ROZDZIAŁ 3

Hollerbach skończył studiować raport z laboratorium. Piekły go oczy. Zdjął okulary, położył na biurku i zaczął starannie masować grzbiet nosa.

— Och, usiądźże, Mith — powiedział ze znużeniem w głosie.

Kapitan Mith nie przestawać krążyć po biurze. Na jego twarzy z czarnym zarostem malowała się wściekłość, a pokaźny brzuch zabawnie podskakiwał. Hollerbach zauważył, że brzeg kombinezonu Mitha jest wystrzępiony i nawet złote oficerskie naszywki na kołnierzyku zupełnie zmatowiały.

— Mam usiąść? Jak ja, u licha, mogę siadać? Chyba wiesz, że muszę prowadzić Tratwę.

— Oczywiście, ale… — Hollerbach cicho jęknął.

— Podczas gdy wy, uczeni, łazicie tutaj z kąta w kąt, moi ludzie zapadają na choroby i umierają… — Mith zdjął z zagraconej półki model planetarium i potrząsnął nim.

— Och, na kości, Mith, daruj sobie świętoszkowate teksty! — zawołał Hollerbach.

— Twój ojciec był taki sam. Ciągłe kazania, z których nie ma żadnego pożytku. — Mith otworzył usta. — Posłuchaj no, testy laboratoryjne wymagają czasu. Pamiętaj, że sprzęt, na którym pracujemy, liczy sobie setki tysięcy szycht. Robimy, co możemy, ale szybciej się nie da, nawet pomimo całego zamieszania w Mgławicy. I bądź łaskaw odłożyć planetarium na miejsce.

— Dlaczego, do cholery, miałbym cię posłuchać, stary palancie? — Mith popatrzył na zakurzony przyrząd.

— Ponieważ to jedyny model we wszechświecie. Nikt nie wie, jak go naprawić. Sam jesteś starym palantem.

— Dobrze już, dobrze. — warknął Mith, po czym roześmiał się gardłowo. Odłożył model na półkę i przysunął krzesło z twardym oparciem. Kiedy usiadł, wydatny brzuch oparł mu się aż na udach. Spojrzał na Hollerbacha zatroskanym wzrokiem. — Posłuchaj, naukowcu, nie powinniśmy brać się za łby. Musisz zrozumieć, jak bardzo jestem zaniepokojony i jak bardzo boi się załoga.

— Naturalnie, że rozumiem, kapitanie. Hollerbach położył pełne ciemnych plam ręce na biurku. Obrócił w palcach stare okulary i westchnął. — Nie musimy czekać na wyniki badań laboratoryjnych. Doskonale wiem, czego się z nich dowiemy.

— Czego? — Mith przyjrzał się swoim dłoniom.

— Że cierpimy na niedobór białka i witamin. Dotyczy to zwłaszcza dzieci. Choroby kości i skóry oraz zaburzenia rozwoju na które cierpią, występowały w czasach tak archaicznych, że nie wspominają o nich nawet wydruki medyczne Statku. — Hollerbach pomyślał o swoim, liczącym zaledwie cztery tysiące szycht, wnuku. Kiedy dotykał jego szczupłych nóżek, czuł zniekształcone kości. — Hm, naszym zdaniem, dystrybutory żywności nie są uszkodzone.

— Skąd ta pewność? — prychnął Mith.

— Oczywiście, nie jestem pewien — przyznał Hollerbach z irytacją w głosie.

Przetarł oczy. — Posłuchaj, Mith, ja tylko stawiam hipotezy. Możesz je przyjąć albo zaczekać na testy.

— W porządku, w porządku. Mów dalej. — Mith oparł się o krzesło i uniósł dłonie.

— Doskonale. Jeśli chodzi o wyposażenie Tratwy, najwięcej wiemy, z konieczności, o dystrybutorach żywności. Właśnie poddajemy te bestie gruntownemu przeglądowi, ale nie sądzę, abyśmy wykryli jakąś usterkę.

— W takim razie, gdzie tkwi problem?

— Czy to nie oczywiste, Mith? — Hollerbach podniósł się z krzesła, gdyż poczuł znajome kłucie w prawym biodrze. Podszedł do otwartych drzwi i wyjrzał na zewnątrz. — W latach mojego dzieciństwa niebo było błękitne jak oczy niemowlęcia. Teraz mamy dzieci, a nawet dorosłych, którzy nie wiedzą, jak wygląda błękit. Przeklęta Mgławica uległa zakwaszeniu. Dystrybutory czerpią energię ze związków organicznych w atmosferze Mgławicy i, naturalnie, przenoszonych drogą powietrzną roślin i zwierząt. Mith, mamy do czynienia z cyklem przerobu odpadów. Maszyny nie zdziałają cudów. Nie wytworzą przyzwoitej żywności ze śmieci. I na tym polega problem.

— Co możemy zrobić? — zapytał wreszcie po długim milczeniu.

— Nie mam pojęcia — odparł nieco szorstkim tonem Hollerbach. — Ty jesteś kapitanem.

— Do diabła, skończ z tymi protekcjonalnymi uwagami. Co mam powiedzieć załodze?

— Mith ociężale wstał z krzesła i zbliżył się do Hollerbacha. Sędziwy naukowiec poczuł na karku jego gorący oddech. Kapitan naciskał na starca wielkim brzuchem.

— Powiedz im, żeby nie tracili nadziei — Hollerbach poczuł ogromne zmęczenie.

Wyciągnął rękę w stronę drzwi i pożałował, że jego krzesło stoi daleko od wyjścia. — Powiedz, że robimy wszystko, co się da. Albo nic im nie mów. Zrób, co uznasz za stosowne.

Mith zastanawiał się przez chwilę.

— Oczywiście, nie masz jeszcze wszystkich wyników — stwierdził z nadzieją w głosie. — Jeszcze nie zakończyliście przeglądu maszyn, prawda?

— Jeszcze nie. — Hollerbach potrząsnął głową i przymknął oczy.

— Może jednak to maszyny są zepsute. — Mith klepnął uczonego dłonią wielką jak żelazna płyta. — W porządku, Hollerbach. Dzięki. Bądź ze mną w stałym kontakcie.

— Naturalnie. — Hollerbach zesztywniał.

Mith szedł dużymi krokami po pokładzie. Nie należał do szczególnie bystrych osób, ale był porządnym facetem, może nie tak porządnym jak jego ojciec, ale z pewnością przyzwoitszym od tych, którzy domagali się zmiany kapitana.

Kto wie, czy wobec ciężkiego położenia Tratwy nie przydałby jej się jakiś wesołek, który podtrzymywałby ludzi na duchu, pomimo iż powietrze zamienia się wirujący gaz…

Hollerbach roześmiał się na tę myśl. Przestań, Hollerbach, naprawdę robi się z ciebie stary palant.

Poczuł, że coś go piecze w łysinę, i spojrzał do góry. To gwiazda emitowała gorące promienie. Poruszała się po orbicie, która wciąż zbliżała ją do drogi Tratwy. A zatem znajdowała się już tak blisko, że mogła przypiec skórę? Hollerbach nie przypominał sobie, żeby kiedykolwiek pozwolono na tak niebezpiecznie bliskie położenie gwiazdy.

Tratwa już dawno powinna zostać przemieszczona. Doszedł do wniosku, że musi szybko skontaktować się z nawigatorem Cipse’em i jego chłopakami.

Przemknął cień. Naukowiec spostrzegł, że daleko nad Tratwą wiruje drzewo. To Pallis wracał z Pasa. Jeszcze jeden porządny facet, tak niewielu ich pozostało.

Przetarł obolałe oczy i zaczął obserwować płyty pokładowe, na których stał.

Rozmyślał, ile istnień ludzkich pochłonęło utrzymywanie metalowej wysepki w powietrzu przez tak długi okres. Czy teraz ludzkość wyginie z powodu zatrutego powietrza?

Może lepiej byłoby nie usuwać Tratwy poza zasięg gwiazdy. Może powinna wylecieć w powietrze jako ostatni przebłysk ludzkiej chwały…

— Czy można, proszę pana? — Przed uczonym stanął Grye, jeden z jego asystentów.

Pulchny człowieczek nerwowym ruchem wyciągnął w kierunku Hollerbacha pognieciony plik kartek. — Wykonaliśmy następną serię testów.

— No, nie stój tak, człowieku. — Znowu miał robotę. — Bezczynność nie przynosi pożytku. Wprowadź dane i powiedz mi, co z nich wynika. — Odwrócił się i pierwszy wszedł do gabinetu.

Tratwa robiła się coraz większa, aż w końcu przesłoniła pół Mgławicy, rzucając wielki cień na przestrzenie zapylonego powietrza. Gwiazda, szeroka na milę kula żółtego ognia, znajdowała się nad nią w znacznej odległości.

Pod dozorem Pallisa Rees i Gover rozpalili ogień w misach paleniskowych i zaczęli się piąć po drzewie. Potem machali dużymi, lekkimi kocami, żeby rozwiać kłęby dymu. Pallis krytycznie przyjrzał się dymnemu baldachimowi. Wciąż był niezadowolony, toteż warknął na chłopców. Jednak drzewo wznosiło się bardzo pewnie i w równomiernym tempie.

Powoli skierowało się ku Krawędzi Tratwy.

W trakcie pracy Rees wypytywał Pallisa o każdy widoczny element Tratwy. Z dołu wysepka przypominała chropowaty, szeroki na pół mili dysk. Metalowe płyty rozpraszały blask gwiazd, a z kilkudziesięciu otworów na pokładzie promieniowało światło. W miarę jak drzewo zbliżało się do miejsca przeznaczenia, Tratwa przybierała kształt elipsy o niejednolitej powierzchni. Na krawędziach najbliższych płyt Rees dostrzegł okopcone ślady po spawaniu.

Gdy powiódł wzrokiem po podobnej do sufitu powłoce, płyty zaczęły się zlewać w niewyraźną plamę, a dalej położony brzeg Tratwy tworzył poziomą linię horyzontu.

Wreszcie, przy akompaniamencie podmuchów wiatru, drzewo wzniosło się ponad Krawędź i Rees zobaczył, że otwiera się przed nimi górny poziom Tratwy.

Przysunął się do krawędzi drzewa. Ukrył ręce w listowiu i z otwartymi ustami patrzył na hałaśliwą i barwną Tratwę.

Tratwa przypominała ogromny półmisek i pulsowała życiem. Jej powierzchnia była usiana świetlnymi punkcikami, które nasuwały skojarzenie z lukrem na ciastku. Na pokładzie znajdowały się budowle o przeróżnych kształtach i rozmiarach, zbudowane z drewnianych płyt oraz karbowanego metalu i stłoczone niczym zabawki. Wokół całej Krawędzi krążyły niezdarnie, niby milcząca straż, maszyny, których wysokość odpowiadała pomnożonemu dwukrotnie wzrostowi przeciętnego mężczyzny. Na środku Tratwy leżał ogromny, srebrny cylinder. Na tle klockowatych brył wyglądał jak schwytany wieloryb.

Rees wyczuwał rozmaite zapachy, świeży ozon z maszyn, warsztatów i fabryk Krawędzi mieszał się z odorem drewna, spalanego w kominach, i nieco egzotycznymi aromatami, które unosiły się z kabin.

Ludzi było więcej, niż byłby w stanie zliczyć. Tworzyli ogromną masę, która bez trudu wchłonęłaby wszystkich mieszkańców Pasa. Poruszali się po Tratwie, wypełniając arterie niby wezbrane potoki. Tu i ówdzie grupki dzieci wybuchały śmiechem.

Rees zobaczył solidne, przytwierdzone do pokładu piramidy, które sięgały przeciętnemu mężczyźnie najwyżej do pasa. Młody górnik zmrużył oczy, aby obejrzeć cały pokład. Przekonał się, że piramidy umieszczono wszędzie. Obok jednego z metalowych stożków siedziała jakaś para: mężczyzna cicho rozmawiał z kobietą, opierając się o obiekt nogą. Gromadka dzieciaków biegała między ustawionymi w szereg piramidami, bawiąc się w skomplikowaną odmianę berka.

Z każdej stożkowatej budowli odchodziła w górę lina. Rees odchyliwszy głowę do tyłu, powiódł wzrokiem wzdłuż lin i wstrzymał oddech ze zdziwienia. Każda lina przymocowana była do drzewa.

Widok latającego drzewa wprawił już Reesa w stan oszołomienia. Teraz, lecąc nad Tratwą, miał przed sobą potężny las. Wszystkie liny, mocno naprężone, utrzymywały się w pionie. Rees miał wrażenie, że czuje, z jakim wysiłkiem uwiązane drzewa przeciwstawiają się przyciąganiu Rdzenia. Przenikanie przez wirujące rzędy drzew powodowało rozproszenie światła Mgławicy, dlatego też pokład Tratwy tonął w kojącym mroku, a skoczki tańczące wokół lasu zmieniały kolor światła, nadając mu pasteloworóżową tonację.

Drzewo Reesa unosiło się do momentu osiągnięcia najwyższego poziomu lasu. Tratwa nie wyglądała już jak kolorowy obraz i znowu była tylko wysepką w powietrzu, ozdobioną gęstym, przemieszczającym się listowiem. Niebo nad głową młodzieńca wydawało się ciemniejsze niż zwykle, dlatego gdy spoglądał w dół, na otaczającą Rdzeń mgłę, miał wrażenie, iż zawisł na samym skraju Mgławicy. W całym wszechświecie jedyny ślad istnienia ludzkości stanowiła Tratwa, kawałek metalu pozbawiony namacalnego oparcia.

Ktoś położył Reesowi rękę na ramieniu. Podskoczył i zobaczył Pallisa.

— Co się dzieje? Nigdy przedtem nie widziałeś kilku tysięcy drzew?

— Ja… — wyjąkał Rees czerwieniąc się.

— Rozumiem, co czujesz. — Pallis uśmiechał się. — Dla wielu ludzi to normalka.

Mimo wszystko, ilekroć oglądam ten widok z zewnątrz, ciarki chodzą mi po grzbiecie.

W głowie Reesa kołatało mnóstwo pytań. Jak się chodzi po tej powierzchni? Co czuli budujący Tratwę, wisząc w próżni nad Rdzeniem? Pallis nie miał jednak czasu na odpowiedzi: trzeba było wykonać robotę. Rees dźwignął się z miejsca i owinął stopy listowiem jak przystało na rasowego leśnika.

— Coś ci powiem, górniku — oznajmił Pallis. — Kierujemy lotem drzewa. Musimy opaść z powrotem w las. Napełnij miski paleniskowe. Zasłona dymna ma być tak gruba, jakbym miał po niej chodzić. Zrozumiano?

Wydawało się, że Pallis jest usatysfakcjonowany pozycją drzewa nad Tratwą.

— W porządku, chłopcy. Teraz!

Gover i Rees biegali między misami paleniskowymi i wrzucali do ognia garście wilgotnego drzewa. Dym tworzył wielką czaszę. Gover kaszlał i przeklinał, oczy Reesa mocno łzawiły, a czarny od sadzy opar drapał go w gardle.

Młody górnik omal nie spadł z listowia, kiedy drzewo przechyliło się i zaczęło uwalniać od dymnej zasłony. Popatrzył na niebo. Spadające gwiazdy nie krążyły już tak szybko. Domyślił się, że na skutek prób oderwania się od ciemnego dymu drzewo wirowało mniej więcej o jedną trzecią wolniej.

Pallis rzucił się do obudowy i rozwinął linę. Zanurzył się w listowiu i popuszczał linę, uważając, aby nie zahaczała o inne drzewa.

Drzewo szybowało przez zewnętrzne warstwy lasu. Każde mijane drzewo powoli się obracało i naprężało krępującą je linę. Tu i ówdzie Rees widział czołgających się przez listowie mężczyzn i kobiety, którzy machali do Pallisa, wykrzykując coś.

Kiedy drzewo znalazło się w cieniu rzucanym przez las, zaczęło odwracać liście w różnych kierunkach, jakby próbowało ocenić nieregularny wzór, utworzony z padającego na nie światła. Po chwili jednak zaczęło się obracać szybciej. Płynnym ruchem uniosło się o kilka metrów i gwałtownie zastygło w powietrzu. Lina przymocowana do jego obudowy była teraz naprężona; ciągnęła drzewo, lekko drżąc. Zgodnie z przypuszczeniem Reesa jej drugi koniec dosięgną! pokładu Tratwy i został przytwierdzony przez dwóch mężczyzn do jednej z piramid.

Rees uklęknął i dotknął drzewa. Żywica płynąca wewnątrz konaru sprawiała, że jego powierzchnia pulsowała jak skóra. Młodzieniec wyczuwał zdenerwowanie, z jakim drzewo usiłowało wybrnąć z pułapki, i ogarnęła go litość.

Pallis zakończył sprawdzanie liny, a potem ruszył po drewnianej platformie, żeby się upewnić, czy wszystkie misy zostały wygaszone. Następnie wrócił do obudowy i z wgłębienia w drzewie wyciągnął plik papierów. Przykucnął i z cichym szelestem dał nurka w listowie. Po chwili wystawił głowę, rozglądał się dookoła, aż wreszcie dostrzegł Reesa.

— Czyżbyś nie szedł, chłopcze? Pozostanie tutaj nie ma sensu. Ta sędziwa dama nie wybierze się nigdzie co najmniej przez kilka szycht. No, chodź, nie każ Goverowi czekać na żarcie.

Rees z wahaniem ruszył w kierunku obudowy. Pallis opuścił drzewo jako pierwszy.

Po jego skoku Gover syknął:

— Jesteś z dala od domu, szczurze z kopalni. Zapamiętaj: tutaj nic do ciebie nie należy.

Nic. — Wypowiedziawszy te słowa, asystent Pallisa zanurzył się w listowiu.

Serce waliło Reesowi jak młot, poszedł jednak w jego ślady.


* * *

Jak trzy krople wody mężczyźni zsuwali się przez nasycony zapachami ciemny las.

Rees szybko opuszczał się po cienkiej linie. Na początku schodzenie nie sprawiało trudności, lecz rozproszone pole grawitacyjne zaczęło przyciągać jego stopy.

Pallis i Gover czekali na drugim końcu i obserwowali manewry młodzieńca. Na ostatnim metrze Rees rozhuśtał się, żeby uniknąć stromych boków stożka kotwicznego, i lekko wylądował na pokładzie.

Do przybyszy podszedł człowiek ze zniszczonym notesem w ręku. Był potężnej postury, a jego czarne włosy i zarost nie zakrywały całkowicie blizn, które wydawały się jeszcze bardziej sine niż Pallisa. Na naramienniku kombinezonu miał czarną, błyszczącą naszywkę. Na widok Reesa bardzo się nasrożył. Górnik cofnął się, przerażony siłą jego spojrzenia.

— Miło znowu cię powitać, Pallis — odezwał się mężczyzna ponurym tonem. — Widzę jednak, że sprowadziłeś połowę swojej rasy.

— Niezupełnie, Decker — odparł chłodno Pallis i wręczył rozmówcy dokumenty.

Mężczyzna nachylił się nad listami pilota.

Gover niecierpliwie szurał nogami po pokładzie, wycierając nos wierzchem dłoni.

Rees przyglądał się wszystkiemu wytrzeszczonymi oczami. Patrzył na pokład, budynki i pełnych energii ludzi. Skala tego świata przyprawiała go o zawrót głowy i zaczynał marzyć o powrocie do spokojnego, pełnego ograniczeń życia na Pasie.

Usiłował przezwyciężyć zawroty głowy. Skoncentrował się na silnym działaniu grawitacji i na lśniącej powierzchni pod stopami. Na próbę zastukał w pokład.

Dźwięcznie rozbrzmiał. Spokojnie — mruknął Pallis. Skończył załatwiać swoje sprawy i stanął przed młodym górnikiem. — Przeciętna grubość tej płyty wynosi zaledwie jeden milimetr, ale wzmacniają ją skarpy.

— Wygląda na pół g. — Rees ugiął nogi i skoczył kilkanaście centymetrów w górę.

Po chwili łagodnie opadł na pokład, czując przyciąganie.

— Bliżej czterdziestu procent. — Pallis kiwnął głową. — Znajdujemy się w studni grawitacyjnej samej Tratwy. Oczywiście, przyciąga nas również Rdzeń Mgławicy, ale jego wpływ jest bardzo mały, a poza tym i tak nie moglibyśmy go wyczuć, ponieważ Tratwa jest na orbicie wokół Rdzenia. — Zadań głowę, żeby spojrzeć na las. — Większość ludzi sądzi, że drzewa są po to, aby odciągać Tratwę od Rdzenia, rozumiesz? One jednak pełnią funkcję stabilizującą. Zabezpieczają Tratwę przed przechyłem oraz przeciwdziałają wpływom wiatrów i pozwalają nam przemieszczać Tratwę, ilekroć zachodzi taka konieczność… — Pallis pochylił się nad Reesem i spojrzał mu w twarz. Jego blizny były intensywnie szkarłatne. — Dobrze się czujesz? Wyglądasz na zamroczonego.

— Nic mi nie jest. — Rees silił się na uśmiech. — Trochę się niepokoję, że nie jestem na pięciominutowej orbicie.

— No cóż, jakoś się przyzwyczaisz. — Pallis roześmiał się. — A teraz posłuchaj, młody człowieku. — Wyprostował się. — Muszę podjąć decyzję, co z tobą zrobić.

Rees poczuł lodowaty dreszcz. Wybiegał myślą w przyszłość do momentu, gdy zostanie porzucony przez pilota, i od razu ogarnęła go pogarda dla samego siebie. Czyżby zuchwale opuścił swój dom tylko po to, by uzależnić się od uprzejmości obcego człowieka?

Gdzież się podziała jego odwaga?

Wyprostował się i uważnie słuchał słów Pallisa.

— Muszę odszukać jakiegoś oficera — zastanawiał się głośno pilot, drapiąc pokryty szczeciną podbródek. — Odnotować cię w dzienniku pokładowym jako pasażera na gapę.

Załatwić ci tymczasowy przydział do klasy, dopóki nie wyśle się następnego drzewa. Tyle papierkowej roboty, niech to diabli… Jestem zbyt zmęczony, w dodatku głodny i brudny.

Zostawmy to do następnej szychty. Rees, możesz się zatrzymać w mojej kabinie, dopóki nie uporządkujemy spraw. Ty również, Gover, chociaż nie jest to zbyt nęcąca perspektywa. — Pomocnik patrzył w dal. Nawet nie spojrzał na pilota. — Nie mam zapasów dla takich trzech dorastających chłopaków jak my. Prawdę mówiąc, nie starczyłoby ich nawet dla jednego.

Gover, pojedź na Krawędź i zamów na mój numer równowartość kilku szycht, dobrze?

Ty też, Rees, dlaczego by nie? Spodoba ci się podróż. Ja idę do kabiny, żeby zmyć przynajmniej kilka warstw kurzu.

W ten sposób Rees zaczął się przedzierać przez plątaninę lin w ślad za pomocnikiem Pallisa, który wysforował się do przodu, nie raczywszy na niego zaczekać. W mrocznym, pełnym drzew świecie nieprzychylny Gover stanowił dla Reesa jedyny stały punkt odniesienia, toteż młodzieniec starał się nie tracić go z oczu.

Zbliżyli się do wyciętego w sieci lin przejścia, w którym roiło się od ludzi.

Gover stanął tuż przed wejściem, ponuro milcząc; najwyraźniej na coś czekał. Rees tkwił obok niego i rozglądał się dookoła. Oczyszczona, prosta droga była szeroka na dziesięć metrów. Kiedy się nią szło, przypominała okolony drzewami, równomiernie oświetlony tunel. Rees zauważył, że klosze są przytwierdzone do lin w taki sam sposób, jak klosze w czeluściach gwiezdnej kopalni.

Po drodze chodziło pełno ludzi. Poruszali się w obu kierunkach żwawym, uporządkowanym strumieniem. Niektórzy zwracali uwagę na niechlujny wygląd Reesa, ale większość grzecznie patrzyła w drugą stronę. Wszyscy przechodnie nosili czyste i porządne ubrania, lecz mieli podkrążone oczy i blade policzki, jak gdyby Tratwę prześladowała tajemnicza choroba. Mężczyźni i kobiety ubrani byli w taki sam typ kombinezonu z cienkiego, szarego materiału. Niektórzy mieli na ramionach lub mankietach złote naszywki, często wymyślnie haftowane. Rees zerknął na swoją postrzępioną tunikę i przeżył wstrząs, rozpoznawszy w niej sędziwego potomka odzieży noszonej przez populację Tratwy.

Czyżby górnicy nosili odrzuty z Tratwy?

Zastanowił się, jak skomentowałaby to Sheen…

Dwaj mali chłopcy stanęli przed Reesem i ze zdumieniem patrzyli na obszarpaną tunikę. Mocno zakłopotany, syknął do Govera:

— Na co czekamy? Dlaczego nie idziemy dalej?

Gover odwrócił głowę i spojrzał na Reesa z bezgraniczną pogardą. Młody górnik uśmiechnął się niepewnie do chłopców, lecz oni wciąż wlepiali w niego oczy.

Ze środkowej części Tratwy dobiegł łagodny szum. Rees z ulgą wyszedł na arterię komunikacyjną i zdziwił się na widok szeregu twarzy, sunących ku niemu ponad tłumem.

Gover zbliżył się do górnika i podniósł rękę. Rees obserwował go ciekawie. Teraz szum przerodził się w ryk. Rees odwrócił się i zobaczył zaokrąglony dziób kreta.

Maszyna jechała wprost na niego. Odskoczył do tyłu, z trudem unikając zderzenia z rozpędzonym cylindrem.

Kret stanął kilka metrów od Govera i Reesa. Do jego górnej powierzchni został przymocowany rząd prostych krzeseł, na których siedzieli ludzie.

Rees otwierał i zamykał usta. Spodziewał się wspaniałych widoków na Tratwie, a nie czegoś podobnego! Mali chłopcy rozdziawili buzie, patrząc na jego błazeńskie miny. Gover śmiał się od ucha do ucha.

— Co jest grane, szczurze z kopalni? Nigdy nie widziałeś autobusu? — Młody pomocnik podszedł do kreta, rozkołysał się i z wprawą zajął puste miejsce.

Rees potrząsnął głową i szybko poszedł za Goverem. Dolną część kreta opasywała niska półka. Rees wszedł na nią i ostrożnie się obrócił, a następnie opadł na siedzenie obok Govera. Kret ruszył, gwałtownie szarpiąc. Rees potoczył się na bok i kurczowo chwycił poręcz krzesła. Musiał się wykręcić, żeby mieć dobry widok. W końcu gładko poszybował nad głowami przechodniów.

Chłopcy biegli za kretem, pokrzykując i machając rękami. Rees zachował całkowitą obojętność, toteż po kilku metrach zmęczyli się i dali za wygraną.

Rees utkwił wzrok w siedzącym obok szczupłym mężczyźnie w średnim wieku.

Obserwował on górnika z nie tajoną pogardą, a potem, niemal niepostrzeżenie, przesunął się na dalej położony brzeg krzesła.

Rees zwrócił się do Govera:

— Nazywasz mnie „szczurem z kopalni”. Co znaczy słowo „szczur”?

— Stworzenie ze starej Ziemi — wyjaśnił szyderczym tonem Gover. — Szkodnik, najpodlejsza z podłych kreatur. Słyszałeś o Ziemi? — To miejsce, z którego my pochodzimy — oznajmił podkreślając wyraz „my”.

Rees rozważał odpowiedź, przyglądając się maszynie.

— Jak nazwałeś to urządzenie?

— To autobus, szczurze z kopalni. — Gover popatrzył na górnika z udawaną litością. — Ot, taka drobnostka, z której korzystamy w cywilizowanym świecie.

Rees spoglądał na zarysy obciążonego meblami i pasażerami cylindra. Typowy kret.

Osmalone wgłębienia wskazywały, w którym miejscu oderwano jakiś element. Pod wpływem impulsu Rees pochylił się i wyrżnął pięścią w powierzchnię autobusu.

— Status!

Gover uparcie ignorował górnika. Rees czuł na sobie pełen obrzydzenia, zdumiony wzrok chudego sąsiada. Po chwili autobus głośno zameldował:

— Poważna awaria czujnika pomiarowego. — Głos wydobywał się spod krzesła, które zajmował szczupły osobnik. Ten podskoczył i, szeroko otworzywszy usta, gapił się w dół.

— Jak to zrobiłeś? — Zainteresowany Gover zerknął niechętnie na Reesa.

— Och, drobiazg. — Uśmiechnięty Rees rozkoszował się chwilą. — Widzisz, w miejscu, z którego przybywam, także mamy te… aha, autobusy. Kiedyś ci o tym opowiem. — Z całkowicie obojętną miną rozsiadł się na krześle, aby czerpać zjazdy większą przyjemność.

Podróż trwała zaledwie kilka minut. Autobus często się zatrzymywał, a pasażerowie wsiadali i wysiadali na każdym przystanku.

Nagle plątanina lin ustąpiła miejsca odkrytemu pokładowi. Niczym nie zasłonięte światło Mgławicy oślepiło Reesa. Kiedy obejrzał się do tyłu, liny wyglądały jak mur z metalowych elementów, wysoki na setki metrów i zakończony tarczami liści.

Przód autobusu zaczął się unosić. Rees sądził, że zwodzi go własna wyobraźnia.

Zauważył jednak, że pasażerowie zmieniają miejsca, a przechył wzrasta. Nabrał pewności, że zaraz ześlizgnie się po metalowym zboczu z powrotem w kierunku lin.

Zmęczony pokręcił głową. Jak na jedną szychtę, zobaczył zbyt wiele niesamowitych rzeczy. Gdyby chociaż Gover podał mu kilka informacji o tym, co się dzieje…

Przymknął powieki. Uspokój się, przemyśl to wszystko, tłumaczył sobie. Przywołał z pamięci widok Tratwy z lotu ptaka. Czy miała kształt misy? Nie, aż do Krawędzi była zupełnie płaska, to nie ulegało wątpliwości. W takim razie, o co tutaj chodzi?

Przeszył go strach. A może Tratwa spada! Nie można wykluczyć, że liny tysiąca drzew zerwały się albo Tratwa wywraca się, wyrzucając ludzi w powietrzną otchłań…

Ta myśl pochłaniała go coraz bardziej. Autobus wyjeżdżał ze studni grawitacyjnej Tratwy, najgłębszej w centralnej części struktury. Gdyby teraz zawiodły hamulce, autobus potoczyłby się do samego środka Tratwy… zupełnie jakby jechał w dół. W rzeczywistości Tratwa stanowiła płaski, umocowany w przestrzeni obiekt. Jednak za sprawą pola grawitacyjnego przyciągającego ku jej centrum, ktoś, kto stał blisko Krawędzi, ulegał złudzeniu, iż Tratwa się przechyla.

Kiedy skończyła się stromizna, autobus gwałtownie przystanął. Obok trasy znajdowały się schodki, które prowadziły do samej Krawędzi. Pasażerowie zeskoczyli z pojazdu.

— Ty zostajesz tutaj — oznajmił Gover Reesowi, po czym ruszył za innymi po niskich schodkach.

Przy samej Krawędzi majaczyła potężna sylwetka maszyny dostawczej. Pasażerowie ustawili się przed nią w kolejce.

Rees posłusznie siedział na swoim miejscu. Miał wielką ochotę przyjrzeć się urządzeniu. Pamiętał jednak, iż ma przed sobą jeszcze jedną szychtę i sporo czasu, żeby zgłębić tajniki maszyny.

Przyszło mu do głowy, że byłoby przyjemnie pójść na spacer nad Krawędzią i zerknąć w głębiny Mgławicy… Może nawet dostrzegłby Pas.

Pasażerowie po kolei wracali do autobusu, niosąc paczki z żywnością, podobne do tych, które Pallis sprowadzał na Pas. Ostatni pasażer uderzył w dziób autobusu.

Sfatygowana, stara maszyna chwiejnie ruszyła po wyimaginowanym zboczu.

Kabina Pallisa była zwykłym sześcianem podzielonym na trzy pokoje. Znajdowała się tam jadalnia, salonik z krzesłami i hamakami oraz łazienka z umywalką, toaletą i prysznicem.

Pallis przebrał się w długą, grubą togę. Na piersi miał wyszyte stylizowane drzewo w zielonym wieńcu, które, jak zdążył się już dowiedzieć Rees, symbolizowało przynależność do klasy Leśników. Gospodarz polecił Reesowi i Goverowi umyć się. Kiedy przyszła kolej na Reesa, zbliżył się do błyszczących kurków lekko przerażony. W czystej, lśniącej cieczy z trudem rozpoznał wodę.

Pallis przygotował pożywny rosół na sztucznym mięsie. Rees usiadł na podłodze, krzyżując nogi, i łapczywie się posilał. Gover usadowił się na krześle i jak zwykle milczał.

Dom pilota nie miał żadnych ozdób z wyjątkiem dwóch przedmiotów. Z sufitu zwisała klatka z listewek, w której unosiło się i szumiało pięć lub sześć młodych drzewek o niedojrzałych, wirujących gałązkach. Poruszały się i wypełniały pokój naturalnym zapachem.

Rees zauważył, że skoczki, wśród których były dwa ozdobione jasnymi kwiatami, syczały rozdrażnione w kierunku świateł kabiny.

— Wypuszczam je, kiedy stają się zbyt duże — powiedział Pallis do górnika. — Stanowią dla mnie coś w rodzaju towarzystwa. Wiesz, są tacy, którzy związują te maleństwa drutem, żeby zahamować ich wzrost i zdeformować sylwetki. Nie mógłbym postępować w ten sposób bez względu na to, jak ciekawy okazałby się rezultat.

Drugą ozdobą było zdjęcie kobiety. Mieszkańcy Pasa również znali takie pamiątki — stare, wyblakłe obrazki przekazywano sobie z pokolenia na pokolenie niczym mocno sfatygowaną schedę. Portret jednak wydawał się świeży i pełen życia. Uzyskawszy pozwolenie Pallisa, młodzieniec wziął fotografię do ręki i aż podskoczył, gdy rozpoznał uśmiechniętą twarz. Odwrócił się do Pallisa.

— To Sheen.

— Powinienem był się domyślić, że ją znasz. — Pallis wiercił się na krześle, blizny na zakłopotanej twarzy poczerwieniały. — Kiedyś byliśmy przyjaciółmi.

Rees wyobraził sobie pilota i kierowniczkę szychty razem. Niezupełnie czuł się przekonany, ale obraz ich dwojga przynajmniej nie budził w nim odrazy, jak inne pary, które miał okazję oglądać w przeszłości.

Odłożył zdjęcie na miejsce i zamyślony zaczął jeść.

Pod koniec zmiany wszyscy położyli się spać.

Hamak Reesa był wygodny. Po raz pierwszy młodzieniec odprężył się i poczuł jak u siebie w domu. Wiedział, że następna szychta przyniesie nowe, zaskakujące wydarzenia, ale na razie nie chciał sobie zaprzątać nimi głowy. Przez kilka godzin mógł czuć się bezpiecznie, ukryty w Tratwie niby w zagłębieniu dłoni.

Pełne szacunku pukanie wytrąciło Hollerbacha ze stanu koncentracji bliskiej transu.

— Słucham? Kto tam, u diabła? — Oczy starego człowieka potrzebowały kilku sekund, by odzyskać ostrość widzenia. Jeszcze dłużej trwało uwolnienie się od natłoku informacji, zawartych w testach żywieniowych. Naukowiec sięgnął po okulary. Oczywiście, ten przestarzały drobiazg nie pasował do jego oczu, ale szkła naprawdę trochę pomagały.

Hollerbach ujrzał przed sobą, niezbyt wyraźnie, wysokiego, z bliznami na twarzy mężczyznę, który niepewnie przekroczył próg gabinetu.

— To ja, Pallis.

— Ach, pilot. Zdaje mi się, że widziałem powrót twojego drzewa. Udana wyprawa?

— Obawiam się, że nie, proszę pana. — Pallis zmusił się do uśmiechu. — Górnicy mieli trochę kłopotów…

— Czyż nie mamy ich wszyscy? — gderliwie przerwał mu Hollerbach. — Mam tylko nadzieję, że nie zatruwamy tych biednych facetów naszą żywnością. No dobrze, Pallis, co mogę dla ciebie zrobić? Ach, na kości, przypomniałem sobie. Przywiozłeś tego przeklętego chłopaka, prawda? — Zerknął za plecy Pallisa, gdzie stał chudy, bezczelny Gover, i westchnął.

— Hm, idź zobaczyć się z Grye’em i wróć do swoich obowiązków, chłopcze. I do studiów. Może jeszcze uda nam się zrobić z ciebie uczonego, jak myślisz? Albo — mruknął po odejściu Govera — sam wyrzucę cię za Krawędź. Coś jeszcze, Pallis?

Pilot drzewa wyglądał na zakłopotanego. Niespokojnie przestępował z nogi na nogę.

— Tak, proszę pana. Rees! — Do gabinetu wszedł młodzieniec. Był ciemnowłosy i smukły, miał na sobie obszarpany kombinezon. Stanął w drzwiach i nie odrywał wzroku od podłogi. — Podejdź, chłopcze — rzekł Pallis dość uprzejmym tonem. — To tylko dywan, nie ugryzie cię.

Dziwaczny przybysz ostrożnie szedł po dywanie, aż znalazł się przed biurkiem Hollerbacha. Podniósł oczy i stanął jak wryty, widząc uczonego.

— Dobry Boże, Pallis — jęknął Hollerbach i przejechał ręką po łysej czaszce. — Coś ty mi tu przywiózł? Czyżby on nigdy nie widział uczonego?

— Sądzę, że nie w tym rzecz. — Pallis zakaszlał, tłumiąc śmiech. — Z całym szacunkiem, wątpię, żeby ten chłopak kiedykolwiek widział kogoś w tak sędziwym wieku.

— Skąd pochodzisz, chłopcze? — Hollerbach przyjrzał się górnikowi uważniej.

Spojrzał na wyrobione mięśnie oraz blizny na rękach i barkach.

— Z Pasa — wyraźnie odrzekł Rees.

— To pasażer na gapę — dorzucił przepraszającym tonem Pallis. — Załapał się na powrotną podróż ze mną i…

— I trzeba od razu wysłać go do domu. — Hollerbach oparł się na krześle i założył chude ramiona. — Przykro mi, Pallis, mamy przeludnienie.

— Wiem o tym, proszę pana, i już kazałem załatwić niezbędne formalności. Jak tylko drzewo zostanie załadowane, będzie można się go pozbyć.

— W takim razie, dlaczego sprowadziłeś go tutaj?

— Ponieważ… — Pallis zawahał się. — Hollerbach, ten chłopak jest bystry — dokończył pośpiesznie. — Potrafi uzyskać od autobusów raporty o statusie…

— To potrafi zrobić sporo inteligentnych dzieciaków podczas każdej szychty. — Hollerbach wzruszył ramionami i pokręcił głową, wyraźnie rozbawiony. — Rany boskie, nic się nie zmieniłeś, Pallis. Pamiętasz dzień, kiedy jako dzieciak przyniosłeś mi połamane skoczki? Musiałem zrobić dla nich małe łupki z papieru. Oczywiście, ten zabieg nie zdał się na nic, ale przynajmniej poprawił ci samopoczucie. — Blizny Pallisa pociemniały.

Pilot był wściekły i unikał zaciekawionego spojrzenia Reesa. — A teraz sprowadzasz tego młodego, bystrego pasażera na gapę i co? Spodziewasz się, że mianuję go moim pierwszym asystentem?

— Myślałem, że przynajmniej do czasu przygotowania drzewa… — Pallis wzruszył ramionami.

— Źle myślałeś. Jestem zapracowanym człowiekiem, pilocie.

— Wyjaśnij mu, dlaczego się tutaj znalazłeś. — Pallis zwrócił się do chłopca. — Powiedz mu, co opowiadałeś podczas lotu.

— Opuściłem Pas, żeby się dowiedzieć, dlaczego Mgławica umiera — rzekł z prostotą.

— Och, tak? Wiemy, dlaczego umiera. — Uczony pochylił się ku młodzieńcowi zaintrygowany. — Z powodu wyczerpywania się wodoru, to oczywiste. Nie wiemy jednak, jak temu przeciwdziałać.

Rees uważnie patrzył na naukowca i zastanawiał się nad jego odpowiedzią.

— Co to jest wodór? — zapytał.

Hollerbach bębnił długimi palcami po biurku. Miał ochotę wyprosić Pallisa z pokoju, ale Rees czekał na odpowiedź, spoglądając na niego inteligentnymi oczami.

— Hm, jedno zdanie nie wystarczy, żeby ci tę kwestię wyjaśnić. — Znowu w ruch poszły palce. — No cóż, może nie przyniosłoby to szkody i jeszcze mogłoby być zabawne…

— Słucham? — odezwał się Pallis.

— Potrafisz posługiwać się miotłą, chłopcze? Na kości, przydałby nam się ktoś do pomocy temu bezużytecznemu Goverowi. Tak, dlaczego by nie? Pallis, zabierz go do Grye’a.

Daj mu jakąś robotę, a Grye’owi powiedz ode mnie, żeby zaczął wyjaśniać mu podstawy wiedzy. Ostatecznie, skoro ten mały jest na naszym wikcie, powinien pracować.

Ale pamiętaj, tylko do odlotu drzewa.

— Dzięki, Hollerbach…

— Och, wynoś się, Pallis. Wygrałeś swoją batalię i teraz pozwól mi zająć się robotą, a na przyszłość trzymaj swoje cholerne, kulawe skoczki przy sobie!

Загрузка...