Piszczałka wzięła na siebie rolę przewodnika i źródła informacji dla ziemskiej ekipy. Powiedziała, że ma zgodę swojej zadniej matki i jest przekonana, że będzie się mogła wiele nauczyć. Ludzie byli najbardziej podniecającym zjawiskiem w Titantown od wielu miriaobrotów.
Kiedy Cirocco zapragnęła obejrzeć miejsce wiatrów poza miastem, Piszczałka spakowała suchy prowiant i dwa pełne bukłaki wina. Calvin i Gaby zgłosili się na ochotnika, ale August ciągle siedziała wpatrzona w okno, co ostatnio zdarzało jej się bardzo często. Gene znowu się gdzieś zawieruszył. Cirocco przypomniała Calvinowi, że zobowiązał się zostać z Billem.
Bill prosił, żeby poczekała do jego wyzdrowienia. Była zmuszona mu przypomnieć, że nadal jest dowódcą załogi statku. Zapominał, że bezczynność czyniła go skorym do kłótni i małostkowym. Cirocco rozumiała to, ale jeszcze bardziej złościło ją, gdy przybierał protekcjonalną postawę.
— Piękny dzień na piknik — zaśpiewała Piszczałka, kiedy Cirocco i Gaby dołączyły do niej na skraju miasta. — Ziemia jest sucha. Powinniśmy obrócić tam i z powrotem w ciągu pięciu obrotów.
Cirocco uklękła i zawiązała sznurowadła miękkich, skórzanych mokasynów, które zrobiły dla niej Tytanie, a potem podniosła się i spojrzała ponad brązowawą krainą ku miejscu, w którym w przejrzystym powietrzu wznosił się zachodnio-centralny kabel Rei — ku miejscu wiatrów.
— Nie chciałabym cię rozczarować — zaśpiewała — ale dotarcie tam zajmie mi i moim przyjaciołom co najmniej jeden dekaobrót i tyle samo droga powrotna. Planujemy rozbić obóz u podstawy i skorzystać z fałszywej śmierci.
Piszczałka zadrżała.
— Wolałabym, żebyście tego nie robili. Napawa mnie to lękiem. Jak robaki zorientują się, że nie jesteście do zjedzenia?
Cirocco roześmiała się. Tytanie nigdy nie spały. Wydawało im się to jeszcze bardziej niepokojące niż balansowanie na dwóch nogach.
— Jest pewne wyjście. Nie chciałam go sugerować, ponieważ bałam się cię obrazić. Na Ziemi mamy zwierzęta — ludzi — które są zbudowane trochę podobnie do was. Jeździmy na ich grzbietach.
— Na grzbietach? — Wydawała się zaskoczona, a potem uśmiechnęła się zrozumiawszy, o co chodzi. — Masz na myśli, z nogami po obu stronach… Rozumiem! Sądzisz, że to się uda?
— Chętnie spróbuję, jeśli się zgodzisz. Wyciągnij rękę. Nie, obróć ją… właśnie tak. Chcę postawić na niej stopę… Chwyciła ramię Piszczałki i wskoczyła na grzbiet. Rozsiadła się, podkładając płat skóry i rozkładając po jednym juku z tyłu za każdą nogą. — Czy tak wygodnie?
— Prawie nie czuję, że tam jesteś. Ale… jak się utrzymasz?
— To właśnie musimy sprawdzić. Myślałam, że może… — Urwała z wysokim piskiem, gdy Piszczałka odwróciła głowę prawie o sto osiemdziesiąt stopni.
— Co się stało?
— Nic. Nie jesteśmy tak giętcy jak wy. Ciarki mnie przechodzą, gdy to robicie. Mniejsza z tym. Odwróć się, patrz, gdzie idziesz i ruszaj powoli.
— Jaki chód wolisz?
— Co? Nie rozumiem?
— W porządku. Ruszę stępa, a potem spróbuję przejść w wolny galop.
— Czy będzie ci przeszkadzać, jeśli cię obejmę?
— Ani trochę.
Piszczałka zrobiła szerokie koło, stopniowo zwiększając tempo. Przemknęli koło Gaby, która machała rękami i krzyczała. Gdy Piszczałka zatrzymała się, była z lekka zadyszana.
— Sądzisz, że to się uda? — spytała Cirocco.
— Myślę, że tak. Spróbujmy z podwójnym obciążeniem.
— Chciałabym podłożyć coś pod spód — powiedziała Cirocco. — Co się tyczy Gaby, dlaczego nie mielibyśmy znaleźć kogoś i dla niej?
W ciągu dziesięciu minut Piszczałka znalazła dwie duże poduszki i jeszcze jednego ochotnika. Był płci męskiej, miał lawendowe futro, białą grzywę i ogon.
— Hej, Rocky. Mam bardziej fantazyjnego wierzchowca niż ty.
— To zależy, jak na to patrzeć. Gaby, poznaj… — zaśpiewała jego imię, potem przedstawiła centaurowi przyjaciółkę, a na końcu szepnęła tak, żeby tylko Gaby słyszała: — Nazwij go Fletnia Pana.
— Co jest złego w Leo albo George’u? — zrzędziła Gaby, ale podała mu rękę i lekko wskoczyła na grzbiet.
Ruszyły w drogę. Tytanie śpiewały piosenkę podróżną, a kobiety wtórowały im, jak umiały. Po zakończeniu pierwszej, nauczyły się jeszcze jednej. Później Cirocco zanuciła „Czarodzieja z Oz”, a potem jeszcze dwa inne standardy. Tytanie były zachwycone: nie wiedziały, że również ludzie mają swoje pieśni.
Cirocco była już na tratwie spływającej rzeką Colorado i w łódce z łupiny orzecha na rzece Ophion. Opłynęła biegun południowy i przemierzyła Stany Zjednoczone dwupłatowcem. Podróżowała saniami motorowymi i rowerem, wagonikiem kolejki linowej i pociągiem grawitacyjnym, a raz nawet na grzbiecie wielbłąda. Wszystkie te przeżycia były jednak niczym w porównaniu z podróżą na grzbiecie Tytanu pod nieboskłonem Gai, tego długiego popołudnia stale graniczącego z zachodem. Przed nią wychynęły z ziemi schody do nieba i umknęły w noc.
Odrzuciła głowę do tyłu i zaśpiewała:
— „Długa jest droga do Tipperary, długa droga przed nami…”
Miejsce wiatrów było zbudowane z litej skały i umęczonej ziemi.
Krawędzie, niczym sękate kłykcie, marszczyły brązowy teren, otwierając głębokie szczeliny. Rozkładały się ukośnie i przypominały palce mnące równinę niczym kartkę papieru. Dalej palce łączyły się w zniszczone erozją długie ramię sięgające gdzieś w noc.
W powietrzu panował nieustanny ruch. Nagłe podmuchy ze wszystkich stron podrywały tysiące trąb powietrznych tańczących dziko na drodze.
Wkrótce dobiegło ich potępieńcze wycie. Był to głuchy nieprzyjemny dźwięk, ale nie przypominał brzmiącego smutkiem wielkiego wiatru znad Okeanowa, który nazwali Lamentem Gai.
Piszczałka dała im jakieś wyobrażenie tego, czego mogły się spodziewać. Grzbiety, na które się wspinali, były w istocie żyłami kabla wychodzącymi pod kątem 30 stopni z ziemi i przysypanymi ziemią. Wiatr zrył powierzchnię w głębokie żleby, które biegły w stronę źródła dźwięku.
Zaczęły mijać wsysające otwory w ziemi, niektóre nie szersze niż pół metra, inne tak duże, iż mogłyby pochłonąć Tytanie. Każdy wydawał charakterystyczny gwizd o określonej wysokości. Był to rodzaj nieharmonicznej, dysonansowej muzyki, przypominającej nieco pewne mętne eksperymenty z przełomu stuleci. Dźwięki te rozbrzmiewały na tle równomiernego akompaniamentu przypominającego organy.
Tytanie wybrały drogę wzdłuż ostatniego, długiego grzbietu. Teren był twardy i skalisty, dawno już chyba oczyszczony z luźnego rumoszu skalnego, a sama grań była wąska. Po jej obu stronach otwierały się szerokie i głębokie przepaście. Cirocco miała nadzieję, że „wierzchowce” będą wiedziały’, gdzie się zatrzymać. Już tutaj wiatr był tak silny, że wyciskał łzy z oczu.
— To właśnie jest miejsce wiatrów — zaśpiewała Piszczałka. — Nie ośmielamy się zbliżyć bardziej, bo wiatr jest tak potężny, że mógłby nas zmieść. Jednak jeżeli zejdziecie w dół zbocza, będziecie mogły zobaczyć Wielkiego Wyjca. Chcecie, żebyśmy was tam podwiozły?
— Dziękuję, pójdę pieszo — powiedziała Cirocco i zeskoczyła na ziemię.
— Pokażę drogę. — Piszczałka ruszyła w dół stoku, stawiając krótkie, drobiące kroczki i chwiejąc się trochę, ale najwidoczniej bez specjalnego trudu.
Tytanie podeszły do pionowego uskoku i ruszyły wzdłuż niego na wschód. Kiedy Cirocco i Gaby podeszły tam, poczuły, że i wiatr i hałas wzmagają się.
— Jeżeli miałoby być znacznie gorzej niż teraz — krzyknęła Cirocco — to myślę, że lepiej będzie, jeśli zrezygnujemy!
— Zgadzam się.
Kiedy jednak podeszły do miejsca, w którym Tytanie się zatrzymały, stwierdziły, że i tak nie ma po co dalej iść.
Ujrzały siedem otworów ssących, każdy na końcu długiego stromego wąwozu. Sześć z nich miało średnicę od pięćdziesięciu do dwustu metrów. Wielki Wyjec mógł bez trudu połknąć ich wszystkich.
Cirocco przypuszczała, że podstawę otworu od szczytu dzieliło około kilometra, a w najszerszym miejscu mógł on mieć jakieś pięćset metrów. Owalny kształt był wzmocniony przez ustawienie go pomiędzy dwoma włóknami kabla, które wychodząc z brunatnej ziemi tworzyły ostrą literę V. Tam, gdzie się stykały, ziała gardziel z nagiej skały.
Brzegi otworu były tak gładkie, że połyskiwały w słońcu niczym pokrzywione lustra. Zostały wypolerowane trwającym wiele tysięcy lat działaniem wiatru i lotnego piasku. Żyły jaśniejszego minerału na ciemnym tle skały przydawały jej perłowego blasku.
Piszczałka nachyliła się i zaśpiewała coś do ucha Cirocco.
— Widzę, dlaczego — odkrzyknęła Cirocco.
— Co powiedziała? — Chciała dowiedzieć się Gaby.
— Powiedziała, że nazywają to miejsce przednim kroczem Gai.
— Rozumiem. Znajdujemy się na jednej z nóg.
— O to właśnie chodzi.
Cirocco dotknęła grzbietu Piszczałki i wskazała do tyłu na szczyt grzbietu. Była ciekawa, co Tytanie sądzą o tym miejscu. Czują lęk? Mało prawdopodobne. Leżało zaraz za miastem. Czyż Szwajcarzy bali się gór?
Dobrze byłoby wrócić w jakieś spokojniejsze miejsce. Stała obok Piszczałki i uważnie badała otaczający krajobraz.
Jeżeli podstawa kabla rzeczywiście przypominała gigantyczną rękę, wówczas można było powiedzieć, że zawędrowali do drugiego kłykcia jednego z palców. Wyjec znajdował się w dole, na platformie łączącej oba palce.
— Czy jest jakaś inna droga w górę? — zaśpiewała Cirocco. — Taka droga, po której można by się dostać na tamtą szeroką równinę bez obawy, że wessie nas Gaja?
Fletnia Pana, który był trochę starszy od Piszczałki, skinął głową.
— Tak, jest wiele takich dróg. Ta wielka matka dziur jest największa. Każdy z pozostałych grzbietów pozwoli nam dotrzeć na płaskowyż.
— A więc dlaczego zaprowadziłyście nas właśnie tutaj?
Piszczałka wyglądała na zdziwioną.
— Powiedziałaś, że chcesz zobaczyć miejsce wiatrów, a nie wspinać się na spotkanie Gai.
— Rzeczywiście, to moja wina — przyznała. — Ale jaka jest najlepsza droga na samą górę?
— Na samą górę? — zaśpiewała Piszczałka szeroko otwierając oczy. — Ja tylko żartowałam. Przecież na pewno nie chcecie tam iść?
— Mam zamiar spróbować.
Piszczałka pokazała najbliższy grzbiet na południu. Cirocco zbadała teren za przepaścią. Nie wyglądał na trudniejszy niż ten, po którym się właśnie wspinali. Tytaniorh wspinaczka zajęła półtorej godziny, a więc one powinny przebyć tę odległość pieszo przez sześć do ośmiu godzin. Jeszcze sześć godzin stromego terenu do płaskowyżu, a potem…
Z miejsca, w którym stały, ukośny kabel wyglądał jak jakaś absurdalna góra. Biegł łukiem mniej więcej przez pięćdziesiąt kilometrów i niknął na granicy z ciemnością pokrywającą Reę. Na przestrzeni trzech kilometrów był całkowicie pozbawiony roślinności, pokrywał go czekoladowobrązowy pył i szara skała. Dalszy, mniej więcej równy odcinek pokrywały bezlistne, poskręcane drzewa. W oddali widać było splątany gąszcz jakichś innych roślin. Bujna przyroda Gai wszędzie znajdowała jakieś oparcie. Nie była w stanie dojrzeć, czy to trawa czy las, ale kabel mający w przekroju pięć kilometrów nieco przypominał skorodowany, obrośnięty łańcuch kotwiczny morskiego statku.
Zieleń rozciągała się aż po strefę mroku. Nie było tam żadnej wyraźnej granicy pomiędzy strefami, po prostu zieleń stopniowo rozmywała się w ciemności. Najpierw przechodziła w brąz, potem w kolor ciemnozłoty, krwistą czerwień i srebro, a wreszcie w kolor chmur prześwietlonych księżycem. Sam kabel był jednak ciągle widoczny. Nieprawdopodobna krzywizna zmniejszała się do grubości sznura, sznurka, nitki wreszcie, by ostatecznie połączyć się z ciemnością ogromnej powały i zniknąć w otworze szprychy. Widać było, że sama szprycha robi się stopniowo coraz cieńsza, ale było zbyt ciemno, by głębiej sięgnąć wzrokiem.
— To się da zrobić — powiedziała do Gaby. — Przynajmniej na dach. Miałam nadzieję, że będzie tu coś w rodzaju mechanicznej windy. Myślę, że w dalszym ciągu nie możemy tego wykluczyć, ale jeżeli będziemy szukać tylko tego… — Machnęła ręką w stronę pofałdowanego terenu. — Może nam to zająć całe miesiące.
Gaby uważnie studiowała nachylenie kabla, potem westchnęła i powoli pokręciła głową.
— Pójdę tam, gdzie i ty pójdziesz, ale chyba zdajesz sobie sprawę, że jesteś stuknięta? Nigdy nie dostaniemy się na dach. Spójrz na to. Począwszy od tamtego miejsca będziemy musieli wspinać się po ścianie o nachyleniu 45 stopni.
— Alpiniści stale tak robią. Ty też to robiłaś w czasie szkolenia.
— Jasne. Mniej więcej dziesięć metrów. A tu musielibyśmy się tak wspinać jakieś pięćdziesiąt kilometrów. A potem — to dobra nowina — potem musimy jeszcze trochę przejść prosto do góry. Jakieś czterysta kilometrów.
— To nie będzie łatwe, ale musimy spróbować.
— Matko Boska. — Gaby chwyciła się za głowę i wywróciła oczy.
Piszczałka śledziła gestykulację Cirocco, gdy ta tłumaczyła problem. Teraz zaśpiewała głośno:
— Chcesz wspiąć się na wielkie schody?
— Muszę.
Piszczałka kiwnęła głową, a potem pochyliła się i pocałowała Cirocco w czoło.
— Dobrze byłoby, ludzie, gdybyście się tego oduczyli — powiedziała Cirocco po angielsku.
— Po co ona to zrobiła? — spytała Gaby.
— Mniejsza z tym. Wracajmy do miasta.
Zatrzymały się po opuszczeniu strefy wiatru. Piszczałka rozłożyła plandekę i usiadły, by się posilić. Jedzenie było gorące, bo przechowywano je w termosach zrobionych z łupiny orzecha. Cirocco i Gaby zjadły razem może jedną dziesiątą, a Tytanie pożarły resztę.
Były wciąż pięć kilometrów od Titantown, gdy Piszczałka spojrzała przez ramię, a wyraz jej twarzy stanowił przedziwną mieszaninę smutku i oczekiwania. Rzuciła okiem na ciemny strop.
— Gaja dyszy — zaśpiewała ze smutkiem.
— Co? Jesteś pewna? Myślałam, że będzie wtedy bardzo głośno i że będziemy miały masę czasu, by… Czy to oznacza, że pojawią się anioły?
— Hałas jest wtedy, gdy tchnienie dobiega z zachodu — poprawiła ją Piszczałka. — Tchnienie Gai dochodzące ze wschodu jest prawie bezdźwięczne. Myślę, że już je słyszę. — Zgubiła krok, niemal zrzucając Cirocco z grzbietu.
— No to pospiesz się, do licha. Jeżeli zaskoczą cię tu samą, nie będziesz miała najmniejszej szansy.
— Już za późno — zaśpiewała Piszczałka, jej oczy zalśniły dziko, a wargi cofnęły się obnażając zęby.
— Rusz się! — Cirocco wyćwiczyła ten rozkazujący ton przez długie lata praktyki i jakoś udało jej się wyrazić go w śpiewnym języku Tytanii. Piszczałka ruszyła galopem, a Fletnia Pana mknął tuż za nią.
Wkrótce również Cirocco usłyszała zawodzenie aniołów. Piszczałka zachwiała się, myląc krok. Strasznie chciała się odwrócić i podjąć walkę.
Zbliżały się do samotnego drzewa. Cirocco podjęła błyskawiczną decyzję.
— Zatrzymaj się. Prędko, nie ma czasu do stracenia.
Stanęły pod rozłożystymi konarami i Cirocco zeskoczyła.
Piszczałka próbowała się wymknąć, ale Cirocco uderzyła ją w twarz, otrzeźwiając na moment.
— Gaby, odetnij te juki. Fletnio! Przestań! Wracaj tu zaraz.
Lawendowy centaur sprawiał wrażenie niezdecydowanego, ale wrócił. Gaby i Cirocco pracowały jak szalone, drąc swoją odzież na pasy, z których skręciły sześć mocnych lin.
— Przyjaciele — zaśpiewała Cirocco, kiedy pęta były już gotowe. — Nie ma czasu na wyjaśnienia. Proszę, żebyście mi zawierzyli i robili to, co mówię. — Włożyła w swoją pieśń całą swą determinację, modulując głos tak, jak mawiali starzy i mądrzy do młodych i głupich. Zadziałało, ale słabo. Obie Tytanie nadal spoglądały na wschód.
Kazała im położyć się na boku.
— To boli — narzekała Piszczałka, gdy Cirocco wiązała jej tylne nogi.
— Wybacz. To dla twojego dobra. — Szybko związała jej przednie nogi i ramiona, a potem cisnęła Gaby bukłak. — Wlej mu tyle, ile tylko zdołasz. Chcę, żeby był zbyt zalany, by ruszyć choćby palcem.
— Robi się.
— Mój drogi, chcę żebyś to wypił — zaśpiewała. — Ty również. Napij się porządnie. — Wetknęła dziubek do ust Piszczałki. Odgłos zbliżających się aniołów był coraz głośniejszy. Piszczałka gwałtownie zastrzygła uszami.
— Wata, wata — zamruczała Cirocco. Porwała kawałki ze swojej i tak już wystrzępionej tuniki i zwinęła je w twarde kulki. — Udało się Odyseuszowi, może uda się i mnie. Gaby, uszy. Zatkaj mu uszy.
— To boli! — zawyła Piszczałka. — Pozwól mi się podnieść, ty ziemski potworze. Nie podoba mi się ta zabawa. — Zaczęła jęczeć i tylko od czasu do czasu przez ten jęk przebijały się słowa pełne nienawiści.
— Łyknij sobie jeszcze wina — pocieszyła ją Cirocco. Tytania zakrztusiła się, kiedy Cirocco lała jej wino do gardła. Krzyki aniołów stały się teraz bardzo głośne. Piszczałka zawyła w odpowiedzi. Cirocco chwyciła uszy Tytanii i przycisnęła je, a potem objęła dużą głowę, przyciskając do piersi. Przyłożyła usta do ucha centaura i zaczęła śpiewać miejscową kołysankę.
— Rocky, pomocy! — wrzasnęła Gaby. — Nie znam żadnych tutejszych pieśni. Śpiewaj głośniej! — Fletnia wyrywał się, wrzeszcząc, kiedy Gaby próbowała przytrzymać go za uszy. Młócił na oślep związanymi rękami, odrzucając ją od siebie.
— Trzymaj go! Nie daj mu się wyrwać!
— Robię, co mogę. — Obiegła centaura dookoła i spróbowała przycisnąć go do ziemi, ale był od niej znacznie silniejszy. Odrzucił ją ponownie. Podniosła się z czołem rozciętym nad prawym okiem.
Fletnia Pana kąsał pęta wiążące przeguby. Materiał pękł, a centaur szarpał teraz paznokciami uszy.
— Co robić, Rocky? — zawołała w rozpaczy Gaby.
— Chodź tu i pomóż mi — powiedziała. — Zabije cię, jeśli staniesz mu na drodze. — Było za późno, żeby powstrzymać Fletnię Pana. Uwolnił już przednie nogi i wił się niczym wąż, usiłując wyzwolić tylne.
Nawet nie spojrzawszy na kobiety i Piszczałkę, ruszył w stronę Titantown. Niebawem zniknął za zboczem wzgórza.
Gaby zdawała się nie zauważać, że płacze klęcząc obok Cirocco, ani też, że po policzku spływa jej krew.
— Jak mogę pomóc?
— Nie mam pojęcia. Dotykaj jej, pocieszaj, rób cokolwiek, byle nie myślała o aniołach.
Piszczałka zastygła z zaciśniętymi zębami i twarzą, z której odpłynęła cała krew. Cirocco trzymała ją możliwie blisko, a Gaby przesunęła pętlę na pierś centaura, unieruchamiając ramiona z obu stron.
— Cicho, cicho — szeptała Cirocco. — Nie ma się czego bać. Będę się tobą opiekować aż do powrotu twojej zadniej matki. Będę ci śpiewała jej piosenki.
Piszczałka stopniowo się uspokajała, a jej oczy odzyskiwały inteligentny wyraz, który zwrócił uwagę Cirocco już pierwszego dnia, kiedy się spotkały. Wyglądała o wiele lepiej niż przerażające zwierzę, w które się przed chwilą przeistoczyła.
Minęło jeszcze dziesięć minut, zanim ostatni anioł przeleciał nad nimi. Piszczałka była zlana potem, jak ktoś, kto cierpi z powodu narkotycznego albo alkoholowego głodu.
Kiedy czekali na powrót aniołów, zaczęła chichotać. Cirocco usiadła obok i mocno przycisnęła jej głowę do siebie. Zdumiał ją ruch Tytanii, który różnił się od wcześniejszej próby wytrzymałości więzów. Ten ruch miał w sobie coś niedwuznacznie seksualnego. Cirocco poczuła nagle na twarzy wilgotne wargi. Pocałunek tak wielkich i tak gorących ust onieśmielił ją.
— Gdybym była chłopcem — wybełkotała pijackim szeptem. Cirocco spojrzała w dół.
— Jezu! — westchnęła Gaby. Ogromny penis Tytanii wysunął się z pochwy, a jego koniec pulsował na piasku.
— Dla siebie możesz być dziewczyną — zaśpiewała Cirocco — ale dla mnie jesteś chłopcem nawet za bardzo.
Piszczałka uznała to za zabawne. Ryknęła i próbowała znowu pocałować Cirocco, ale zrezygnowała, kiedy ta szybko się odsunęła.
— Mogłabym ci zrobić wielką krzywdę — zarechotała. — Niestety, to jest do tylnych otworów, których nie macie. Gdybym tylko mogła być chłopcem i miała członek na twoją miarę.
Cirocco uśmiechnęła się i pozwoliła jej oddać się marzeniom, ale jej oczy pozostały bardzo poważne. Popatrzyła na Gaby przez ramię Piszczałki.
— Ostatnia deska ratunku — powiedziała spokojnie po angielsku. — Jeżeli będziesz widziała, że może się wyswobodzić, weź ten kamień i kropnij ją w głowę. Jeżeli się wyrwie — koniec z nią. — Zrozumiano. O czym ona mówiła?
— Chce się ze mną kochać.
— Tym? Może lepiej walnę ją już teraz.
— Nie wygłupiaj się. Nie grozi nam z jej strony żadne niebezpieczeństwo. Jeżeli się wyswobodzi, nawet na nas nie spojrzy. Słyszysz, jak wracają?
— Tak, sądzę, że tak.
Okazało się, że za drugim razem poszło im znacznie łatwiej niż za pierwszym. Nie pozwoliły, by Piszczałka w ogóle usłyszała przelatujące anioły i chociaż pociła się i wyrywała, jak gdyby jednak jakoś je wyczuwała, nie szarpała się zbyt mocno.
Wreszcie odleciały, wracając ku wiecznej ciemności szprychy wysoko ponad Reą.
Płakała, kiedy ją uwolniły, wstrząsana bezsilnym łkaniem dziecka, które nie rozumie, co się z nim dzieje. Potem płacz przeszedł w rozdrażnienie i narzekanie, głównie na piekące nogi i uszy. Gaby i Cirocco masowały jej nogi w miejscach, gdzie pęta wpiły się w ciało. Jej parzyste kopyta były przezroczyste i czerwone jak wiśniowa galaretka.
Wydawała się zmartwiona myślą, gdzie podziewa się Fletnia Pana, ale jakoś nie przejęła się, gdy jej powiedziały, że ruszył do boju. Ucałowała je i przyciskała się do nich miłośnie, wprawiając Gaby w niejaki popłoch, chociaż Cirocco wyjaśniła jej, że Tytanie bardzo ściśle rozgraniczały przednie i tylne stosunki. Organy z przodu służyły do produkcji na wpół zapłodnionych jajeczek, które następnie były ręcznie umieszczane w tylnej pochwie i doprowadzane do stanu zapłodnionego przy pomocy tylnego penisa.
Kiedy podniosła się na nogi, była zbyt pijana, by można było podróżować na jej grzbiecie. Oprowadziły ją kilka razy w kółko i wreszcie powędrowały do miasta. Po upływie kilku godzin znowu mogły jej dosiąść.
Fletnię Pana znalazły wkrótce potem, jak ujrzały zarysy Titantown.
Krew już zakrzepła na jego pięknym błękitnym futrze. Z jednej strony sterczała dzida, celując w niebo. Widać było liczne okaleczenia.
Piszczałka uklękła przy nim i zapłakała, a Gaby i Cirocco dyskretnie przystanęły. Cirocco poczuła w ustach gorycz. Czy Piszczałka obarczała ją winą? Czy wolałaby zginąć razem z przyjacielem, czy też było to beznadziejnie ziemskie wytłumaczenie? Tytanie zdawały się nie rozumieć ducha walki — walczyły dlatego, iż nie mogły się oprzeć. Cirocco podziwiała je za to pierwsze, żałowała za to drugie.
Czy radować się tą, którą się uratowało, czy też opłakiwać stratę? Nie mogła robić obu rzeczy naraz, więc płakała.
Piszczałka podniosła się z wysiłkiem. Trzy lata, pomyślała Cirocco. To nic nie znaczy. Miała w sobie niewinność trzyletniego dziecka, ale była jednocześnie dorosłą Tytanią.
Podniosła pokancerowaną głowę i pocałowała ją. Nie zaśpiewała niczego. Tytanie nie miały pieśni na taką okoliczność.
Gaby i Cirocco dosiadły jej ponownie, a Piszczałka ruszyła ku miastu powolnym truchtem.
— Jutro — powiedziała Cirocco. — Jutro ruszamy w stronę piasty.