Rozdział 6

Rozsądek nakazywał, żeby ustalić dyżury. Cirocco zastanawiała się — gdy już otrząsnęła się z resztek snu — dlaczego tak rzadko udawało jej się zrobić coś mądrego od czasu, kiedy dostała się na Temidę. Będą się musiały przystosować do tej dziwnej bezczasowości. Nie mogą tak chodzić do upadłego.

Gaby spała z kciukiem w ustach. Cirocco spróbowała wstać nie budząc jej, okazało się to jednak niemożliwe. Gaby jęknęła i otworzyła oczy.

— Czy jesteś tak samo głodna jak ja? — ziewnęła.

— Trudno powiedzieć.

— Myślisz, że to wpływ tych jagód? Może nie są dobre.

— Nie ma możliwości, żeby ocenić po tak krótkim czasie. Ale spójrz tutaj. To może być nasze śniadanie.

Gaby spojrzała tam, gdzie wskazywała Cirocco. W dole strumienia gasiło pragnienie jakieś zwierzę. Uniosło głowę i popatrzyło na nie z odległości nie większej niż dwadzieścia metrów. Cirocco sprężyła się, gotowa na wszystko. Zwierzę mrugnęło i znowu opuściło głowę.

— Sześcionogi kangur — powiedziała Gaby. — I na dodatek bezuchy.

To był rzetelny opis. Zwierzę pokryte było krótkim futrem. Dwie długie, tylne łapy nie były tak długie jak u kangura. Cztery przednie łapy były krótsze. Futro miało jasny, żółto-zielony kolor. Zwierzę nie zadało sobie trudu, żeby się schronić.

— Chętnie bym się przyjrzała jego zębom. Mogłybyśmy się czegoś o nim dowiedzieć.

— Najrozsądniej byłoby zwiewać stąd w te pędy — powiedziała Gaby. Westchnęła i rozejrzała się wokół po terenie. Podniosła się, zanim Cirocco zdołała ją zatrzymać, i ruszyła w stronę zwierzaka.

— Gaby, przestań — syknęła Cirocco, próbując nie spłoszyć zwierzęcia. Widziała, że Gaby dzierży w dłoni kamień.

Stwór znowu na nie spojrzał. Jego gęba w innych okolicznościach mogłaby nawet uchodzić za zabawną. Okrągła głowa, pozbawiona widocznych uszu czy nosa — po prostu para wielkich, łagodnych oczu. Sam pysk sprawiał jednak wrażenie, jakby bestia zaciskała w nim basową harmonijkę ustną: był dwukrotnie szerszy niż reszta głowy, co przydawało zwierzakowi głupawego uśmiechu.

Zwierzę podniosło wszystkie cztery przednie łapy i podskoczyło na trzy metry w górę. Gaby podskoczyła w zaskoczeniu niemal równie wysoko, zdążyła jednak wykonać w powietrzu dziki obrót, zanim spadła na tyłek. Cirocco złapała ją, próbując wydrzeć jej kamień.

— Daj spokój, Gaby, aż tak bardzo nie potrzebujemy mięsa.

— Spokojnie — powiedziała Gaby przez zaciśnięte zęby. — Robię to również dla ciebie. — Wyrwała rękę i ruszyła biegiem naprzód.

Stworzenie wykonało jeszcze dwa susy, każdy liczący osiem-dziewięć metrów. Później stanęło spokojnie, z przednimi łapami dotykającymi ziemi i opuszczoną głową i dalej skubało trawę.

Kiedy Gaby zatrzymała się o dwa metry od niego, znowu spojrzało na nią łagodnie. Wydawało się, że się nie boi, a kiedy Cirocco poszła śladem Gaby, powróciło znów do posiłku.

— Czy myślisz, że powinnyśmy…

— Ciii… — Gaby wahała się tylko przez chwilę, a później podeszła do zwierzęcia. Uniosła ramię i rąbnęła mocno kamieniem w jego głowę, natychmiast odskakując.

Bestia wydała dźwięk podobny do kaszlu, zachwiała się i upadła na bok, a potem wierzgnęła i zamarła w bezruchu.

Przyglądały się przez chwilę, a później Gaby podeszła i trąciła zwierzę piętą. Ponieważ nic się nie stało, przyklękła obok na jedno kolano. Stwór był nie większy niż mały jeleń. Cirocco przykucnęła z łokciami wspartymi o kolana, próbując pohamować uczucie obrzydzenia. Wydawało się, że Gaby brakuje tchu.

— Myślisz, że jest martwy? — spytała.

— Na to wygląda. Przykre, nie sądzisz?

— Dla mnie w porządku.

Gaby przeciągnęła ręką po czole, a potem kilkakrotnie walnęła kamieniem w łeb zwierzęcia, aż pociekła czerwona krew. Cirocco skrzywiła się. Gaby rzuciła kamień i wytarła ręce o uda.

— I na tym koniec. Wiesz, gdybyś mogła zebrać trochę tego suchego poszycia, myślę, że udałoby mi się rozniecić ogień.

— W jaki sposób?

— Mniejsza o to. Po prostu przynieś drewno.

Cirocco nazbierała całe naręcze, zanim przestała się zastanawiać, jak doszło do tego, że Gaby zaczęła jej wydawać rozkazy.


— No cóż, teoretycznie wszystko się zgadza — powiedziała Gaby ponuro.

Cirocco jeszcze raz szarpnęła włókniste mięso, które mocno przywierało do kości.

Gaby przez całą godzinę pociła się z kawałkiem swojego kombinezonu i kamieniem, próbując skrzesać iskrę, ale nic z tego nie wyszło. Miały całą kupę chrustu, delikatnej substancji podobnej do mchu, a także wióry starannie zestrugane z trzech gałęzi przy pomocy ostrej krawędzi hełmu Cirocco. Miały wszystkie składniki konieczne do rozpalenia ognia — brakowało tylko iskry.

W ciągu tej godziny opinia Cirocco o zabójstwie dokonanym przez Gaby diametralnie się zmieniła. Kiedy odarła zwierzę ze skóry, a Gaby zrezygnowała z prób skrzesania ognia, przekonały się, że mogą jeść to mięso na surowo.

— To zwierzę nie miało chyba żadnych wrogów — powiedziała Cirocco z wypchanymi ustami. Mięso było smaczniejsze niż się spodziewała, przydałaby się tylko odrobina soli.

— W każdym razie nie zachowywałoby się tak, gdyby miało — zgodziła się Gaby. Przykucnęła z drugiej strony martwego ciała, a jej oczy penetrowały teren ponad ramieniem Cirocco, która zresztą robiła to samo.

— To może oznaczać brak drapieżników na tyle dużych, by mogły nas niepokoić.

Obiad trwał bardzo długo, bo niestety musiały mocno napracować się szczękami. Spędziły ten czas badając ubite zwierzę. Dla niewprawnych oczu Cirocco nie był to stwór godny uwagi. Chciałaby, żeby był tu Calvin i wyprowadził ją z błędu. Mięso, skóra, kości i futro miały zwyczajny kolor i fakturę, nawet zapach był prawidłowy. Były tam jednak również organy, których nie potrafiły rozpoznać.

— Skóra powinna się do czegoś przydać — zauważyła Gaby. — Mogłybyśmy zrobić sobie z niej ubrania.

Cirocco zmarszczyła nos.

— Jeśli chcesz w tym chodzić — proszę bardzo. Na pewno wkrótce zacznie śmierdzieć. Jak na razie, jest dość ciepło, żeby obyć się bez ubrań.

Zostawienie większości pożywienia na pewno nie było dobrym rozwiązaniem, ale nie miały innego wyjścia. Obie zatrzymały po kości udowej, która mogła służyć za oręż, a Cirocco odrąbała wielki kawał mięsa, podczas gdy Gaby wycinała ze skóry paski, by powiązać razem resztki kombinezonu. Zrobiła dla siebie prosty pas i przytroczyła swój dobytek. Następnie podjęły dalszą wędrówkę w dół strumienia.


Widziały jeszcze inne kangurowate stwory, pojedynczo i w stadkach liczących trzy do sześciu sztuk. Były tam również inne, mniejsze zwierzęta, które poruszały się w górę i w dół po pniach drzew w tempie, które prawie uniemożliwiało obserwację, a wreszcie były i takie, które trzymały się brzegu rzeki. Do wszystkich można było bez trudu podejść. Zwierzęta nadrzewne wydawały się nie mieć w ogóle głowy, jeżeli zawierzyć wynikowi obserwacji tak ruchliwych obiektów. Były podobne do niebieskich kulek futra z sześcioma szponiastymi łapami rozmieszczonymi na obrzeżu i poruszały się z równą łatwością w dowolnym kierunku. Gębę miały pod spodem, pośrodku przypominających rozgwiazdę kończyn.

Krajobraz zaczynał się zmieniać. Nie tylko dlatego, że pojawiało się coraz więcej zwierzyny, ale również szata roślinna stawała się bardziej zróżnicowana. Z trudem posuwały się w świetle, które zmieniło teraz barwę na bladozieloną, sącząc się poprzez pokrywę lasu. Szły w tempie stu tysięcy kroków na teoretyczną, dwudziestoczterogodzinną dobę.

Niestety, wkrótce straciły rachubę. Ogromne, proste w rysunku drzewa ustąpiły setce rozmaitych gatunków i tysiącu rodzajów kwitnących krzewów, wijących się pnączy i pasożytniczych porostów. Jedyną rzeczą, która nie uległa zmianie, był strumień, a także zauważalna wśród drzew Temidy skłonność do przybierania gigantycznych rozmiarów. Każde z pewnością otrzymałoby stosowną tabliczkę pomnika przyrody i ściągnęłoby tłumy turystów w Narodowym Parku Sekwoi.

Przestało również być cicho. Pierwszego dnia wędrówki towarzyszyły im jedynie odgłosy własnych kroków i grzechot ocalałych resztek kombinezonów. Teraz w lesie rozbrzmiewał świergot, ujadanie i zawodzenie.

Kiedy zatrzymały się na odpoczynek, mięso smakowało im jak nigdy przedtem. Cirocco pochłaniała je żarłocznie, siedząc ramię w ramię z Gaby obok sękatego pnia drzewa, który był znacznie cieplejszy niż powinien, o miękkiej korze i korzeniach splątanych w węzły większe niż domy. Górne gałęzie gubiły się w niewiarygodnej plątaninie gdzieś wysoko ponad ich głowami.

— Założę się, że w tych drzewach jest więcej życia niż tu na ziemi — zauważyła Cirocco.

— Popatrz tam — powiedziała Gaby. — Wydaje mi się, że te pnącza wyglądają, jakby je ktoś utkał. Widać wodę przeciekającą przez ich spód.

— Musimy o tym pomówić. Co sądzisz o możliwości istnienia tu rozumnych form życia? Jak byśmy je rozpoznały? To jeden z powodów, dla których próbowałam cię powstrzymać przed zabiciem tamtego zwierzaka. Gaby trawiła tę myśl przez chwilę.

— Czy powinnam najpierw próbować do niego przemówić?

— Bardzo się bałam, że odwróci się i odgryzie ci nogi. Ale teraz, kiedy już wiemy, że nie jest agresywne, może rzeczywiście powinnyśmy to zrobić? Spróbować do któregoś zagadać.

— Jakoś tak głupio, rozumiesz. To coś ma mózg mniejszy niż połowa mózgu krowy. Mogłaś to dostrzec w jego oczach.

— Prawdopodobnie masz rację.

— Nie, to ty masz rację. To znaczy, chcę powiedzieć, że ja mam rację, ale ty masz słuszność co do tego, że powinnyśmy być ostrożniejsze. Zupełnie mi się nie podoba myśl o zjadaniu czegoś, z czym mogłabym i powinnam pomówić. Hej, a cóż to było?

Nie był to hałas, ale nagłe wrażenie, że hałas ustał. Tylko plusk wody i szelest liści w górze zakłócały ciszę. Potem, narastając tak cicho i tak powoli, że słyszały go na kilka minut przedtem, nim mogły go rozpoznać, dobiegł je potężny jęk.

Bóg mógłby jęczeć w ten sposób, gdyby utracił wszystko, co kiedykolwiek umiłował i gdyby miał krtań niczym piszczałka organowa długości tysiąca kilometrów. Jęk narastał w tonacji, która w jakiś sposób podnosiła się, jednocześnie nie odrywając się jednak od najniższych rejestrów słyszalnych dla ludzkiego ucha. Czuły go we wnętrznościach i w gałkach oczu.

Wydawał się wypełniać cały wszechświat, a jednak jeszcze się wzmagał. Dołączył doń dźwięk sekcji smyczkowej: wiolonczeli i elektronicznych kontrabasów. Ponad tą solidną podstawą muzyczną unosiły się syczące ultradźwięki. Cała orkiestra stała się jeszcze głośniejsza wtedy, kiedy zdawało się, że jest to już niemożliwe.

Cirocco myślała, że pęknie jej czaszka. Jak przez mgłę czuła, że Gaby trzyma ją w objęciach. Z opuszczonymi szczękami patrzyły na lecący na nie z potężnego sklepienia deszcz liści. Wirując i zderzając się zaczęły spadać również niewielkie zwierzęta. Ziemia zadrżała i poczęła wzlatywać kawałkami, rozpryskując się w powietrzu. Małe trąby powietrzne niosące masy piachu kręciły się niezdecydowanie. Gaby i Cirocco obsypał deszcz różnych szczątków.

Ponad nimi ozwał się łoskot, a wiatr zaczął docierać aż do podszycia lasu. Olbrzymia gałąź runęła w sam środek strumienia. Teraz już cały las kołysał się, trzeszczał i protestował dźwiękami przypominającymi karabinowe wystrzały, jak gwoździe wyrywane z suchego drewna.

Gwałtowne zjawiska osiągnęły najwyższe nasilenie i utrzymywały się na tym poziomie. Wiatr wiał z prędkością około sześćdziesięciu kilometrów na godzinę, wyżej musiał być jeszcze silniejszy. Dziewczyny nie wychylały się spod osłony korzeni drzewa, obserwując w niemym podziwie furię burzy wokół nich. Cirocco musiała krzyczeć, żeby jej głos mógł się przebić przez basowe zawodzenie.

— Jak myślisz, dlaczego to się stało tak szybko?!

— Nie mam pojęcia! — odkrzyknęła Gaby. — Miejscowe przegrzanie albo oziębienie, gwałtowna zmiana ciśnienia powietrza. Nie wiem jednak, co mogło ją spowodować.

— Myślę, że najgorsze mamy już za sobą. Hej, szczękasz zębami.

— Już się nie boję. Strasznie mi zimno.

Cirocco czuła to samo. Temperatura gwałtownie spadała. W ciągu kilku minut powietrze z balsamicznego stało się chłodne, a teraz miały wrażenie, że staje się mroźne. Przy wietrze wiejącym z prędkością sześćdziesięciu kilometrów nie było to wcale zabawne. Objęły się, ale Cirocco czuła, że ciepło gwałtownie ucieka przez nieosłonięte plecy.

— Musimy poszukać jakiegoś schronienia! — krzyknęła.

— Tak, ale gdzie?

Żadna nie chciała opuścić nędznej kryjówki, w której siedziały. Próbowały przysypać się wzajemnie piachem i zeschłymi liśćmi, ale porywał je wiatr.

Kiedy były już pewne, że zamarzną na śmierć, wiatr gwałtownie ustał. Nie zelżał, ale po prostu ustał w jednej chwili, tak że Cirocco zabolało w uszach. Na chwilę ogłuchła, a potem zmusiła się do ziewnięcia.

— No! Słyszałam o zmianach ciśnienia, ale nie aż takich.

W lesie znowu było cicho. Wtedy Cirocco przekonała się, że kiedy wsłuchała się mocno, mogła usłyszeć zamierające ostatnie tchnienie czegoś, co wydawało ten jęczący dźwięk. Sprawiło to, że zaczęła dygotać, ale już nie z zimna. Nigdy nie uważała się za kogoś obdarzonego bujną wyobraźnią, ale jęk tak bardzo przypominał ludzki głos, choć w nieporównywalnie większej skali. Sprawiał, że pragnęła położyć się i umrzeć.

— Nie śpij, Rocky. Mamy tu coś jeszcze.

— Co znowu? — Otworzyła oczy i zobaczyła, że z góry leci drobny, biały proszek. Połyskiwał w bladym świetle.

— Moim zdaniem to śnieg.

Ruszyły tak szybko, jak tylko mogły, by nie pozwolić zdrętwieć nogom, a Cirocco wiedziała, że tylko ciszy w powietrzu zawdzięczały przeżycie. Było zimno, nawet ziemia była teraz zimna. Cirocco czuła się jak pod wpływem narkotyku. To nie mogło się zdarzyć. Była kapitanem statku kosmicznego: jak mogła skończyć tak marnie, przedzierając się na golasa przez zamieć?

Jednak śnieg również okazał się tylko chwilowym problemem. W pewnym momencie brodziły w nim na głębokość kilku centymetrów, ale potem zaczęło go topić podziemne ciepło. Wkrótce ociepliło się także powietrze. Kiedy Poczuły, że niebezpieczeństwo minęło, znalazły odpowiednie miejsce na ciepłej ziemi i zasnęły.


Kiedy się ocknęły, kawał mięsa, który ze sobą dźwigały i skórzany pas Gaby nie pachniały już zbyt apetycznie. Wyrzuciły więc to wszystko i umyły się w strumieniu, a potem Gaby zabiła jeszcze jednego zwierzaka tego gatunku, który nazwały śmieszkiem. Poszło równie łatwo jak za pierwszym razem.

Po śniadaniu poczuły się znacznie lepiej. Uzupełniły je odrobiną pospolicie wyglądających owoców, których była tu ogromna obfitość. Cirocco szczególnie zasmakowała w owocu przypominającym kluchowatą gruszkę, o miąższu podobnym do melona. Smakował jak ostry ser cheddar.

Czuła się tak, że mogłaby chyba maszerować cały dzień, ale okazało się, że to niemożliwe. Strumień, który był ich przewodnikiem w całej dotychczasowej wyprawie, znikał w ogromnym otworze u podstawy wzgórza.

Stały obie przy krawędzi otworu i spoglądały w dół. Słychać było bulgot jak w otworze spustowym wanny, a co jakiś czas jakby odgłos ssania przerywany głębokim beknięciem. Cirocco cofnęła się, zupełnie jej się to nie podobało.

— Może jestem stuknięta — powiedziała — ale zastanawiam się, czy bestia, która nas zjadła, właśnie tu nie pobiera swojej porcji wody?

— Być może. Nie mam zamiaru nurkować, żeby to sprawdzić. Co teraz zrobimy?

— Też chciałabym wiedzieć.

— Możemy wrócić do miejsca, z którego wyszłyśmy i tam poczekać. — Gaby nie była zbyt entuzjastycznie nastawiona do tego pomysłu.

— Cholera by to! Byłam prawie pewna, że jeśli tylko zajdziemy dostatecznie daleko, znajdziemy miejsce, z którego będziemy mogły się rozejrzeć. Czy myślisz, że całe wnętrze Temidy zajmuje jeden wielki las tropikalny?

Gaby wzruszyła ramionami.

— Nie mam wystarczająco dużo informacji.

Cirocco przez dłuższą chwilę przeżuwała tę myśl. Gaby najwidoczniej jej pragnęła zostawić podejmowanie decyzji.

— W porządku. Przede wszystkim wejdziemy na szczyt tego wzgórza i rozejrzymy się tam trochę. Jeżeli nie znajdziemy tam niczego ciekawego, chciałabym spróbować wejść na któreś z tych drzew. Być może uda się nam wspiąć dostatecznie wysoko, żeby coś zobaczyć. Myślisz, że nam się uda?

Gaby uważnie oglądała pień.

— Pewnie, przy tym słabym ciążeniu. Chociaż nie ma pewności, czy będziemy mogły wystawić głowę górą.

— Wiem. Chodźmy na wzgórze.

Teren był bardziej stromy niż ten, który dotąd pokonywały. Były nawet miejsca, gdzie musiały wspinać się na czworakach. Gaby obejmowała wtedy prowadzenie jako mająca większe doświadczenie we wspinaczce. Była zwinna, dużo mniejsza i zręczniejsza niż Cirocco, dlatego też wkrótce tamta odczuła każdy miesiąc różnicy wieku pomiędzy nimi.

— Jasna cholera, popatrz tylko na to!

— Co jest? — Cirocco została kilka metrów z tyłu. Kiedy podnosiła głowę, widziała tylko nogi i pośladki Gaby, pod absolutnie niezwykłym kątem. To takie dziwne, pomyślała, że widziała nago wszystkich męskich członków załogi, ale musiała trafić aż na Temidę, żeby zobaczyć Gaby. Jak dziwnie wyglądała bez włosów.

— Znalazłyśmy nasz punkt widokowy — powiedziała Gaby. Odwróciła się i podała rękę Cirocco.

Szczyt wzgórza porośnięty był drzewami, jednak nie tak wysokimi jak te, które pozostawiły za sobą. Chociaż rosły gęsto i pokryte były pnączami, żadne nie przekraczało dziewięciu metrów wysokości.

Cirocco chciała wejść na wzgórze, żeby przekonać się, co jest po jego drugiej stronie. Teraz wiedziała: wzgórze nie miało drugiej strony.

Gaby stała o kilka metrów od krawędzi urwiska. Z każdym kolejnym krokiem, który stawiała Cirocco, widok zmieniał się, poszerzał, obejmując coraz większy obszar. Kiedy stanęła obok Gaby, nadal nie mogła dostrzec ściany urwiska, mogła sobie jednak wyobrazić jej wysokość. Na pewno całe kilometry. Poczuła, że wywraca jej się żołądek.

Stały w naturalnym oknie, utworzonym przez dwudziestometrową szczerbę pomiędzy dwoma najbardziej wysuniętymi drzewami. Przed nimi na przestrzeni dwustu kilometrów rozciągało się tylko powietrze.

Znajdowały się na brzegu obręczy i spoglądały przez całą szerokość Temidy na drugą stronę. Hen, po drugiej stronie z trudem dostrzegły cienki jak włos cień, który mógł być takim samym urwiskiem, jak to, na którym stały. Ponad tą linią widać było zielony ląd, przechodzący w biel, a później w szarość i wreszcie kończący się połyskliwą żółcią, kiedy podnosiły oczy aż do półprzezroczystej powierzchni sklepienia.

Rocky przebiegła wzrokiem w dół krzywizny ku odległemu urwisku. Poniżej rozciągał się intensywnie zielony teren, białe chmury niemal muskały grunt albo unosiły się niewiele wyżej.

Przypominało to widok z górskiego szczytu na Ziemi, ale była jednak pewna różnica. Teren wydawał się płaski, dopóki nie spojrzała w lewo albo prawo.

Jednak był nachylony. Przełknęła ślinę i wyciągnęła szyję wykręcając ją i próbując znaleźć poziom, żeby zaprzeczyć temu, co widziała: że tam, daleko, teren, wcale się nie podnosząc, był wyższy niż tutaj.

Nabrała pełną pierś powietrza i opadła na kolana. Tak było bezpieczniej. Ciągle patrzyła w lewo. Daleko przed nią rozciągała się pogrążona w półmroku kraina, nachylona tak, że mogła ją obserwować. Ciemne morze połyskiwało w nocnej poświacie, morze, które w jakiś sposób nie opuszczało swoich brzegów, a jednak nachylało się w jej stronę. Po jego drugiej stronie widać było inny, jaśniejszy obszar, podobny do tego, który rozciągał się przed nią, niknąc w oddali. Dalej widok zasłaniało sklepienie, które zdawało się opadać na spotkanie lądu. Wiedziała, że to złudzenie optyczne: sklepienie powinno być tak samo wysokie w każdym punkcie.

Znajdowały się na krawędzi jednego z obszarów wiecznego dnia. Zamglona granica pomiędzy dniem i nocą zaczęła spowijać teren po prawej stronie, nie tak ostra i wyraźna jak obszar na planecie widzianej z kosmosu, ale blaknąca poprzez strefę zmierzchu, której szerokość szacowała na jakieś trzydzieści do czterdziestu kilometrów. Poza tą strefą panowała noc, ale nie była smoliście czarna. Migotało tam ogromne morze, dwa razy tak wielkie jak to, które dostrzegła po drugiej stronie, i wyglądające tak, jakby padało nań jasne światło księżyca. Iskrzyło się niczym równina usiana brylantami.

— Czy nie z tego kierunku nadleciał wiatr? — spytała Gaby.

— Tak, o ile nie skręciłyśmy razem z nurtem rzeki.

— Nie sądzę. Wygląda mi to na lód.

Cirocco zgodziła się. Kra pękała w miejscu, gdzie morze zwężało się, tworząc rzekę płynącą na wprost niej i uchodzącą do drugiego morza. Teren był górzysty i pofałdowany niczym tarka. Nie mogła zrozumieć, w jaki sposób rzeka mogła przedrzeć się przez góry, by wpaść do morza po drugiej stronie. Uznała, że musi być nadal pod wpływem złudzenia wywołanego specyficzną perspektywą. Woda nie może płynąć do góry, nawet na Temidzie.

Poza obszarem lodu widać było jeszcze jedną strefę dnia, jaśniejszą i bardziej żółtą niż inne, które mogły stąd dostrzec, i przypominającą wyglądem piasek pustyni. Żeby tam dojść, musiałyby przejść poprzez zamarznięte morze!

— Trzy dni i trzy noce — powiedziała Gaby. — To całkiem dobrze pasuje do teorii. Powiedziałam, że z dowolnego punktu będziemy mogły widzieć prawie połowę wnętrza Temidy. Nie przewidziałam tylko tego.

Cirocco pobiegła wzrokiem tam, gdzie wskazywał palec Gaby i dostrzegła cały szereg czegoś, co przypominało liny, które wyrastały z ziemi i biegły stromo w górę w kierunku sklepienia. Na wprost nich widać było trzy, ustawione dokładnie jedna za drugą, tak, że najbliższa niemal przesłaniała pozostałe. Cirocco widziała je już przedtem, ale prześliznęła się po nich tylko wzrokiem, bo nie mogła ogarnąć wszystkiego od razu. Teraz przyjrzała się uważnie, marszcząc brwi. Podobnie jak przygnębiająco wiele rzeczy na Temidzie, również i te liny były ogromne.

Najbliższa z nich dawała dobre wyobrażenie o ramionach pozostałych. Przebiegała w odległości pięćdziesięciu kilometrów, ale i tak Cirocco widziała, że została spleciona z co najmniej stu włókien. Każde takie włókno mogło mieć dwieście — trzysta metrów grubości. Pozostałe szczegóły nikły w tej odległości.

Trzy liny przebiegały pod stromym kątem ponad zamarzniętym morzem, wznosząc się na sto pięćdziesiąt albo i więcej kilometrów i łącząc się ze sklepieniem w punkcie, który — jak pamiętała — musiał być jedną ze szprych widzianą od środka. Widać było stożkowatą gardziel, niczym kielich trąbki, która wybrzuszała się, przechodząc w sklepienie i boki obręczy. Po drugiej stronie kielicha, o jakieś pięćset kilometrów od miejsca, w którym stała, mogła domyślić się dalszych lin.

Po lewej stronie widać było więcej kabli, ale te biegły prosto w górę ku łukowemu stropowi, dochodząc doń i niknąc. Poza nimi widać było dalsze, ustawione w rzędach i nachylone w kierunku podstawy szprychy, której nie mogły dostrzec ze swojego punktu obserwacyjnego, bo zawieszona była ponad morzem w górach.

Tam, gdzie kable stykały się z ziemią, przechodziły w wybrzuszenia o rozmiarach pokaźnej góry o szerokiej podstawie.

— Wyglądają podobnie jak liny wiszącego mostu — powiedziała Cirocco.

— Zgoda. Myślę, że to właśnie to. Nie potrzeba wież dla ich podtrzymania. Liny mogą być umocowane w środku. Temida jest po prostu okrągłym wiszącym mostem.

Cirocco podpełzła jeszcze nieco bliżej krawędzi. Wytknęła głowę i spojrzała w dwukilometrową przepaść.

Urwisko było prawie pionowe na tyle, na ile jest to możliwe w przypadku naturalnej powierzchni. Jedynie przy samym dnie opadało łagodnie, łącząc się z lądem w dole.

— Nie myślisz chyba tam schodzić, prawda? — spytała Gaby.

— Chodziło mi to po głowie, przyznaję, ale oczywiście nie mam na to wielkiej ochoty. Zresztą, co mogłoby tam w dole być lepszego niż tu na górze? Mamy zupełnie niezły pomysł na przetrwanie tu na górze. — Urwała. Czy to miał być ich jedyny cel?

Gdyby miała szansę, przedłożyłaby przygodę ponad bezpieczeństwo, jeżeli to bezpieczeństwo miało oznaczać zbudowanie szałasu i przejście na dietę składającą się z surowego mięsa i owoców. Zwariowałaby w ciągu miesiąca.

A kraj tam w dole był piękny. Niesamowicie strome góry z połyskującymi, błękitnymi jeziorami, lśniącymi niczym klejnoty. Widziała bujne stepy i gęste lasy, a daleko na wschodzie spokojne, nocne morze. Trudno było orzec, jakie niebezpieczeństwa krył ten ląd, a jednak wzywał ją i pociągał.

— Mogłybyśmy spuścić się po tych pnączach — powiedziała Gaby, sięgając ponad krawędzią i wskazując możliwą drogę zejścia.

Ściana urwiska usiana była roślinami. Dżungla przelewała się przez krawędź niczym zamarznięta kipiel. Potężne drzewa wyrastały z nagiej skalnej ściany, przyczepionej do niej jak małże do morskiego dna. Sama skała była widoczna tylko w niektórych miejscach, ale nawet i tam sprawy nie przedstawiały się najgorzej. Wyglądała na bazalt gęsto naszpikowany wiązkami krystalicznych słupów z szerokimi sześciokątnymi platformami w miejscach, gdzie kolumny się odłamały.

— Da się zrobić — powiedziała w końcu Cirocco. — Ale nie będzie to ani łatwe, ani bezpieczne. Będziemy musiały wymyślić dobry powód, żeby podjąć taką próbę. „Tam, w dole jest coś więcej niż tylko nieokreślony zew, który czuję teraz w sobie” — pomyślała.

— Do diabła, też nie chcę tutaj tkwić — powiedziała Gaby z uśmiechem.

— A więc kłopot z głowy — odezwał się spokojny głos zza ich pleców.

Cirocco poczuła, jak sztywnieje każdy mięsień jej ciała. Przygryzła wargę, zmuszając się do powolnych ruchów, dopóki nie stanęła w bezpiecznej odległości od krawędzi.

— Tu na górze. Czekałem na was.

Na gałęzi, trzy metry ponad ziemią, majtając gołymi nogami siedział Calvin Greene.

Загрузка...