — Nie chciałem, żeby tak się stało, ale zmusiłaś mnie do tego.

— Powiedziałam tylko…

— Jesteś zła, widzę to. — Westchnął, jakby się skarżył na niesprawiedliwość tego świata, a potem wyciągnął drugi nóż — należący do Gaby — trzymając go w lewej ręce. — Jeżeli o tym pomyślisz, powinnaś winić siebie. Jak myślisz? Z czego jestem zrobiony? Jesteś przecież kobietą. Czy matki uczą was być egoistkami? Czy tak?

Cirocco spróbowała wymyślić bezpieczną odpowiedź, ale on najwidoczniej w ogóle nie oczekiwał odpowiedzi. Przesunął się nad nią i przyłożył czubek noża do jej szyi. Cofnęła się; ostry koniec wbił się w miękkie ciało. Był zimniejszy niż jego oczy.

— Nie rozumiem, po co to robisz.

Zawahał się. Drugi nóż sięgał już ku jej brzuchowi. Teraz zatrzymał się w miejscu, którego w tej pozycji nie mogła dojrzeć. Oblizała usta i pomyślała, że bardzo by chciała znowu nad wszystkim zapanować.

— To nieuczciwe pytanie. Zawsze o tym myślałem — który mężczyzna o tym nie myśli? — Szukał w jej oczach zrozumienia i wyglądał na zgubionego, kiedy go nie znalazł.

— Ach, po co to! Jesteś dziewczyną.

— Spróbuj.

Nóż znowu rozpoczął swoją wędrówkę. Poczuła jego płaski ucisk po wewnętrznej stronie uda. Perlisty pot wystąpił jej na czoło.

— Nie musisz tego robić w ten sposób. Odłóż nóż, a ja dam ci, co tylko zechcesz.

— Aha. Już to widzę. — Nóż poruszył się ponownie, kiwając się tam i z powrotem niby matczyny palec w geście przestrogi. — Nie jestem idiotą. Znam wasze babskie sztuczki.

— Przysięgam. To wcale nie musi odbyć się w taki sposób.

— Musi. Zabiłem Gaby, a ty mi tego nie wybaczysz. Wiesz dobrze, że to zawsze było nie w porządku. Dręczyłaś nas wszystkich przez cały czas. Zawsze mieliśmy ochotę, a ty zawsze mówiłaś nie. — Drwił, ale ten lżejszy wyraz twarzy zaraz ustąpił poprzedniemu groźnemu spokojowi. Wolała, kiedy ironizował.

— Po prostu wyrównuję rachunki. Wtedy kiedy zostawiliście mnie w ciemności, zadecydowałem, że będę robił to, na co mam ochotę. Zrobiłem sporo znajomości na Rei. Na pewno moi przyjaciele nie spodobają ci się. Od tej chwili to ja jestem kapitanem, ponieważ powinienem być nim od samego początku. Będziesz robiła to, co ci każę. Tylko bez żadnych głupstw.

Wstrzymała oddech, kiedy ostrze rozdarło jej spodnie. Pomyślała, że wie już, do czego Gene zamierza użyć noża i zastanawiała się, czy woli być raczej głupia i martwa, czy też żywa i zmaltretowana. On jednak ograniczył się do rozcięcia spodni. Skupiła więc ponownie uwagę na ostrzu podpierającym jej podbródek.

Wdarł się w nią. Odwróciła twarz, a czubek noża powędrował w ślad za nią. Bolało jak cholera, ale nie to było ważne. Ważne było drgnięcie policzka Gaby, ślad ręki snującej po piasku i zbliżającej się do topora, uchylona powieka i błysk w oku.

Cirocco spojrzała w górę na Gene’a i bez trudu nadała swojemu głosowi wyraz przerażenia:

— Nie! Proszę, nie, nie jestem przygotowana. Zabijesz mnie!

— Ja decyduję, kiedy masz być gotowa. — Pochylił głowę, a Cirocco rzuciła szybkie spojrzenie na Gaby, która zdawała się zrozumieć. Zamknęła oko.

To wszystko zdarzyło się jakby gdzieś bardzo daleko. Była pozbawiona ciała; to ktoś inny tak bardzo cierpiał. Póki się nie zmęczy, liczył się tylko ostry nóż pod jej brodą.

Zastanawiała się, jaka będzie cena jego błędu? Z pewnością duża, a więc on nie może go popełnić. Musi jednak nadejść chwila, kiedy jego czujność osłabnie choćby na sekundę, ale powinna spowodować, żeby moment ten nadszedł jak najszybciej. Zaczęła się pod nim poruszać. Była to najbardziej obrzydliwa rzecz, jaka jej się kiedykolwiek przydarzyła.

— Teraz widać prawdę — powiedział z rozmarzonym uśmiechem.

— Nic nie mów, Gene.

— Załatwione. Zauważyłaś, że jest znacznie lepiej, kiedy się nie opierasz?

Czy była to tylko jej wyobraźnia, czy też jej skóra w miejscu, którego dotykał nóż, nie była już tak mocno napięta? Czyżby cofnął nóż? Rozważyła tę myśl, starając się nie ulegać niepotrzebnym złudzeniom i zdecydowała, że to jednak prawda. Jej wrażliwość wzrosła teraz niepomiernie. Niewielkie zelżenie nacisku odczuwała niczym zdjęcie ogromnego ciężaru.

Musi zamknąć oczy. Czyż mężczyźni nie zamykają zawsze oczu w takiej chwili?

Rzeczywiście zamknął je i prawie już ruszała, kiedy szybko otworzył je znowu. Sprawdzał ją, psiakrew. Nie dostrzegł jednak podstępu. W normalnych warunkach była podłą aktorką, ale ten nóż uskrzydlił jej talent.

Wygiął plecy i zamknął oczy. Nacisk noża ustąpił.

Nic nie poszło tak, jak powinno.

Trzasnęła go w rękę z jednej strony, obracając głowę w drugą. Nóż przeciął jej brzeg policzka. Walnęła go z całej siły w krtań, chcąc mu ją zmiażdżyć, ale się uchylił. Błyskawicznie się okręciła, kopnęła i poczuła, jak nóż prześlizguje się po jej łopatce. Zerwała się na równe nogi, ale jeszcze nie biegła. Jej stopy przez rozpaczliwie długie sekundy nie dotykały ziemi, a ona oczekiwała uderzenia noża.

Nie nastąpiło, a ona znalazła tyle oparcia dla stóp, że wybiła się znowu w powietrze i zaczęła uciekać. Lecąc w powietrzu spojrzała przez ramię i stwierdziła, że jej kopniak był mocniejszy, niż mogła przypuszczać. Gene właśnie lądował po locie, w który go wyprawiła. Gaby podniosła się bezszelestnie na nogi. Adrenalina sprawiała, że ziemskie mięśnie zachowywały się przy słabym ciążeniu jak szalone.

Pościg rozkręcał się nieskończenie wolno, ale teraz nabrał gwałtownie tempa.

Nie sądziła, żeby Gene wiedział o czyhającej za nim Gaby. Gdyby wiedział, gdyby zobaczył twarz Gaby, na pewno nie ścigałby Cirocco w takim zaślepieniu.

Obozowali na centralnym dziedzińcu zamku, na płaskim terenie, którego budowniczowie nie chcieli czy też nie zdążyli podzielić na „komórki”. Ogień rozpalili dwadzieścia metrów od pierwszej galerii pokoi. Cirocco nadal przyspieszała, kiedy uderzyła w pierwszą ścianę. Parła niepowstrzymanie, rozwalając kilkanaście następnych, zanim nie schwyciła jednego z dźwigarów. Obróciła się o dziewięćdziesiąt stopni i podciągnęła na niego, a potem runęła przez trzy stropy, zanim nie zatrzymała się w powietrzu. Usłyszała trzaski, kiedy Gene gramolił się ku niej, nie rozumiejąc jej manewru.

Wsparła stopę na dźwigarze i ponownie wybiła się w górę. Poleciała w chmurze szklanych odłamków, skręcając w nieskończenie powolnym obrocie. Skoczyła w bok i przeleciała przez trzy ściany, zanim się nie zatrzymała. Przedarła się w lewo, potem jedno piętro w górę, a później w bok i dwa piętra w dół.

Zatrzymała się skulona na jednym z dźwigarów i nasłuchiwała.

Z oddali dobiegł ją brzęk tłuczonego szkła. Było ciemno. Znajdowała się pośrodku zbudowanego z komórek labiryntu, który ciągnął się w nieskończoność we wszystkich kierunkach: w górę, w dół i na boki. Nie wiedziała dokładnie, gdzie jest, ale przecież on też nie wiedział, a tego właśnie chciała.

Trzaski stały się głośniejsze i po chwili ujrzała, jak Gene przelatuje górą przez pokój po jej lewej stronie. Dała nura w prawo i w dół, chwytając się belki dwa piętra niżej i przesuwając siłą rozpędu znowu w prawo. Stanęła bosymi stopami na kolejnym dźwigarze. Wokół niej powoli opadała chmura tłuczonego szkła.

Nie zauważyłaby, że jest aż tak blisko, gdyby nie poprzedzający go deszcz szkła. Szedł wzdłuż dźwigarów, ale siła nacisku jego stóp była zbyt wielka, by mógł ją wytrzymać strop, obciążony już odłamkami po przejściu Cirocco. Zawalił się, a masa szkła poleciała w dół niczym płatki śniegu. Okręciła się wokół dźwigara i skoczyła stopami w dół.

Uderzyła mocno i obróciła się oszołomiona, widząc, jak Gene ląduje na równe nogi, tak jak i ona powinna zrobić, gdyby miała choć trochę oleju w głowie. Zapamiętała go stojącego nad nią, potem jeszcze siekierę walącą go w głowę, a później zemdlała.

Ocknęła się nagle z głośnym krzykiem, tak jak nigdy dotąd. Nie miała pojęcia, gdzie jest, ale miała wrażenie, że znowu była w brzuchu bestii i to nie sama. Był tam jeszcze Gene, który spokojnie wyjaśniał jej, dlaczego zamierza ją zgwałcić.

Potem zgwałcił ją. Przestała wrzeszczeć.

Nie znajdowała się już w szklanym zamku. Wokół jej pasa ktoś obwiązał linę. Przed sobą widziała opadający teren. Daleko poniżej połyskiwało ciemnosrebrzyste morze Rei.

Gaby była obok, najwyraźniej bardzo zajęta. W talii przewiązana była dwoma linami. Jedna biegła w górę stoku i była umocowana do tego samego drzewa, co Cirocco. Druga była napięta i biegła w ciemność. Łzy wypłukały kanaliki w zakrzepłej krwi pokrywającej jej twarz. Użyła noża do przecięcia jednej z lin.

— Czy to plecak Gene’a, Gaby?

— Tak. Nie będzie go już potrzebował. Jak się czujesz?

— Mogło być gorzej! Podciągnij go, Gaby.

Spojrzała na nią z otwartymi ze zdumienia ustami.

— Nie chcę stracić liny.


Jego twarz była krwawą ruiną. Jedno oko w całości zakrywała opuchlizna, drugie było tylko wąziutką szparką. Miał złamany nos i wybite trzy przednie zęby.

— Nieźle mu się dostało — zauważyła Cirocco.

— To nic w porównaniu z tym, co chciałam mu zrobić.

— Otwórz jego plecak i zabandażuj mu ucho. Ciągle krwawi.

Gaby była bliska wybuchu, ale Cirocco powstrzymała ją nieugiętym spojrzeniem.

— Nie mam zamiaru go zabić, więc o niczym takim nie mów.

Ucho miał fatalnie poturbowane siekierą, którą rzuciła Gaby. Było to raczej przypadkowe uderzenie: chciała trafić w skroń, ale toporek skręcił w powietrzu i drasnął go tylko, pozbawiając jednak przytomności. Jęczał, kiedy Gaby go opatrywała.

Cirocco zaczęła przetrząsać jego plecak, wybierając rzeczy, które mogły być niepotrzebne. Zatrzymała zapasy żywności i broń, a wszystko inne wyrzuciła.

— Jeżeli puścimy go żywego, będzie nas ścigał, dobrze o tym wiesz.

— Możliwe i na pewno wolałabym tego uniknąć. Ale będzie musiał pokonać krawędź.

— Więc dlaczego, do diabła…

— Ze spadochronem. Rozwiąż mu nogi.

Ułożyły dokładnie uprząż w jego pachwinach. Znowu zajęczał i Rocky odwróciła wzrok, by nie widzieć, co Gaby mu robi.

— Myślał, że mnie zabił — mówiła, zawiązując ostatni węzeł bandaża. — Faktycznie próbował, ale zdążyłam odwrócić głowę.

— Coś poważnego?

— Niegłębokie cięcie, ale krwawi jak cholera. Byłam oszołomiona i miałam szczęście, że byłam zbyt słaba, by się ruszyć po tym, jak on… po tym… — Otarła wierzchem dłoni cieknący nos. — Dość szybko zemdlałam. Następny obraz, jaki pamiętam, to on schylający się nad tobą.

— Dobrze, że ocknęłaś się dopiero wtedy. Beznadziejnie sknociłam ucieczkę. Dziękuję, że znowu uratowałaś mi tyłek.

Gaby spojrzała na nią ponuro. Cirocco od razu pożałowała takiego doboru słów. Gaby wydawała się czuć osobiście odpowiedzialna za to, co się stało. To na pewno nie było takie łatwe — pomyślała Cirocco — leżeć spokojnie, kiedy gwałcą kogoś, kogo kochasz.

— Dlaczego darowałaś mu życie?

Cirocco popatrzyła na leżącego na ziemi Gene’a i musiała powstrzymać nagły przypływ piekącej, niepowstrzymanej furii. Za chwilę jednak była znowu spokojna.

— Ja… wiesz, że przedtem nigdy taki nie był.

— Nie jestem pewna, czy nie był. Pod spodem zawsze musiał być takim pieprzonym zwierzęciem, inaczej jak mógłby coś takiego zrobić?

— Wszyscy trochę tacy jesteśmy. Tłamsimy to w sobie, ale on już nie mógł nad tym zapanować. Mówił do mnie jak mały chłopczyk, któremu dzieje się krzywda. Nie żeby był zły, po prostu czuł się skrzywdzony, ponieważ nie dostał tego, czego właśnie zapragnął. Coś się z nim stało po katastrofie statku, podobnie jak coś stało się ze mną. I z tobą też.

— Ale my nie próbowałyśmy nikogo zabić. Posłuchaj. Spuśćmy go na dół na spadochronie. W porządku. Uważam jednak, że powinien tutaj rozstać się ze swoimi jajami. — Uniosła nóż, ale Cirocco pokręciła głową.

— Nie. Nigdy za bardzo go nie lubiłam, ale jakoś się znosiliśmy. Był dobrym członkiem załogi, a teraz nie jest zdrowy na umyśle i… — Chciała powiedzieć, że częściowo była to jej wina, że nigdy by nie postradał zmysłów, gdyby nie straciła statku, ale tego właśnie nie zdołała wykrztusić.

— Daję mu szansę, mając na uwadze to, czym był. Powiedział, że ma tam na dole przyjaciół. Może to tylko zwykłe urojenia, ale jeżeli nie, to może przyjmą go do swojego grona. Przetnij mu więzy.

Gaby przecięła je, a Cirocco zacisnęła zęby i pchnęła go nogą. Powoli się ześlizgiwał i jakby zaczynał zdawać sobie sprawę z tego, co się z nim dzieje. Wrzasnął, widząc ciągnący się za nim spadochron, a potem zniknął za krzywizną kabla. Nie zdołały zobaczyć, czy spadochron się otworzył.


Obie kobiety jeszcze długo siedziały w tym samym miejscu. Cirocco bała się odezwać. Bała się, że zacznie płakać i nie będzie mogła się pohamować, a na to nie miały czasu. Musiały zająć się opatrzeniem ran, a potem dokończyć podróż.

Z głową Gaby nie było tak źle. Powinna mieć założone szwy, ale dysponowały jedynie środkiem dezynfekującym i bandażami. Będzie miała szramę na czole. Podobnie zresztą jak Cirocco: pierwszą od upadku na podłogę zamku, drugą w miejscu cięcia od podbródka aż do lewego ucha, a trzecią przez plecy. Nie były to jednak rany na tyle poważne, by się nimi przejmować.

Opatrzyły się wzajemnie i spakowały plecaki. Cirocco zadarła głowę i przyjrzała się długiej powierzchni kabla, którą musiały się wspiąć, żeby dotrzeć do szprychy.

— Myślę, że powinnyśmy wrócić do zamku i odpocząć, zanim się za to zabierzemy — powiedziała. — Kilka dni. Musimy nabrać siły.

Gaby spojrzała w górę.

— Chyba masz rację. Ale dalsza część powinna być łatwiejsza. Znosząc was tutaj, znalazłam schody.

Загрузка...