Rozdział 4

Było zupełnie ciemno.

Nawet takiej informacji można się było uczepić. Stwierdzenie, że spowijająca wszystko ciemność była wynikiem braku czegoś, co nazywamy światłem, kosztowało ją znacznie więcej, niż mogłaby sądzić kiedyś, gdy czas składał się jeszcze z kolejno po sobie następujących chwil, niczym paciorków nanizanych na sznurek. Teraz te paciorki przelatywały jej między palcami, układając się w ponurą kpinę z przyczynowości.

Wszystko musi mieć układ odniesienia. Żeby ciemność znaczyła cokolwiek, musi istnieć choćby wspomnienie światła. Teraz to wspomnienie zatarło się.

To już się zdarzało i jeszcze zdarzy. Czasami było imię dla nazwania odcieleśnionej świadomości. Częściej była jedynie świadomość istnienia.

Znajdowała się w brzuchu bestii.

(Jakiej bestii?)

Nie mogła sobie przypomnieć. Ale to minie, pamięć wróci. Zawsze tak było, jeśli tylko dostatecznie długo poczekać. Czekanie nie wymagało wysiłku. Tysiąclecia nie miały więcej znaczenia niż milisekundy. Solidny, wielopiętrowy gmach czasu rozpadł się.

Miała na imię Cirocco.

(Co to jest Cirocco?)

— Shur-rock-o. To gorący pustynny wiatr albo stary model volksvagena. Mamusia nigdy mi nie mówiła, od czego się to wzięło. — To była jej zwykła odpowiedź. Przypomniała sobie, że to mówiła, niemal czuła nieuchwytne usta formułujące słowa pozbawione znaczenia.

— Nazywaj mnie kapitan Jones.

(Kapitan czego?)

Kapitan SKDZ „Ringmaster”. SKDZ oznacza Statek Kosmiczny Dalekiego Zasięgu, z załogą liczącą siedmiu ludzi, w drodze do Saturna. Jednym z nich była Gaby Plauget.

(Kto to jest…)

…i…i był jeszcze… Bill.

(Co to znowu za imię?)

Miała to już na końcu języka. Język był miękkim, mięsistym przedmiotem… znajdował się w ustach, które z kolei…

Miała to przed chwilą, cóż to jednak takiego jest chwila?

Coś o świetle. Cokolwiek.


Było zupełnie ciemno. Czy nie była tu już kiedyś? Tak, na pewno, ale mniejsza z tym, trzymaj się tego, nie pozwól, by myśl uleciała. Nie istniało światło i nie było niczego czy czegoś innego, ale co może być innego?

Żadnego zapachu. Żadnego smaku. Żadnego dotyku. Brak zmysłu równowagi i orientacji ciała w przestrzeni. Nawet uczucia odrętwienia.

Cirocco! Miała na imię Cirocco.

„Ringmaster”. Saturn. Temida. Bill.

W jednej chwili wszystko wróciło, tak jakby przeżywała to od nowa, w ułamku sekundy. Wydawało jej się, że zwariuje od natłoku wrażeń i z tą myślą powróciło inne jeszcze, późniejsze wspomnienie. To się zdarzyło przedtem. Przypominało jej się tylko na chwilę, by zaraz potem odpłynąć w niepamięć. Miała już takie zaburzenia, wiele razy.

Wiedziała, że nić, której się uchwyciła, jest bardzo cienka, ale nie miała niczego innego. Wiedziała, gdzie jest, znała również charakter problemu.

Zjawisko zostało zbadane w ostatnim stuleciu. Ubierało się człowieka w kombinezon z pianki neoprenowej, zasłaniało oczy, unieruchamiało ręce i nogi w ten sposób, by nie mógł się dotknąć, odcinało wszelkie dochodzące dźwięki i zanurzało w ciepłej wodzie. Jeszcze lepszy jest po prostu stan nieważkości. Pewne udoskonalenia mogą polegać na dożylnym odżywianiu i eliminacji zapachów, ale na dobrą sprawę nie są niezbędne.

Rezultaty są zaskakujące. Pierwszymi obiektami badań byli piloci doświadczalni — dobrze przystosowani, odpowiedzialni, wrażliwi ludzie. Dwadzieścia cztery godziny pozbawienia zmysłów przekształcały ich w zgadzające się na wszystko dzieci. Dłuższy okres doświadczeń mógł być rzeczywiście niebezpieczny. Stopniowo umysł wytwarzał nowe urozmaicenia: bicie serca, zapach neoprenu, ciśnienie wody.

Cirocco znała te testy. Dwudziestoczterogodzinne odcięcie wszelkich zmysłów było również elementem jej wyszkolenia. Wiedziała, że jeżeli dostatecznie długo będzie się starać, powinna odnaleźć głos i uczucie oddychania. To było coś, nad czym mogła panować: rzecz nierytmiczna, jeżeli tak zdecyduje. Spróbowała szybkich oddechów, spróbowała kaszlnąć. Niczego nie poczuła.

A więc ciśnienie. Jeżeli coś ją trzymało, na pewno będzie można napiąć mięśnie i przeciwstawić się temu skrępowaniu, choćby po to, by przekonać się, że faktycznie coś ją trzyma w uścisku, choćby łagodnym. Próbując sobie uzmysłowić każdy mięsień z osobna, izolując go, wyobrażając sobie jego położenie i połączenie z resztą ciała, próbowała zmusić go do ruchu. Wystarczyłby skurcz ust. Stanowiłby dowód, że nie jest martwa, a tego zaczynała się obawiać.

Porzuciła tę myśl. Żywiła oczywiście normalną obawę przed śmiercią, jako kresem wszelkiej świadomości. To, co jej przemknęło przez głowę, wyglądało znacznie gorzej: a co by było, gdyby ludzie nie umierali nigdy?

A co by było, gdyby po śmierci ciała zostało to? Mogło więc istnieć życie wieczne, które upływałoby w wiecznym braku wrażeń?

Szaleństwo zaczęło wyglądać pociągająco.

Próby poruszania się nie miały sensu. Zrezygnowała więc z nich, próbując przeszukać najświeższe wspomnienia, w nadziei, że klucz do jej obecnego położenia będzie mogła znaleźć w ostatnich świadomych sekundach na pokładzie „Ringmastera”. Roześmiałaby się, gdyby zlokalizowała odpowiednie mięśnie w ten sposób. O ile nie była martwa, musiała być uwięziona w brzuchu potwora tak dużego, że był w stanie pochłonąć statek wraz z całą załogą.

Po jakimś czasie i to zaczęło się wydawać atrakcyjne. Jeżeli to była prawda, jeżeli rzeczywiście została pożarta, a jednak jakoś pozostała przy życiu, wówczas śmierć była jeszcze przed nią. Wszystko było lepsze od wiecznego koszmaru, którego ogromną daremność dopiero teraz w pełni pojmowała.

Stwierdziła, że jest zdolna do bezcielesnego szlochu. Bez łez, bez pochlipywania, bez palenia w gardle Cirocco rozszlochała się beznadziejnie. Była dzieckiem w ciemności, wypełnionym krzywdą i bólem. Poczuła, że jej umysł znowu pracuje, ucieszyła się i przygryzła język.

Ciepła krew zalała jej usta. Płynęła w niej z rozpaczliwym strachem i głodem małej rybki w dziwnym słonym morzu. Była ślepym robakiem, po prostu gębą z twardymi okrągłymi zębami i napuchniętym językiem, na ślepo szukającym tego cudownego smaku krwi, który rozpraszał się nawet wtedy, gdy go czuła.

Jeszcze raz zacisnęła zęby, kąsając zapamiętale — nagrodą był świeży strumień czerwieni. Zastanawiała się, czy można smakować kolor? Nie dbała o to. Bolało. Wspaniale. Ból przeniósł ją w przeszłość. Uniosła twarz znad potrzaskanych zegarów i potłuczonej szyby małego samolotu, czując, jak pęd powietrza chłodzi jej krew w otwartych ustach. Ugryzła się w język. Włożyła rękę do ust i wygrzebała dwa umazane na czerwono zęby. Patrzyła na nie, nie rozumiejąc, skąd się wzięły. W kilka tygodni później, kiedy wypisywali ją ze szpitala, znalazła je w kieszeni kurtki. Trzymała je w pudełeczku na nocnym stoliku, z myślą o tych chwilach, kiedy budziła się, słysząc śmiertelnie spokojny szept wiatru w uszach. Drugi silnik nie działa, w dole widać tylko drzewa i śnieg. Wtedy chwytała pudełeczko i grzechotała zębami w środku: Przeżyłam.

Przypomniała sobie jednak, że było to przed wieloma laty — kiedy pulsowało jej w twarzy. Zdejmowali bandaże. Strasznie filmowy widok. Co za cholerny wstyd, że nie mogę tego zobaczyć. Twarze stłoczone wokół z wyrazem oczekiwania — kamera prześlizguje się po nich — brudna gaza spadająca obok łóżka, warstwa odsłaniająca kolejną pod nią i potem…

… dlaczego… dlaczego, doktorze… ona jest taka piękna.

Nie była piękna. Powiedzieli jej, czego się ma spodziewać. Dwa monstrualne sińce wokół oczu i wydęta, podrażniona czerwona skóra. Rysy pozostały nietknięte, nie było blizn, nie była jednak piękniejsza, niż była zawsze. Nos ciągle przypominał tasak. I co z tego? Nie był złamany, a duma nie pozwalała jej zmieniać go z przyczyn wyłącznie kosmetycznych.

(Prywatnie nie cierpiała tego nosa i myślała, że w połączeniu ze wzrostem zapewnił jej dowództwo „Ringmastera”. Były naciski, żeby wybrać kobietę, ale ci, którzy decydowali o tych sprawach, jednak nie mogli przemóc się na tyle, by powierzyć dowodzenie kosztownym statkiem ładniutkiej, niedużej kobietce).

Kosztowny statek kosmiczny.

Cirocco, znowu dryfujesz. Ugryź się w język.

Zacisnęła zęby i poczuła krew…

… i zobaczyła, jak zamarznięte jezioro pędzi jej na spotkanie, poczuła, jak wali twarzą w tablicę przyrządów, podnosi głowę z potłuczonego szkła, które natychmiast znika w studni bez dna. Pasy utrzymywały ją ponad otchłanią. Ciało prześliznęło się przez ruinę i sięgnęła w kierunku jego buta…

Znowu mocno się ugryzła i poczuła, że trzyma coś w ręku. Minęły całe wieki i poczuła, że coś dotyka jej kolana. Złożyła oba wrażenia do kupy i zrozumiała, że się obmacuje.


W ciemności odbyła się subtelna orgia z udziałem jednej kobiety. Do szaleństwa doprowadzała ją miłość do odkrytego na nowo ciała. Skuliła się w kłębek, lizała i gryzła wszystko, czego zdołała dosięgnąć, a jej dłonie szczypały i ciągnęły. Była gładka i bezwłosa i wiła się jak węgorz.

Gęsty, galaretowaty płyn pluskał w jej nozdrzach, kiedy próbowała oddychać. Nie było to nieprzyjemne, nic było nawet niepokojące, jeśli się do tego przyzwyczaić.

Słychać też było dźwięk. Niski dźwięk, który musiał być biciem jej serca.

Nie mogła dotknąć niczego z wyjątkiem własnego ciała, bez względu na to, jak daleko sięgała. Przez chwilę próbowała pływać, nie była jednak w stanie stwierdzić, czy się porusza.

Zastanawiając się, co dalej — zasnęła.


Przebudzenie było procesem stopniowym i wątpliwym. Przez chwilę nie była w stanie stwierdzić, czy to jeszcze sen czy jawa. Kąsanie nie pomagało. Równie dobrze mogła przecież śnić, że gryzie.

Pomyślała o tym, jak mogła spać w takiej chwili? Zastanowiła się nad tym i nie miała już pewności, czy w ogóle spała. Zdała sobie sprawę, że różnica była raczej problematyczna. Poszczególne stany świadomości były bardzo podobne i było tak mało wrażeń, które mogłyby nadać im kształt. Sen, marzenia senne, przytomność umysłu, szaleństwo, czuwanie, drzemka — brak było kontekstu, w którym te pojęcia mogłyby cokolwiek znaczyć.

Słyszała oznakę przerażenia w przyspieszonym biciu swojego serca. Zaczynała wariować, wiedziała o tym. Walcząc z szaleństwem, kurczowo trzymała się osobowości, którą odbudowała z takim trudem.

Nazwisko: Cirocco Jones. Wiek: 34. Kolor skóry: nie czarny, ale i nie biały.

Była bezpaństwowa, w sensie prawnym Amerykanką, a aktualnie członkiem pozbawionej korzeni Trzeciej Kultury — korporacji wielonarodowych. Każde duże miasto na Ziemi miało swoją Dzielnicę Amerykańską pełną szeregowych domków, angielskich szkół i z siecią barów szybkiej obsługi. Cirocco mieszkała w większości z tych miast. To trochę tak, jakby się było dzieckiem wojny, tylko nie tak bezpieczne.

Jej matka była niezamężna i jako inżynier-konsultant często pracowała dla spółek energetycznych. Nie miała zamiaru mieć dzieci, ale nie wzięła pod uwagę arabskiego strażnika więziennego. Zgwałcił ją, kiedy została pojmana po incydencie granicznym pomiędzy Irakiem i Arabią Saudyjską. Kiedy ambasador Texaco negocjował jej uwolnienie, urodziła się Cirocco. Na pustyni umieszczono kilka ładunków jądrowych, a incydent graniczny przerodził się w otwarty konflikt po tym, jak oddziały brazylijskie i irackie zdobyły więzienie. Kiedy polityczny układ sił uległ zmianie, matka Cirocco ruszyła w stronę Izraela. Pięć lat później, wskutek skażenia radioaktywnego zachorowała na raka płuc i następnych piętnaście lat spędziła na kuracjach tylko trochę mniej bolesnych niż sama choroba.

Cirocco wyrastała samotnie na dużą dziewczynę. Jedynym jej przyjacielem była matka. Po raz pierwszy ujrzała Stany Zjednoczone w wieku dwunastu lat. Umiała już wtedy czytać i pisać, więc jej rozwój nie mógł już ucierpieć pod wpływem amerykańskiego systemu szkolnictwa. Inną sprawą był rozwój emocjonalny. Niełatwo nawiązywała sympatie, jednak wobec tych niewielu przyjaciół, których miała, była niezwykle lojalna. Matka miała wyrobiony pogląd na wychowanie młodej dziewczyny. Obejmowało ono posługiwanie się pistoletem i znajomość karate, jak również taniec i ćwiczenia dykcji. Na zewnątrz nie brakowało jej wiary we własne siły. Tylko ona sama wiedziała, jak bardzo przerażona i krucha istota kryła się pod maską pewności siebie. To była jej tajemnica — skrywana tak starannie, że zdołała omamić nawet psychologów z NASA, aż dali jej dowództwo statku.

Zastanawiała się, na ile to wszystko było prawdą? Nie było sensu kłamać. Tak, odpowiedzialność dowódcy przerażała ją. Być może wszyscy dowódcy w skrytości ducha byli niepewni siebie, gdzieś tam, głęboko w środku przekonani byli, że nie są dostatecznie dobrzy, by sprostać nałożonej na nich odpowiedzialności. O takie rzeczy jednak nikt nie pytał. A jeśli inni się nie bali? Wtedy jej tajemnica się wyda.

Stwierdziła, że zastanawia się, w jaki sposób doszła do dowodzenia statkiem, tak jakby tego nie chciała. Czegóż więc chciała naprawdę?

Chcę się stąd wydostać — spróbowała powiedzieć. — Chcę, żeby coś się wreszcie wydarzyło.


I rzeczywiście coś się stało.

Lewą ręką wyczuła ścianę. Po jakimś czasie prawą ręką namacała drugą ścianę. Ściany były ciepłe, gładkie i sprężyste — tak właśnie wyobrażała sobie wnętrze żołądka. Czuła, jak przesuwają się pod dłonią.

Wtedy zrozumiała, że ściany się zaciskają.

Tkwiła w nierównym tunelu z głową do przodu. Ściany kurczyły się. Po raz pierwszy poczuła klaustrofobię. Przedtem ciasne pomieszczenia nigdy jej nie przeszkadzały.

Ściany pulsowały i marszczyły się, przesuwając ją do przodu, aż głowa prześliznęła się do wnętrza chłodnej i chropowatej struktury. Ściskało ją, a płyn bąbelkami uwalniał się z jej płuc. Zakaszlała. Wciągnęła powietrze i stwierdziła, że usta ma wypełnione piaszczystym płynem. Znowu zakaszlała, wyrzucając więcej cieczy, ale ręce miała teraz wolne, wytknęła więc głowę w ciemność, żeby uniknąć wciągania następnej porcji piachu. Charcząc i plując oddychała przez nos.

Po ramionach przyszła kolej na biodra: zaczęła dłubać w gąbczastej substancji, która ją trzymała. Zapach przywołał wspomnienia z dzieciństwa, kiedy bawiła się w chłodnej, odkrytej pod ziemią piwnicy, tam, gdzie dorośli zaglądali bardzo rzadko. Pachniało dzieciństwem i grzebaniem w piachu.

Uwolniła jedną nogę, później drugą, a potem zamarła z głową tkwiącą w niewielkiej przestrzeni uformowanej przez ramiona i klatkę piersiową. Oddychała wilgotnymi spazmami.

Piach osypywał się zza jej karku i opadał po ciele grożąc całkowitym zapchaniem niszy, którą sobie wyskrobała. Była pogrzebana, ale żywa. Musiała kopać, jednak nie mogła używać ramion.

Powściągając popłoch, zmusiła się do powstania. Bolały ją mięśnie ud, trzeszczało w stawach, poczuła jednak, że przygniatająca ją masa ustępuje.

Przebiła się głową na powietrze i światło. Gwałtownie chwytając powietrze, plując i wyciągając najpierw jedno, a potem drugie ramię z ziemi, wyczołgała się na coś, co w dotyku przypominało chłodną trawę. Na czworakach odczołgała się od dziury i padła. Wbiła palce w błogosławioną ziemię i rozpaczliwie zapragnęła snu.


Cirocco nie chciała się obudzić. Walczyła, udając, że śpi. Kiedy jednak poczuła, że trawa gdzieś znika, a ciemność powraca, prędko otworzyła oczy.

Kilka centymetrów od jej nosa rozpościerał się bladozielony dywan, który przypominał trawę. Nawet podobnie pachniał. Był to ten gatunek trawy, który można spotkać tylko na dobrze utrzymanych polach golfowych. Był cieplejszy niż powietrze i nie bardzo wiedziała dlaczego. Zresztą, może to wcale nie była trawa.

Potarła ręką i powąchała. Niech będzie, że to trawa.

Usiadła, słysząc irytujący dźwięk. Na szyi miała błyszczącą metalową opaskę, a inne, mniejsze okalały jej przeguby rąk i kostki. Z dużej obręczy zwisało wiele dziwnych przedmiotów spiętych drutem. Odsunęła je, zastanawiając się, gdzie już coś takiego widziała.

Prawie w ogóle nie mogła się skoncentrować. Rzecz, którą trzymała, była tak złożona, tak różnorodna, że nie była w stanie ogarnąć jej zmęczonym umysłem.

A przecież był to jej własny kombinezon, odarty z wszystkich plastikowych i gumowych części, z których się głównie składał. Teraz został tylko metal.

Zestawiając razem wszystkie te cząstkowe spostrzeżenia, zdała sobie wreszcie sprawę, że była kompletnie naga. Pod Powłoką brudu jej ciało było całkowicie pozbawione owłosienia. Nawet brwi gdzieś przepadły. Z jakiegoś powodu na myśl o tym zrobiło jej się bardzo smutno.

Ukryła twarz w dłoniach i zaczęła płakać.

Nie płakała łatwo ani często. Przychodziło jej to z trudem. Ale po bardzo długim czasie znowu wiedziała, kim jest. Teraz mogła także spróbować dowiedzieć się, gdzie jest.


Jakieś pół godziny później poczuła, że może wyruszyć Decyzja ta zrodziła jednak od razu kilkanaście pytań. Na przykład: dokąd?

Miała zamiar zbadać Temidę, ale to było wtedy, gdy miała jeszcze statek kosmiczny i zasoby ziemskiej techniki. Teraz wszystko, czym dysponowała, to goła skóra i kilka kawałków metalu.

Znajdowała się w lesie złożonym z trawy i jednego gatunku drzew. Nazwała je drzewami na takiej samej zasadzie, na jakiej to, co pokrywało podłoże, nazwała trawą. Jeżeli coś jest wysokie na siedemdziesiąt metrów, ma brązowy, krągły pień i coś z dużej odległości bardzo przypominającego liście, to chyba jest to drzewo. Oczywiście nie oznaczało to, że twór ten nie mógł jej z wdziękiem pożreć, gdyby nadarzyła się okazja.

Musiała zacząć rozwiązywać swoje problemy od właściwego miejsca: przestać dręczyć się sprawami, na które w ogóle nie miała wpływu i odrzucić te, na które miała wpływ niewielki. Powinna wreszcie zapamiętać, że jeśli chciałoby się być tak ostrożnym, jak podpowiada zdrowy rozum, to jedyną alternatywą była śmierć z głodu w tej jamie.

Powietrze stanowiło pierwszy problem. Mogło zawierać truciznę.

— A więc przestań oddychać, od razu! — powiedziała na głos. W porządku. Przynajmniej miało świeży zapach i sprawiało, że przestała kasłać.

Co do wody… w tej sprawie niewiele dało się zrobić. W końcu będzie przecież musiała czegoś się napić, o ile coś do picia znajdzie — to było jedno z najważniejszych zadań. Jeżeli znajdzie, być może zdoła również rozniecić ogień i przegotować wodę. Jeżeli nie — trudno, wypije razem z drobnoustrojami i wszystkim, co tam będzie pływało.

Następną sprawą, która martwiła ją bardziej niż inne, było jedzenie. Nawet jeżeli w pobliżu nie było niczego, co miałoby ochotę na nią, nie było żadnego sposobu, by się przekonać, czy żywność, którą znajdzie, nie okaże się trująca. Mogło się również okazać, że jej wartość odżywcza nie będzie większa od wartości celofanu.

Jakby nie dość tego, istniała też sprawa skalkulowania ryzyka. Jak przewidzieć, co jest niebezpieczne, jeżeli może się okazać, że drzewo nie jest wcale drzewem?

Właściwie, te twory przypominały drzewa tylko w bardzo ogólnym sensie. Pnie wyglądały, jakby zrobiono je z polerowanego marmuru. Wyższe gałęzie biegły poziomo i w jednakowej odległości od pnia zaginały się pod kątem prostym. Wysoko w górze liście były płaskie i przypominały trochę talerzowate liście lilii wodnych, o średnicy 3-4 metrów.

Co było nadmiernym ryzykiem, a co nadmierną ostrożnością? Nie było przewodnika, w którym oznaczono by wszystkie niebezpieczeństwa. Nie mogła jednak ruszyć z miejsca, nie robiąc kilku założeń, a ruszyć przecież musiała. Zaczynała odczuwać głód.

Zacisnęła zęby i poczłapała do najbliższego drzewa. Klepnęła je dłonią — pozostało w wyniosłej obojętności.

— Po prostu głupie drzewo.

Przyjrzała się dziurze w ziemi, z której się wydostała.

Wyglądała niczym brązowa rana wyszarpana w schludnej połaci trawy. Wokół niej leżały kawałki wywróconej darni, utrzymywane wiążącą je puszystą siatką korzeni. Sama dziura miała teraz najwyżej pół metra głębokości: ścianki zapadły się, wypełniając resztę.

— Coś próbowało mnie pożreć — powiedziała. — Coś zjadło wszystkie organiczne części mojego ubioru, wszystkie Woje włosy, a potem resztki wydaliło właśnie tutaj. Włącznie ze mną. — Zauważyła mimochodem, iż była zadowolona, że to coś uznało ją za odpadek.

Ale cóż to była za bestia. Wiedzieli, że zewnętrzna część torusa — teren, na którym teraz siedziała — miała trzydzieści kilometrów grubości. To coś było wystarczająco duże, by zgarnąć „Ringmastera” szybującego po orbicie odległej o czterysta kilometrów. Spędziła sporo czasu w brzuchu bestii i z jakiegoś powodu okazała się niestrawna. Przeryło ją przez grunt aż do tego miejsca i w końcu wydaliło.

I to właśnie po prostu nie miało żadnego sensu. Jeżeli bestia mogła zjeść plastik, czemu nie zjadła jej? Czy kapitan statku kosmicznego to niestrawny kąsek?

To coś zjadło dokładnie cały jej statek, części tak wielkie jak zespół silnikowy i inne, po prostu maleńkie drobiny szkła lub miotające się, skulone figurki odziane w kombinezony z porozbijanymi hełmami.

— Bill! — Zerwała się na równe nogi, napinając wszystkie mięśnie. — Bill! Tu jestem! Żyję! Gdzie jesteś?

Puknęła się w czoło. Gdyby mogła jakoś przebić się przez to uczucie otępienia, które tak spowalniało bieg jej myśli. Nie zapomniała o załodze, jednak dopiero teraz zdołała ich powiązać z tą nowo narodzoną Cirocco, która stała tutaj, naga i bezwłosa na ciepłym gruncie.

— Bill! — zawołała jeszcze raz. Nasłuchiwała przez chwilę, a potem znowu usiadła na podkurczonych nogach. Zaczęła szarpać trawę.

— Pomyśl przez chwilę. Przypuszczalnie ten stwór potraktował go jako jeszcze jeden szczątek. Ale przecież on byt ranny. Po chwili przypomniała sobie, że właściwie ona też była ranna. Zbadała swoje uda, ale nie znalazła nawet jednego zadrapania. Niczego jej to nie wyjaśniło. Mogła spoczywać we wnętrzu tego potwora przez pięć lat albo zaledwie kilka miesięcy.

Pozostali członkowie załogi mogą się w każdej chwili wynurzyć na powierzchnię. Gdzieś tam w środku, jakieś półtora metra w głąb, był rodzaj otworu wydalniczego potwora. Jeżeli poczeka i jeśli bestia nie przepada za ludzkimi stworzeniami w ogóle, a nie tylko za Cirocco, wówczas być może wszyscy spotkają się znowu.

Usiadła, żeby na nich poczekać.


Pół godziny później (a może było to zaledwie dziesięć minut?) uznała, że to nie ma sensu. Stworzenie było naprawdę wielkie. Zjadło „Ringmastera” niczym miętówkę po obiedzie. Musi się rozciągać na dużej przestrzeni podziemnego świata Temidy. Więc nie miało specjalnego sensu twierdzenie, że właśnie przez ten otwór przechodzi całe wydalanie. Mogą być też inne, rozrzucone po całej okolicy.

W chwilę później przyszła jej do głowy jeszcze inna myśl. Była wdzięczna losowi, że w ogóle przychodzą jej do głowy jakieś myśli, choćby tak bardzo rozproszone. Ta była prosta: była spragniona, głodna i brudna. Niczego na świecie nie pragnęła tak bardzo jak wody.

Teren łagodnie opadał. Mogła założyć się, że gdzieś tam w dole płynął strumień.

Wstała i kopnęła kupkę metalowych szczątków. Były jej jedynymi narzędziami. Wzięła jeden z mniejszych krążków, a potem podniosła większą obręcz, która była kiedyś podstawą hełmu i z której ciągle zwisały resztki elektroniki kombinezonu.

Nie było to wiele, ale musiało wystarczyć. Zarzuciła większy krążek na ramię i ruszyła w dół zbocza.


Zbiornik był zasilany dwumetrowym wodospadem, który stanowił ujście dla kamienistego koryta strumienia, wijącego się w niewielkiej dolinie. Wokoło wznosiły się ogromne drzewa, całkowicie przysłaniając niebo konarami. Stanęła na kamieniu przy brzegu zbiornika, próbując ocenić jego głębokość i rozważając w myśli skok.

Poprzestała na zamiarach. Woda była czysta, nie sposób było jednak powiedzieć, co napotka pod powierzchnią. Przeskoczyła przez krawędź tworzącą wodospad. Przy 1/4 ciążenia ziemskiego nie było to trudne. Krótki spacer zaprowadził ją na piaszczystą plażę.

Woda była ciepła, słodka, musująca i o tak wybornym smaku, jakiego jeszcze nie spotkała. Napiła się do syta, a potem przykucnęła i wyszorowała piaskiem, cały czas bacznie się rozglądając. Wodopój to miejsce, gdzie lepiej zachować ostrożność. Kiedy uporała się z myciem, po raz pierwszy od momentu przebudzenia poczuła się jako tako po ludzku. Usiadła na mokrym piasku i zanurzyła stopy w wodzie.

Była chłodniejsza niż powietrze i ziemia, ale i tak zaskakująco ciepła jak na coś, co jako żywo przypominało strumień zasilany przez górski lodowiec. Wtedy uprzytomniła sobie, że ich pierwotne wnioski o lokalizacjach źródła ciepła Temidy gdzieś w środku były całkiem sensowne. Światło słoneczne na orbicie Saturna nie mogło go dać zbyt wiele. Trójkątne płetwy były teraz gdzieś pod nią i prawdopodobnie chwytały i magazynowały energię słoneczną. Wyobraziła sobie ogromne rzeki gorącej wody, płynące kilkaset metrów pod powierzchnią.

Sytuacja wymagała, by ruszyć w drogę. Tylko którędy? Droga na wprost nie wchodziła w rachubę. Za strumieniem teren znowu zaczynał się wznosić. Najłatwiej byłoby pójść w dół strumienia, co pozwoliłoby w krótkim czasie wydostać się na równinę.

— Decyzje, decyzje — mruknęła do siebie.

Spojrzała na metalową obręcz, którą dźwigała całe… Co to właściwie było? Popołudnie? Ranek? Być może taka rachuba czasu nie ma tu wielkiego sensu. Mogła mówić tylko o upływie czasu, ale nie miała pojęcia, jaki był jego wymiar.

Ciągle trzymała w ręku podstawę hełmu. Przyglądając się jej bliżej, zmarszczyła brwi w zamyśleniu.

Jej kombinezon był kiedyś wyposażony w radio. Oczywiście, trudno się było spodziewać, by przeszło tę ciężką próbę w stanie nienaruszonym, ale przecież znalazła jego szczątki. Ostała się maleńka bateria i to, co zostało z przełącznika. To wszystko. Większa część radia zbudowana była z krzemowych mikroelementów i metalu, istniała więc pewna, choć słaba nadzieja.

Spojrzała ponownie. Gdzie jest głośnik? Powinien być gdzieś mały metalowy rożek — resztka słuchawek. Znalazła go wreszcie i uniosła do ucha.

— …pięćdziesiąt osiem, pięćdziesiąt dziewięć, dziewięćdziesiąt trzy sześćdziesiąt…

— Gaby! — Zerwała się krzycząc, ale znajomy głos nadal odliczał, nie reagując. Cirocco przyklękła na kamieniu i trzęsącymi się palcami zebrała na nim szczątki swojego hełmu, trzymając głośnik słuchawki przy uchu, i grzebiąc w pozostałościach układów radia. Znalazła laryngofon.

— Gaby, Gaby, proszę, odezwij się! Czy mnie słyszysz?!

— …osiemdziesiąt — Rocky! Czy to ty, Rocky?

— To ja. Gdzie… gdzie są… — Zrobiła wysiłek, żeby odzyskać spokój, przełknęła ślinę i ciągnęła: — Dobrze się czujesz? Widziałaś resztę?

— Och, kapitanie. Najokropniejsze rzeczy… — Jej głos załamał się i Cirocco usłyszała szloch. Gaby wyrzucała teraz niezborny potok słów: jak się ucieszyła, słysząc głos Cirocco, jak bardzo była samotna, wreszcie jak bardzo była pewna, że jest jedynym pozostałym przy życiu członkiem załogi, dopóki nie usłyszała w radiu dźwięków.

— Dźwięków?

— Tak, jeszcze ktoś pozostał przy życiu, chyba że to ty płakałaś.

— Ja… do diabła, płakałam niewąsko. To mogłam być ja.

— Nie sądzę — powiedziała Gaby. — Jestem prawie pewna, że to był Gene. Czasami również śpiewa. Rocky, jak to wspaniale słyszeć twój głos.

— Wiem. Ja też się cieszę, że cię słyszę. — Musiała nabrać głęboko powietrza i rozluźnić uścisk na obręczy hełmu. Głos Gaby był znowu opanowany, ale Cirocco znajdowała się na granicy histerii. To uczucie zupełnie się jej nie podobało.

— Ale co się ze mną działo! — mówiła Gaby. — Byłam martwa, kapitanie, a potem w niebie, a przecież nawet nie jestem wierząca, ale…

— Gaby, uspokój się. Weź się w garść.

Zapadła cisza, przerywana pociąganiem nosem.

— Myślę, że już wszystko w porządku. Przepraszam.

— Nie ma sprawy. Jeżeli przeszłaś przez to samo co ja, to doskonale cię rozumiem. Ale gdzie właściwie jesteś? Chwila przerwy, a potem chichot.

— Tu nie ma tabliczek z nazwami ulic — powiedziała Gaby. — Jest tu wąwóz, niezbyt głęboki. Na dole usłany jest kamieniami, pomiędzy którymi płynie strumień. Po jego obu stronach rosną śmieszne drzewa.

— Dość mocno przypomina mi to okolicę, w której ja się znajduję. Ale który wąwóz? — zastanawiała się. — Jaką szłaś drogą? Liczyłaś kroki?

— Tak. W dół. Gdybym mogła wydostać się z tego lasu, mogłabym objąć wzrokiem pół Temidy.

— Też tak myślałam.

— Potrzebujemy po prostu kilku punktów orientacyjnych w terenie, żeby stwierdzić, czy jesteśmy w tej samej okolicy.

— Myślałam, że musimy być, skoro się słyszymy.

Gaby nic nie powiedziała i Cirocco zrozumiała swoją pomyłkę.

— Racja — powiedziała. — Pole widzenia.

— Sprawdźmy. Te aparaty mają zupełnie niezły zasięg. Tutaj horyzont zakrzywia się w górę.

— Lepiej bym to zrozumiała, gdybym to zobaczyła. Miejsce, w którym teraz jestem, przypomina czarodziejski las w Disneylandzie późnym popołudniem.

— Disney zrobiłby to lepiej — powiedziała Gaby. — Byłoby więcej szczegółów, a z drzew skakałyby różne potwory.

— Wypluj to słowo. Czy widziałaś tam coś takiego?

— Trochę owadów, tak w każdym razie to wyglądało.

— A ja widziałam gromadkę małych rybek. Wyglądały jak ryby. Aha, przy okazji, nie wchodź do wody. Mogą być niebezpieczne.

— Widziałam je. Już po wyjściu z wody. Nic takiego mi nie zrobiły.

— Czy mijałaś coś charakterystycznego? Jakąś niezwykłą nierówność terenu?

— Kilka wodospadów. Dwa przewrócone drzewa.

Cirocco rozejrzała się i opisała sadzawkę i wodospad.

Gaby powiedziała, że przechodziła obok kilku takich miejsc. To mógł być ten sam strumień, nie było jednak sposobu, by to sprawdzić.

— W porządku — powiedziała Cirocco. — Zrobimy tak. Kiedy znajdziesz kamień zwrócony w górę strumienia, zrób na nim znak.

— Ale jak?

— Innym kamieniem. — Wyszukała kamień wielkości pięści i walnęła nim w głaz, na którym siedziała. Udało jej się wydrapać duże „C”. Nie można było wziąć go za znak powstały w sposób naturalny.

— Robię to teraz.

— Rób znaki mniej więcej co sto metrów. Jeżeli jesteśmy nad tą samą rzeką, jedna z nas będzie szła po śladach drugiej i ta z przodu będzie mogła poczekać, aż druga ją dogoni.

— To brzmi sensownie. Aha, Rocky, na jak długo wystarczą te baterie?

Cirocco skrzywiła się i potarła czoło.

— Może na miesiąc. To zależy od tego, jak długo byłyśmy… no wiesz, jak długo byłyśmy w środku. Ja nie mam o tym najmniejszego pojęcia. A ty?

— Nie. Czy masz jakieś włosy?

— Ani jednego. — Potarła ręką głowę i zauważyła, że nie była w dotyku taka zupełnie gładka. — Ale odrastają.


Cirocco ruszyła w dół strumienia trzymając słuchawkę i mikrofon w pogotowiu, tak by w każdej chwili mogły się porozumieć.

— Kiedy pomyślę o jedzeniu, jestem okrutnie głodna — powiedziała Gaby. — A właśnie teraz o tym myślę. Czy widziałaś może te małe krzaczki jagód?

Cirocco rozejrzała się, ale nie zauważyła niczego takiego.

— Jagody są żółte i mniej więcej wielkości czubka kciuka. Mam jedną w ręku. Jest miękka i półprzezroczysta.

— Chcesz ją zjeść?

Chwila ciszy.

— Właśnie miałam zamiar cię spytać.

— Prędzej czy później będziemy musiały czegoś spróbować. Może jedna nie zabije cię od razu?

— Najwyżej mnie zemdli — zaśmiała się Gaby. — Ta pękła mi pod zębem. W środku jest gęsta galaretka, przypominająca miód o miętowym smaku. Rozpływa się w ustach… już jej nie ma. Skórka nie jest taka słodka, ale i tak ją zjem. To może być jedyna jako tako pożywna część tego owocu.

Oby tak było — pomyślała Cirocco. Nie było żadnego powodu, żeby akurat one mogły wyżywić się czymkolwiek, co tu rośnie. Było jej bardzo przyjemnie, że Gaby tak dokładnie opisała swoje wrażenia przy jedzeniu jagody, ale wiedziała dobrze, po co to robiła. Zespoły saperskie stosowały tę samą technikę. Jeden pozostawał w bezpiecznej odległości, a drugi opisywał wszystkie czynności przy użyciu radia. Kiedy bomba wybuchała, ten, który przeżył, wiedział już trochę więcej i następnym razem mógł uchronić się przed wybuchem.

Kiedy uznały, że upłynęło już dostatecznie dużo czasu, a symptomy chorobowe nie występowały, Gaby zabrała się na serio do jedzenia jagód. Po jakimś czasie Cirocco znalazła trochę. Były prawie tak samo smaczne jak tamten pierwszy łyk wody.


— Gaby, prawie padam z nóg. Zastanawiam się, jak długo już nie śpimy?

W słuchawce zapadła dłuższa cisza, więc wywołała tamtą jeszcze raz.

— Tak? O, cześć. Jak się tu dostałam? — Sądząc z głosu, była lekko pijana.

Cirocco zmarszczyła się.

— Co to znaczy tu? Gaby, co się dzieje?

— Usiadłam na chwilę, żeby dać ulgę nogom. Musiałam zasnąć.

— Postaraj się obudzić na tyle, żebyś mogła znaleźć przynajmniej odpowiednie miejsce do tego. — Cirocco sama już się za tym rozglądała. To rzeczywiście mógł być problem. Nic nie wyglądało odpowiednio, a wiedziała, że najgorszy z możliwych pomysłów, to położyć się samemu w obcym kraju. Gorsze od tego było jedynie samotne czuwanie.

Podeszła do pobliskich drzew i pomyślała z rozmarzeniem, jak miękka jest trawa, po której stąpała gołymi stopami. O tyle lepsza niż kamienie. Jak przyjemnie byłoby usiąść na chwilkę.


Obudziła się na trawie, usiadła szybko i rozejrzała się dookoła. Nie dostrzegła żadnego ruchu.

W odległości metra wokół miejsca, w którym spała, trawa zbrązowiała i wyschła niczym siano.

Wstała i spojrzała na wielki kamień. Podeszła do niego od dołu, kiedy szukała miejsca na drzemkę. Teraz obejrzała go z drugiej strony i zauważyła wielką literę „G”.

Загрузка...