ROZDZIAŁ 8

Mechanizm wyciągowy przesuwał krzesło w kierunku jądra gwiazdy. Rees zamknął oczy, rozluźnił mięśnie i usiłował o niczym nie myśleć.

Przetrwać następną szychtę. Tylko to się liczyło, kolejna szychta…

O ile dla Grye’a, Cipse’a i reszty uczonych wypędzenie na Pas równało się zejściu do czeluści piekielnych, o tyle Rees miał wrażenie, że ktoś celowo otwiera jego stare rany.

Każdy szczegół Pasa, obskurne kabiny, deszcz szumiący nad powierzchnią jądra, natrętnie dokuczał mu, zupełnie jak gdyby nie spędził tysięcy szycht na Tratwie, jak gdyby nigdy nie opuszczał górników.

Zmienił się jednak. Kiedyś ożywiała go nadzieja. Teraz nie pozostało jej w nim ani trochę.

Krzesło mocno się przechyliło. W dole kołysała się zardzewiała kopuła i Rees już wyczuwał coraz silniejsze oddziaływanie gwiezdnej grawitacji.

Pomyślał, że Pas również się zmienił, i to na gorsze. Górnicy wydawali się bardziej brutalni i nieokrzesani, a ich ojczyzna znajdowała się w opłakanym stanie. Rees dowiedział się, że towary z Tratwy dostarczano coraz rzadziej. Brak regularnych dostaw tworzył błędne koło. Rosnąca liczba zachorowań I niedożywienie oraz coraz większy współczynnik umieralności sprawiały, że górnicy nie spełniali norm wydobycia żelaza i przez to kupowali jeszcze mniejszą ilość żywności.

W tej sytuacji coś musiało się zawalić, ale co? Starzy znajomi Reesa, nawet Sheen, nie mieli ochoty z nim rozmawiać, jakby pragnęli ukryć wstydliwą tajemnicę. Czyżby górnicy szykowali coś nowego, czyżby szukali innej, mrocznej drogi, aby wydostać się z żywnościowej pułapki? Jeśli tak, jaka miała być ich metoda?

Kółka krzesła uderzyły w powierzchnię gwiazdy. Rees poczuł ciśnienie pięciu g i zaparło mu dech w piersiach.

Z trudem odblokował linę i krzesło potoczyło się w kierunku najbliższego wejścia do kopalni. Z ciemnego otworu zagrzmiał głos:

— Znowu się spóźniłeś, ty niezdarny gamoniu.

— Wcale się nie spóźniłem, Roch, i dobrze o tym wiesz — spokojnie odparł Rees.

Zatrzymał krzesło przy rampie, prowadzącej w głąb kopalni.

Z mrocznej czeluści wyłoniło się krzesło Rocha, który pomimo braku żywności, był nadal zwalistym mężczyzną. Długa broda sięgała mu aż do piersi i lepiła się od potu.

Barczysty górnik miał białe obwódki wokół oczu, a gdy otwierał usta, widać było resztki zębów, podobne do osmalonych kości.

— Nie odszczekuj się, człowieku z Tratwy — rzucił Roch. Ślina kapała mu aż na brzuch.

— Zawsze mogę kazać ci pracować na trzy zmiany. Co ty na to? Rees westchnął.

Znał Rocha od dawna. W barze „U Kwatermistrza” zawsze się go unikało, nawet jeśli akurat nie był pijany. Rees podejrzewał, że ten na wpół szalony rozrabiaka przeżył tyle lat jedynie dzięki sile swoich mięśni. Któż lepiej by się nadawał do pilnowania naukowców? — No?

Nie masz nic do powiedzenia? — Wciąż patrzył na Reesa. Rees trzymał język za zębami, ale tamten i tak wpadł w większą wściekłość. — Co jest, ty gnoju z Tratwy? Przeraża cię odrobina roboty, tak?

Ja ci pokażę, na czym polega praca. — Roch ścisnął krzesło w taki sposób, jakby jego palce były sznurkami. Zdecydowanymi ruchami odepchnął się od płyt wspierających i wylądował na zardzewiałej powierzchni.

— Och, na kości. Roch, już mnie przekonałeś — zaprotestował Rees. — Zabijesz się.

— Na pewno nie, ty gnoju z Tratwy. — Roch napiął bicepsy tak mocno, że przez spoconą skórę było widać wszystkie mięśnie. Powoli podniósł się z krzesła, kolana i łydki dygotały mu z wysiłku. Wreszcie, chwiejąc się nieznacznie, stanął i uniósł ramiona dla zachowania równowagi. Grawitacja o wartości pięciu g oddziaływała na jego brzuch tak silnie, że przypominał worek rtęci zawieszony na pasku. Rees wzdrygnął się na myśl, jak bardzo ów pasek wrzyna się w ciało Rocha. Na siniejącej twarzy Rocha pojawił się jednak uśmiech.

— No, co powiesz, człowieku z Tratwy? — Górnik wysunął język. Powoli, z rozwagą podniósł lewą stopę kilkanaście centymetrów nad grunt i nagłym ruchem wypchnął ją do przodu. To samo uczynił prawą nogą i niby gigantyczne, groteskowe dziecko spacerował po powierzchni gwiazdy.

Rees obserwował go, nie potrafiąc wydusić z siebie ani słowa. Roch poczuł się usatysfakcjonowany. Chwycił krzesło i usiadł na nim. Wyczyn najwyraźniej wprawił go w dobry nastrój. Spojrzał na Reesa wyzywająco.

— No chodź, gnoju z Tratwy, trzeba się zabrać do roboty.

— Obrócił swoje krzesło i zaprowadził Reesa do wnętrza gwiazdy.

Większość prac uczeni wykonywali w środku gwiezdnej kopalni. Za jakieś urojone wykroczenie Roch już dawno temu kazał pracować im na dwie zmiany. Mieli prawo do godziny odpoczynku między zmianami, nawet Roch im jej nie odmawiał, i właśnie podczas takiej przerwy Rees natknął się na Cipse’a.

Siedzieli przez chwilę pogrążeni w milczeniu. Znajdowali się w jednej z większych komór porowatego jądra. Lampy umieszczone na jej dachu przypominały uwięzione gwiazdy, ich światło omiatało zwały obrobionego metalu i zarysy kretów.

Nawigator wyglądał na swoim wózku jak góra tłuszczu. Drobne rysy i krótkie, słabe kończyny wydawały się zaledwie dodatkami do jego rozgniecionego cielska. Rees pomógł mu unieść do ust naczynie z wodą. Napój ciekł po brodzie i resztkach kombinezonu nawigatora, krople kapały na żelazną podłogę. Cipse uśmiechnął się niezdarnie.

— Przepraszam — wycharczał.

— Nie przejmuj się. — Rees pokręcił głową.

— Wiesz — odezwał się Cipse po dłuższej chwili — warunki fizyczne na dole są fatalne, ale najtrudniejsza do zniesienia jest sama nuda.

— Właściwie nigdy nie było tu zbyt wiele roboty oprócz nadzorowania kretów — potwierdził Rees. — Przeważnie podejmują decyzję samodzielnie i tylko czasem potrzebna jest interwencja człowieka. Szczerze mówiąc, do pilnowania całego jądra wystarczyłby jeden albo dwóch doświadczonych górników. Jest nas tutaj za dużo. Przydzielając nam robotę na dole, Roch po prostu chce nam trochę dokuczyć.

— Nie tak znowu trochę — zaprzeczył Cipse. Oddychał ciężko, robił częste pauzy między słowami. — Niepokoi mnie… stan zdrowia części ludzi. Podejrzewam…

podejrzewam, że bylibyśmy bardziej przydatni w innej roli.

— Oczywiście, ale spróbuj o tym powiedzieć Rochowi. — Rees skrzywił się.

— Wiesz, Rees, nie chciałbym, żeby moje słowa zabrzmiały obraźliwie, ale przecież masz z nimi znacznie więcej… wspólnego niż cała nasza reszta. — Zakaszlał i kurczowo zacisnął ręce na klatce piersiowej. — Ostatecznie jesteś jednym z nich. Czy nie możesz…

wytłumaczyć im?

— Cipse, pamiętaj, że ja stąd uciekłem — zaśmiał się Rees. — Nienawidzą mnie bardziej niż was. Jestem jednak pewien, że sytuacja się poprawi. Górnicy nie są barbarzyńcami. Są tylko wściekli. Musimy być cierpliwi. — Cipse milczał. Jego oddech stał się płytszy. Rees przypatrywał się nawigatorowi w nikłym świetle. Okrągła twarz Cipse’a była blada i mokra od potu. — Mówisz, że niepokoi cię stan zdrowia innych, nawigatorze, ale co się dzieje z tobą?

— Nie mogę powiedzieć, żebym się czuł wspaniale — wysapał i zaczął masować klatkę piersiową. — Naturalnie, już sam fakt, że przebywamy w tak silnym polu grawitacyjnym, straszliwe nadweręża serca. Zdaje się, że istoty ludzkie nie są przystosowane do życia w takich warunkach.

— Jak się czujesz? Boli cię jakiś narząd?

— Nie zawracaj głowy, chłopcze — odburknął Cipse, pokazując odrobinę dawnej drażliwości. — Nic mi nie jest. Przecież wiesz, że jestem tu najstarszy rangą.

Naukowcy…

polegają na mnie… — nie dokończył zdania, gdyż zaniósł się kaszlem.

— Przepraszam — powiedział troskliwie Rees. — Oczywiście, ty możesz najlepiej to ocenić, ale skoro twój stan zdrowia jest tak istotny dla naszego morale, pozwól, że ci pomogę przynajmniej podczas tej szychty. Po prostu zostań tutaj; myślę, że zdołam wykonać robotę za nas dwóch. Potrafię zająć uwagę Rocha. Obawiam się, że za nic w świecie nie wypuści cię z gwiazdy przed końcem szychty, ale może jeśli będziesz cicho siedział, uda ci się nawet przespać.

— Tak. Chyba dobrze byłoby się przespać. — Cipse rozważył propozycję. Zamknął oczy.

— Być może tak będzie najlepiej. Dziękuję, Rees.

— Nie, nie wiem, co mu dolega — powiedział Rees. — To ty jesteś po biotreningu, Grye.

Kiedy przyszła pora, żeby wyjść na powierzchnię, ledwo się obudził. Chyba jego serce nie wytrzymuje grawitacji na dole, ale co ja mogę wiedzieć? — Cipse leżał luźno przywiązany do siennika.

— Nie mam pojęcia. Naprawdę nie mam pojęcia — powtarzał Grye, krążąc przy nawigatorze, i wciąż bezradnie rozkładał ręce.

Uczeni niespokojnie kręcili się. Mała kabina, do której wszyscy zostali przydzieleni, przypominała klatkę wypełnioną strachem i poczuciem niemocy.

— Pomyślcie trochę — powiedział Rees, wyprowadzony z równowagi. — Co by zrobił Hollerbach w takiej sytuacji?

— Ośmielę się zauważyć, że Hollerbacha tutaj nie ma. — Grye groźnie spojrzał na Reesa.

— Przypominam też, że na Tratwie mieliśmy dostęp do dystrybutorów z najlepszymi lekarstwami oraz rejestrów medycznych Statku. Tutaj nie mamy niczego, nawet pełnych racji żywnościowych…

— Niczego oprócz nas samych! — warknął Rees. Naukowcy spojrzeli na niego z wyrzutem. — Przepraszam — westchnął Rees. — Posłuchaj, Grye, nie jestem w stanie nic zaproponować. Przez wszystkie te lata pracy w archiwach musieliście się czegoś nauczyć. Po prostu zróbcie to, co uznacie za najlepsze.

Grye nachmurzył się i przez dłuższą chwilę obserwował leżącego nawigatora, a potem poluźnił mu ubranie.

Rees wypełnił już swoje obowiązki i zaczynała go męczyć klaustrofobia, toteż szybko opuścił kabinę.

Poszedł na kraniec Pasa. Spotkał kilku ludzi. Zbliżała się połowa szychty, zatem ludność Pasa przeważnie pracowała albo przebywała w swoich kabinach. Rees głęboko oddychał i ze smutkiem patrzył na dobrze znajome elementy małej kolonii:

zniszczone kabiny, ściany uszkodzone przez pokolenia przechodniów, otwarte wyloty dysz na dachach.

Wiatr przyniósł ze sobą lekką woń drzewa. Rees zadarł głowę. Na tle nieba zobaczył ciasno sformowaną flotyllę drzew, które sprowadziły go tutaj z Tratwy. Między nimi nadal tkwiła maszyna dostawcza. Elegancja drzew, delikatny zapach listowia, postacie poruszające się po konarach, wyglądało to jak powietrzny spektakl. Ten piękny widok boleśnie uświadomił Reesowi, ile wspaniałych rzeczy utracił, powróciwszy tutaj.

Obrót Pasa sprawił, że formacja drzew zniknęła za linią horyzontu. Rees odwrócił się.

Udał się do baru „U Kwatermistrza”. Zapachniał zwietrzały alkohol. Rees pod wpływem impulsu wszedł do ponurego wnętrza lokalu. Może kilka haustów czegoś mocniejszego poprawi mu nastrój, może odpręży się i wreszcie zazna tak potrzebnego snu.

Barman, Jame, akurat płukał okrągłe czasze w brudnej wodzie.

— Już ci mówiłem, że tutaj nie obsługuje się gówna z Tratwy — warknął.

Rees uśmiechnął się, nie chcąc okazać gniewu. Rozejrzał się po barze. Jedynym klientem był niski człowiek z okazałą blizną po oparzeniu, pokrywającą całe przedramię.

— Wygląda na to, że nie obsługuje się tutaj nikogo — odciął się Rees.

— Nic nie wiesz? — Jame chrząknął. — Podczas tej szychty wreszcie mają rozładować maszynę dostawczą. Poszli tam wszyscy zdatni do roboty. Widzisz, pracują, nie tak jak ty, niedołężny gnoju z Tratwy…

— Daj spokój, Jame. — Rees tracił panowanie nad sobą. — Przecież wiesz, że się tutaj urodziłem.

— I zdecydowałeś się opuścić to miejsce. Człowiekiem z Tratwy jest się już do końca życia.

— Jame, Mgławica to mały świat — tłumaczył Rees. — Przynajmniej tyle się dowiedziałem dzięki podróży. Na jej obszarze wszyscy jesteśmy ludźmi, zarówno na Pasie, jak i na Tratwie…

Jednak Jame odwrócił się do Reesa plecami, na znak, że nie chce go słuchać.

Poirytowany Rees wyszedł z baru. Od przybycia naukowców na Pas upłynęło około dwudziestu szycht, a górnicy zdołali jedynie opracować plan rozładunku maszyny dostawczej. Jemu zaś, Reesowi, który znał warunki Pasa i miał doświadczenie w pilotowaniu drzew, nawet nie powiedziano, co górnicy robią…

Oparł stopy o ścianę baru i wyciągnął się na całą długość, żeby spojrzeć na formację drzew. Przypatrzył się im uważniej i zauważył, że wielu ludzi niezdarnie czepia się gałęzi.

Wokół sieci otaczającej maszynę dostawczą roiło się od mężczyzn. Obwiązywali urządzenie linami, które potem spuszczali w dół na Pas.

Wreszcie z maszyny spadła ostatnia lina. W powietrzu rozległy się ciche okrzyki.

Rees obserwował pilotów wielkich drzew, nad którymi unosiły się teraz obłoki dymu.

Wirujące drzewa zwolniły tempo obrotów i zaczęły powoli sunąć w stronę Pasa.

Manewr był umiejętnie skoordynowany — maszyna dostawcza prawie w ogóle się nie przechylała.

Rees pomyślał, że najtrudniejsze będzie samo przeniesienie maszyny na Pas.

Zapewne drzewa spróbują się dopasować do obrotów Pasa, żeby dało się wciągnąć zwisające liny, dopóki maszyna nie zostanie umieszczona w szeregu innych budowli. Prawdopodobnie w ten sposób została zbudowana przeważająca część Pasa, chociaż odbywało się to wiele pokoleń wcześniej.

Jedno z drzew zaczęło opadać zbyt szybko. Maszyna zakołysała się. Robotnicy krzyknęli i mocno przywarli do siatek. Piloci nawoływali się nawzajem i wymachiwali rękami. Dym nad wyłamującym się z szyku drzewem gęstniał, a flotylla pozostałych drzew zwolniła.

Reesa ogarnęła furia. Do diabła, powinienem być tam w górze! Pomimo skąpych racji żywnościowych i potwornej harówki wciąż czuł się mocny i pełen energii.

Sieć rozerwała się z trzaskiem.

Rozgniewany Rees dopiero po chwili zrozumiał, co się stało. Skupił całą uwagę na małym punkcie na niebie.

Piloci podejmowali desperackie wysiłki, ale z sieci zostały tylko strzępy.

Flotylla drzew gwałtownie zadygotała i zniknęła w obłoku dymu. Ludzie kurczowo się skręcali, bezwładnie unoszeni prądem powietrznym. Uwolniona maszyna dostawcza zawisła w powietrzu, jakby niepewna, co ma robić dalej. Rees zauważył, że jakiś człowiek wciąż przywiera do jej boku.

Urządzenie opadało, zataczając łuk. Powoli zbliżało się do Pasa.

Rees mocno przywarł do lin. Dokąd zmierza ta cholerna maszyna? Oddziaływały na nią pola grawitacyjne jądra gwiazdy i Rdzenia Mgławicy. Na razie silniejsze okazywało się pole grawitacyjne Rdzenia, ale jak szybko maszyna może opaść w pobliże gwiazdy, by znaleźć się pod jej wpływem?

Maszyna dostawcza mogła przebić się przez strukturę Pasa jak pięść przez mokry papier.

Należało się liczyć z ogromną ilością ofiar śmiertelnych. Utraciwszy integrację, Pas uległby rozerwaniu, miotany siłą własnego obrotu. Pierścień kabin, bezwładnie zwisających rur, kawałków lin i cierpiących męczarnie ludzi poszedłby w rozsypkę, a pozostali przy życiu samotnie tkwiliby w powietrzu, czekając, aż wciągnie ich Rdzeń…

Wyobraźnia podsuwała Reesowi kolejne możliwości. Gdyby maszyna nie trafiła w Pas, tylko leciała dalej i uderzyła w jądro gwiazdy? Przypomniał sobie, jak wielkie kratery zostawiły po sobie krople deszczu na dole studni grawitacyjnej w warunkach pięciu g. Jaki byłby efekt upadku ważącej wiele ton maszyny dostawczej? Zapewne Pas i jego mieszkańcy zostaliby pokryci ogromną warstwą stopionego żelaza. Być może doszłoby nawet do naruszenia struktury gwiazdy.

Po Reesie przesunął się cień spadającej maszyny. Zadarł głowę i patrzył na nią jak urzeczony. Wyraźnie było widać wyloty dystrybutora i klawiaturę. Reesowi przypomniały się bardziej spokojne czasy, kiedy stało się w kolejce po towary na Krawędzi Tratwy.

Po chwili ujrzał człowieka, który wciąż przywierał do zniszczonego boku maszyny. Mężczyzna był chudy i ciemnowłosy; sprawiał wrażenie spokojnego. Przez moment patrzył Reesowi prosto w oczy, a potem zniknął, uniesiony rotacją maszyny. Wydawało się, że maszyna jest blisko, na wyciągnięcie ręki. Zaczęła sunąć bokiem. Przeleciała kilkanaście metrów od Pasa. Kiedy zbliżyła się do jądra gwiazdy, gwałtownie zakrzywiła trajektorię, a potem została gwałtownie odrzucona.

Człowiek, który przywierał do boku urządzenia, wydawał się mały jak pyłek.

Maszyna opadła łukiem w kierunku Rdzenia i skurczyła się do rozmiarów plamki, która znikła w nieskończoności.

Sześć rozproszonych drzew skupiło się w jednym miejscu. Przy akompaniamencie okrzyków rzucano liny robotnikom.

Utrata maszyny sprawiła Reesowi niemal fizyczny ból. Kolejna część skromnego dziedzictwa człowieka została zmarnowana na skutek głupoty i błędów. Każda taka zmniejszała szansę na przetrwanie kilku następnych generacji.

Przypomniał sobie, co Pallis opowiedział mu o kalkulacjach Deckera. Przyszły lider rewolucji ponuro napomknął, że nie obawia się utraty gospodarczego prymatu nad Pasem, pomimo że zamierza mu podarować maszynę dostawczą. Czyżby działał z premedytacją? Czy pozwolono ludziom zginąć i pozbyto się niezastąpionego urządzenia tylko po to, aby uzyskać krótkotrwałą przewagę polityczną?

Rees miał wrażenie, że jest zawieszony nad próżnią niczym nieszczęśnicy zagubieni podczas katastrofy; jednak otchłanią nie było dla niego powietrze, tylko nikczemność ludzkiej natury.

Na początku następnej szychty Cipse osłabł tak bardzo, że Rees uzgodnił z Grye’em i resztą, iż powinno się go zostawić na Pasie. Kiedy Rees wyszedł na powierzchnię jądra gwiazdy, zrelacjonował Rochowi sytuację. Starał się mówić rzeczowo, pokornym, wręcz przepraszającym tonem. Roch zmarszczył krzaczaste brwi i groźnie na niego spojrzał, ale milczał. Rees wrócił do czeluści gwiazdy.

W połowie szychty Rees udał się na powierzchnię, żeby odpocząć. Natychmiast ujrzał Cipse’a. Nawigator był owinięty brudnym kocem i próbował dosięgnąć płyty kontrolnej krzesła.

Rees podszedł do Cipse’a. Wyciągnął rękę i bardzo delikatnie położył rękę na ramieniu naukowca.

— Cipse, co się dzieje, do cholery? Niech to diabli, jesteś chory. Miałeś zostać na Pasie.

— Obawiam się, mój młody przyjacielu, że nie miałem wielkiego wyboru. — Cipse zwrócił oczy na Reesa.

Uśmiechnął się. Z jego twarzy zupełnie odpłynęła krew.

— Roch…

— Tak. — Cipse przymknął oczy. Wciąż manipulował urządzeniami sterowniczymi na krześle.

— Masz coś do powiedzenia, ty gnoju z Tratwy? — Rees obrócił krzesło. Zobaczył przed sobą fałszywą, roześmianą gębę Rocha. Usiłował znaleźć jakieś wyjście z sytuacji, znaleźć odpowiednią dźwignię, która mogłaby wywrzeć wpływ na tego zwalistego człowieka i uratować Cipse’a, ale racjonalizm ustąpił miejsca fali gniewu.

— Roch, ty łajdaku — syknął. — Mordujesz nas, a jednak nie jesteś aż tak winny, jak ludzie tam na górze, którzy pozwalają ci to robić.

— Nie jesteś zadowolony, gnoju z Tratwy? — Roch szyderczo się wykrzywił, udając zdziwienie. — Wiesz, coś ci powiem. — Dźwignął się na nogi. Z posiniałą twarzą i zaciśniętymi pięściami uśmiechnął się do Reesa. — Dlaczego nic nie robisz? No, dalej. Złaź z tego krzesła i zmierz się ze mną. Jeśli uda ci się mnie pokonać, będziesz mógł zabrać swojego przyjaciela na górę.

— Och, na kości… — Rees zamknął oczy.

— Nie słuchaj go, Rees.

— Obawiam się, że jest za późno, Cipse — szepnął. Chwycił poręcze krzesła i na próbę naprężył plecy. — Po tym, co w swojej głupocie powiedziałem, on nie wypuści mnie z tej gwiazdy żywego. W ten sposób przynajmniej ty masz szansę…

Podniósł lewą stopę nad platformą. Miał wrażenie, że ktoś przymocował do niej żelazną klatkę. Potem przyszła kolej na prawą stopę…

Nie tracił czasu na eksperymenty. Stanowczym, rozsadzającym krew w żyłach dźwignięciem wysunął się z krzesła.

Poczuł ból w mięśniach ud, łydek i pleców. Przez moment przeraził się, że przewróci się do przodu i wyrżnie twarzą w żelazną powierzchnię. Jednak udało mu się zachować równowagę. Oddychał płytko i czuł, jak serce kołacze w klatce. Miał wrażenie, iż dźwiga na plecach potężny, niewidzialny ciężar.

Uniósł głowę i spojrzał na Rocha, pomimo opuchniętej twarzy silił się na uśmiech.

— Kolejna próba samopoświęcenia, Rees? — łagodnie zagadnął Cipse. — Szczęśliwej drogi, przyjacielu.

Roch uśmiechał się swobodnie, jakby pięć gie sprawiało mu nie więcej kłopotu niż ciężki ubiór. Podniósł masywną nogę, poruszył nią w powietrzu, a następnie postawił stopę na zardzewiałej powierzchni. Zrobił kilka kroków i znalazł się metr od Reesa, tak blisko, że ten ostatni czuł jego nieświeży oddech. Ciężko dysząc z wysiłku, Roch zamachnął się potężną pięścią.

Rees próbował unieść ramiona nad głowę, ale stawiały opór, jakby przywiązano je grubymi sznurami. Zamknął oczy. Nie miał pojęcia, dlaczego dręczą go białe gwiazdy na skraju Mgławicy, w każdym razie przestał się bać.

Po jego twarzy przeniknął cień.

Otworzył oczy. Ujrzał czerwone niebo i w tym momencie jego czaszkę przeszył straszliwy ból.

Mimo wszystko żył, a wynosząca pięć g grawitacja gwiazdy ustąpiła. Plecami leżał na czymś zimnym. Wyciągnął ręce i natrafił na ziarnistą powierzchnią metalowej płyty, która co pewien czas drżała. Rees miał ściśnięty żołądek i dusił się. Czuł w gardle kwaśny smak, a język przypominał mu wyschnięte drewno. Zastanawiał się, jak długo leżał nieprzytomny.

Ostrożnie oparł się na łokciu. Bok płyty mierzył około dziesięciu metrów.

Zarzucono nań prymitywną sieć, do której Rees był przywiązany za pomocą opasującej go w talii linki.

Na środku płyty ustawiono stos grubo pociętego żelaza. Na płycie znajdował się jeszcze barman, który przeżuwał kawałek starego mięsa i obojętnie patrzył na górnika.

— Wreszcie się obudziłeś — rzucił. — Myślałem, że Roch rozwalił ci łeb. Byłeś nieprzytomny wiele godzin.

Rees długo patrzył na barmana. Gdy płyta ponownie zadygotała, usiadł, i upewniwszy się, że grawitacja jest niewielka i zmienna, rozejrzał się dookoła.

Pas znajdował się mniej więcej pół mili dalej i opasywał jądro gwiazdy niby toporna bransoletka, ozdabiająca rączkę dziecka. Rees leciał więc. Na metalowej płycie?

Zakręciło mu się w głowie i wsadził palce w oczka sieci.

Zaczął powoli przesuwać się na krawędź płyty. Zajrzał pod spód i zobaczył, że w rogach płyty są zamontowane wyloty czterech silników, przy czym małe skrzynie napędowe z pewnością pochodziły z dachów Pasa. Od czasu do czasu Jame pociągał linki kontrolne, a wówczas rury wypuszczały parę, płytę zaś gwałtownie odrzucało do przodu.

Kiedy więc był nieprzytomny, górnicy wynaleźli latające maszyny. Rees zastanawiał się, dlaczego nagle zaczęli ich potrzebować.

Wyprostował się i usiadł twarzą do Jame’a, który sączył wodę z kulistej czary.

Wydawało się, że barman zupełnie zapomniał o młodzieńcu, ale w końcu na jego szerokiej, zarośniętej twarzy pojawiło się współczucie i podał Reesowi naczynie. Rees chętnie zwilżył wyschnięte gardło, a następnie zwrócił Jame’owi czarę.

— No, Jame, teraz powiedz mi, co się dzieje. Co się stało z Cipse’em?

— Z kim?

— Z nawigatorem, naukowcem. Tym, który był chory.

— Jeden z nich zmarł na dole. — Jame sprawiał wrażenie zakłopotanego. — Słyszałem, że na zator serca. Gruby, stary mężczyzna. Czy właśnie jego masz na myśli?

— Tak, Jame — westchnął Rees. — To właśnie o niego mi chodzi. — Jame wyciągnął zza paska butelkę, otworzył ją i pociągnął duży łyk. — Jame, dlaczego nie umarłem?

— Powinieneś był. Roch myślał, że cię zabił i dlatego nie zadał kolejnych ciosów.

Kazał cię podnieść i przywlec do tego cholernego baru „U Kwatermistrza”, wyobrażasz sobie? Zacząłeś pojękiwać, wiercić się. Roch miał szczerą chęć załatwić cię, ale powiedziałem mu: Nie w moim barze, nie waż się… No, a potem zjawiła się Sheen.

— Sheen? — Dla Reesa zaświtał promyk nadziei.

— Wiedziała, że mam odlecieć na tym promie i pewnie dlatego wpadła na pomysł, żeby zabrać cię z Pasa. — Jame spojrzał na Reesa. — Sheen to porządna kobieta. Może sądziła, że w ten sposób zdoła cię uratować, ale Roch kwitł ze szczęścia, wysyłając cię tutaj.

Właśnie na tym mu zależało: żebyś miał wolniejszą, bardziej bolesną śmierć.

— Co? Dokąd mnie zabierasz? — pytał gorączkowo Rees. Jednak barman umilkł i odtąd interesowała go tylko butelka.

Pod kontrolą Jame’a mały statek ciągle opadał. Powietrze stało się gęstsze i cieplejsze; trudniej się nim oddychało, jak gdyby pasażerowie znaleźli się w pokoju, gdzie zamknięto wszystkie okna. Mgławica ciemniała. Osłabione gwiazdy świeciły na tle ponurego nieba.

Rees spędzał długie godziny na krawędzi płyty, obserwując rozciągającą się w dole otchłań. Wyobrażał sobie, że w ciemności, w samym środku Mgławicy, zobaczy drogę do Rdzenia, zupełnie jak gdyby był w obserwatorium. Zaczynał już tracić rachubę czasu.

Musiało jednak upłynąć kilka szycht, gdy Jame nagle odezwał się do niego:

— Nie wolno ci nas osądzać.

— Co? — zagadnął Rees, kierując wzrok na towarzysza.

— Wszyscy musimy przetrwać. — Jame trzymał opróżnioną do połowy butelkę. Leżał w niezgrabnej pozie na płycie, oczy miał zamglone od alkoholu. — Zgadza się?

Dlatego kiedy skończyły się dostawy z Tratwy, mogliśmy zdobywać żywność tylko w jednym miejscu… — Uderzył butelką o płytę, a potem przygwoździł Reesa spojrzeniem. — Powiem ci, że sprzeciwiałem się. Twierdziłem, że lepiej będzie, jeśli umrzemy zamiast handlować z tymi ludźmi. Grupa jednak podjęła decyzję i ja ją akceptuję. — Pogroził Reesowi palcem. — To był wybór nas wszystkich, więc muszę przyjąć część odpowiedzialności, jaką mnie obarczono. — Rees patrzył na barmana w osłupieniu. Jame wydawał się teraz nieco trzeźwiejszy.

— Nawet nie wiesz, o czym mówię, prawda?

— Jame, nie mam zielonego pojęcia. Nas, wygnańców, nie poinformowano dosłownie o niczym.

— No cóż, niebawem dowiesz się wszystkiego. — Jame roześmiał się cicho i podrapał w głowę. Potem zerknął na niebo. Szukał kilku najjaśniejszych gwiazd, pragnąc określić położenie płyty. — Jesteśmy już prawie na miejscu. Popatrz, Rees. Pod nami, gdzieś po mojej prawej stronie…

Rees przekręcił się na brzuch i wysunął głowę za płytę. Na początku nie dostrzegł niczego w miejscu, które wskazał mu barman, lecz po chwili, mrużąc oczy, wypatrzył małą, ciemną plamkę.

Godziny wlokły się niemiłosiernie długo. Jame ostrożnie regulował siłę ciągu silników. Plamka urosła do rozmiarów piłki. Miała barwę zaschniętej krwi. Rees dostrzegł postacie ludzi, stojących lub pełzających po piłce, jakby ktoś ich tam przylepił. Ocenił, że kula musi sobie liczyć około trzydziestu metrów średnicy.

— Masz. Teraz posłuchaj, chłopcze. — Jame przysunął się do Reesa. Nieco roztargniony podał mu butelkę. — Jeśli chcesz tu przeżyć więcej niż tylko pół szychty, musisz pamiętać, że ci ludzie są takimi samymi istotami jak ty czyja…

Zbliżali się do powierzchni. Pełno ludzi, dorosłych i dzieci, chodziło nago lub w obdartych tunikach. Wszyscy byli niscy, przysadziści i dobrze umięśnieni. Jakiś mężczyzna obserwował przybycie małego statku.

Powierzchnia tego małego świata składała się z warstw czegoś, co przypominało zeschnięte sukno. W jednym miejscu warstwy były rozerwane i odsłaniały konstrukcję bryły.

Rees zauważył kości. Zadygotał i chwycił butelkę Jame’a.

Tubylec spojrzał Reesowi w oczy i uniósł ramiona w geście powitania. Był to Kościej.

Загрузка...