ROZDZIAŁ 5

Po rozmowie Grye zabrał młodzieńca do akademika. W długim, płasko wykończonym budynku było miejsce dla około pięćdziesięciu ludzi. Onieśmielony Rees szedł za kapryśnym naukowcem między dwoma rzędami zwykłych sienników. Obok każdego posłania znajdowała się szafka oraz wieszak na ubrania. Rees z zaciekawieniem patrzył na nieliczne rzeczy osobiste rozsypane na podłodze i szafkach. Leżały tam grzebienie i brzytwy, małe lusterka, proste przybory do szycia, zdarzały się fotografie rodzin i młodych kobiet. Jakiś młody człowiek, sądząc po czerwonej naszywce na kombinezonie, nonszalancko leżał na swoim sienniku. Na widok niechlujnego ubioru Reesa uniósł brwi ze zdziwienia, ale dość przyjaźnie kiwnął głową. Górnik uczynił to samo i czując, że czerwieni się jak burak, szybko poszedł za Grye’em.

Zastanawiał się, co to za budynek, gdzie go przyprowadzono. Kabina Pallisa, w której mieszkał od czasu przybycia, wydawała mu się szczytem luksusu, o jakim nie mógł marzyć, będąc mieszkańcem Pasa. Te pomieszczenia nie wyglądały tak wspaniale, ale z pewnością służyły wyższej klasie. Niewykluczone, że będzie musiał tu posprzątać, może nawet pozwolą mu spać gdzieś w pobliżu…

Dotarł wraz z Grye’em do łóżka bez prześcieradła i koców, a stojąca obok szafka była pusta. Grye machnął ręką, jakby chciał odprawić towarzysza.

— Tutaj chyba będzie ci dobrze — rzekł i ruszył z powrotem. Rees ruszył za nim, całkowicie zdezorientowany. Grye odwrócił się do górnika. — Na wszystkie cholerne kości, chłopie, co się z tobą dzieje? Nie rozumiesz, co się do ciebie mówi?

— Przepraszam…

— Tutaj. — Grye jeszcze raz pokazał Reesowi siennik. Cedził słowa, jakby miał przed sobą nierozgarnięte dziecko. — Odtąd będziesz spał tutaj. Czy mam ci to napisać?

— Nie…

— Połóż swoje rzeczy w szafce.

— Nie mam niczego.

— Przynieś z magazynu koce — ciągnął Grye. — Inni pokażą ci, gdzie to jest. — Nie zważając na zagubione spojrzenie młodzieńca, Grye popędził przez akademik, żeby zająć się następnym zadaniem.

Rees usiadł na miękkim i czystym łóżku. Przesunął palcem po starannie wykonanej szafce. Po swojej szafce. Zrobiło mu się gorąco. Tak, to była jego szafka, jego łóżko — jego miejsce na Tratwie.

Udało się więc.

Siedział na posłaniu przez kilka godzin, nie wiedząc, że skupia na sobie rozbawione spojrzenia pozostałych mieszkańców akademika. Czuł się bezpiecznie i cieszył się z perspektywy jutrzejszych zajęć.

— Słyszałem, jak okpiłeś starego Hollerbacha. — Słowa wyrwały Reesa z otępienia.

Podniósł oczy i spojrzał na nieprzyjemną twarz kadeta, z którym rozprawił się przy mostku.

Usiłował przypomnieć sobie jego imię. Doav? — Nie dość, że mieszkamy w tych ruderach, to jeszcze musimy je dzielić z takimi szczurami jak ten…

Rees miał w sobie tylko spokój i akceptację. To nie był odpowiedni czas na bójki.

Młodzieniec spojrzał Doavowi w oczy, lekko się uśmiechnął i mrugnął.

Doav prychnął i odwrócił się. Robiąc mnóstwo hałasu i trzaskając drzwiami szafki, zabrał swoje rzeczy, potem wziął pościel i ostentacyjnie przeniósł się na drugi koniec sypialni.

Po pewnym czasie do łóżka Reesa podszedł chłopak, który wcześniej okazał mu życzliwość.

— Nie przejmuj się Doavem. Nie wszyscy jesteśmy tak źle nastawieni.

Rees podziękował młodzieńcowi, doceniając przyjazny gest, ale zauważył, że chłopiec nie chce z nim nawiązać kontaktu. W miarę jak zmiana dobiegała końca i kolejni uczniowie kładli się spać, było widać, że łóżko Reesa stanowi wysepkę, którą otacza fosa pustych posłań.

Rees ułożył się na nie zasłanym sienniku, podwinął nogi i uśmiechnął się do siebie.

Nie był ani trochę zmartwiony.

Rees dowiedział się, że teoretycznie w społeczeństwie Tratwy nie występuje podział na klasy. Szeregi uczonych i oficerów były dostępne dla wszystkich bez względu na urodzenie. Przyjęcie zależało wyłącznie od zasług lub od nadarzającej się okazji. O przynależności do klasy decydowały zadania, pełnione przez członków Załogi legendarnego Statku. Reesowi wytłumaczono, że podział odbywa się ze względu na funkcje i użyteczność, a nie władzę czy pozycję. Oficerowie więc nie stanowili klasy panującej, służyli reszcie obywateli, gdyż brali na siebie dużą odpowiedzialność za codzienne utrzymywanie społecznego porządku i należyte funkcjonowanie Infrastruktury Tratwy. Kapitan liczył się na przykład najmniej, ponieważ ponosił największą odpowiedzialność.

Tak przynajmniej mówiono.

Z początku Rees, który dotychczas obcował z ludźmi tylko w prymitywnym środowisku na Pasie, wierzył we wszystko, czego z powagą go uczono. Snobistyczne okrucieństwo Doava i innych ludzi traktował jako wyraz niedojrzałości. Jednak z czasem krąg jego znajomych poszerzył się. Rees zdobywał, oficjalnie i nieoficjalnie, coraz więcej informacji, które zmieniły jego pierwotne wyobrażenie o Tratwie.

Bez wątpienia młoda osoba, wywodząca się z klasy nieoficerskiej, mogła zostać oficerem. Jednak, o dziwo, nigdy do tego nie dochodziło. Inne klasy, odsunięte od władzy z powodu dziedzicznego panowania oficerów, w odwecie robiły wszystko, by umocnić własne wpływy, na przykład personel Infrastruktury uczynił z mechaniki Tratwy ezoteryczną wiedzę.

Gdyby nie pojednawcze zabiegi kierowników Infrastruktury, ludzi takich jak znajomy Pallisa, Decker, obsługa Infrastruktury chętnie wykorzystałaby swą przewagę, uniemożliwiając dostęp do zapasów żywności i picia przez zatkanie wbudowanych w pokład kanałów albo zatrzymanie Tratwy w któryś ze stu znanych jej sposobów.

Również uczeni, mający za zadanie badać otaczający ich świat, nie byli wolni od chęci rywalizowania o władzę. Od uczonych zależało przetrwanie Tratwy. W takich sprawach, jak poruszanie Tratwą, kontrola zagrożenia epidemiologicznego czy plan przebudowy sektorów pokładu, ich wiedza i usystematyzowany sposób myślenia okazywały się niezbędne.

Ponadto uczeni pielęgnowali tradycję, która wyjaśniała, jak funkcjonuje wszechświat i w jaki sposób ludzie w nim żyją. Bez tego przekazu sieć społecznych i technologicznych uwarunkowań Tratwy z pewnością uległaby zniszczeniu w ciągu paru tysięcy szycht. Rees doszedł do wniosku, że Tratwa trzyma się w górze nie dzięki orbitowaniu wokół Rdzenia, lecz dzięki nieprzerwanej działalności rozumu ludzkiego.

Na barkach uczonych spoczywała więc wielka, niemal święta odpowiedzialność.

Jednak ten fakt wcale nie przeszkadzał im wykorzystywać wiedzy z taką bezwzględnością, z jaką czynili to robotnicy Deckera, blokujący kanalizację. Ustawową powinnością naukowców było kształcenie każdego ucznia szczebla nadzorczego bez względu na klasę, i czynili to — symbolicznie. Pozwalało to jednak osobom terminującym w dziale Nauki, takim jak Rees, zgłębiać tajniki wiedzy i oglądać stare książki i przyrządy…

Wiedzę strzeżono jak skarb, dlatego jedynie ludzie obcujący z uczonymi znali pochodzenie ludzkości i zasady funkcjonowania Tratwy i Mgławicy. Słuchając paplaniny w refektarzach i kolejkach po żywność, Rees przekonał się, że uczniowie bardziej interesują się wielkością porcji podczas szychty albo wynikiem symulowanych zawodów sportowych niż przetrwaniem rasy. Zupełnie jak gdyby Mgławica mogła trwać wiecznie, a sama Tratwa bezpiecznie, po wsze czasy spoczywać na filarach ze stali!

Ludzie byli ciemni, podatni na mody, kaprysy i krasomówcze popisy… nawet na Tratwie. Rees z własnego doświadczenia wiedział, że inne kolonie, na przykład kopalnia na Pasie czerpie wiedzę o przeszłości człowieka i strukturze kosmosu z dziwacznych podań. Być może również zagubione światy Kościejów opierają wiedzę tylko na legendach.

Na szczęście dla naukowców uczniowie z innych klas przeważnie zadowalali się istniejącym stanem rzeczy. Zwłaszcza oficerscy kadeci, słuchający wykładów, okazywali na różne sposoby pogardę. Suche fakty nie przemawiały do ich wyobraźni tak bardzo, jak znalezienie się w wirze wydarzeń i popisywanie władzą.

W tej sytuacji uczeni nie napotykali sprzeciwu. Jednak Rees powątpiewał w słuszność ich metod. Wprawdzie w porównaniu z Pasem Tratwa wciąż zapewniała wygodę i dobre zaopatrzenie, lecz tutaj też zaczęły występować niedobory. Niezadowolenie było powszechne.

Ludzie nie potrafili zrozumieć, że bardziej uprzywilejowane klasy w znacznym stopniu przyczyniają się do ich dobra, więc często stawały się one obiektem gniewu.

Obecny układ nie wydawał się zbyt stabilny.

Rees zdawał sobie sprawę, że elitarny charakter wiedzy wywołuje jeszcze jeden niepożądany efekt. Fakty, którym nadano charakter pereł wiedzy, sprawiały wrażenie uświęconych i niezmiennych. Naukowcy ślęczeli nad starymi księgami i intonowali mądre litanie, dostarczone tutaj przez Statek i jego Załogę, nie chcąc albo nie umiejąc pogodzić się z myślą, że pożółkłe stronice mogą zawierać luki informacyjne, a nawet — cicho sza! — nieścisłości i błędy!

Pomimo że Rees miał liczne wątpliwości i pytania, w jego życiu nastąpił bardzo szczęśliwy okres. Jako pełnoprawny uczeń, mógł liczyć na więcej niż książki dla dzieci, pokazywane mu przez Grye’a. Brał udział w zajęciach razem z innymi studentami i uczył się konsekwentnie uporządkowanego materiału. Wolne godziny spędzał na oglądaniu książek i zdjęć. Niezapomniane wrażenie wywarła na nim stara fotografia, którą znalazł w zniszczonym folderze. Zobaczył na niej błękitny skraj Mgławicy.

Błękitny!

Sycił oczy magiczną barwą, której przejrzystość i chłód idealnie odpowiadały jego wyobrażeniom.

Na początku Rees siedział w ławce z uczniami młodszymi od siebie o parę tysięcy szycht. Robił jednak błyskawicznie postępy i wkrótce, budząc niechętnie okazywany podziw wykładowców, nadrobił zaległości, dzięki czemu pozwolono mu brać udział w zajęciach prowadzonych przez samego Hollerbacha.

Jako nauczyciel, Hollerbach odznaczał się energią i urokiem osobistym. Nie korzystał z pożółkłych tekstów i prastarych fotografii. Zachęcał uczniów do samodzielnego myślenia i urozmaicał wykłady bogatym słownictwem, popartym żywą gestykulacją.

Podczas którejś zmiany polecił każdemu studentowi zbudować proste wahadło, metalową bryłkę przywiązaną do sznurka, i porównać czas jego oscylacji do czasu palenia się świecy. Rees ustawił wahadło, zgodnie z instrukcją Hollerbacha ograniczył oscylacje do kilku stopni i uważnie liczył kolejne wychylenia. Siedzący kilka ławek dalej Doav, ospale przeprowadzał poszczególne fazy eksperymentu. Ilekroć Hollerbach przestawał zwracać na niego uwagę, śmiertelnie znudzony młodzieniec szturchał rozkołysaną bryłkę palcem.

Niebawem studenci ustalili, że czas ruchu wahadła zależy wyłącznie od długości sznurka i nie wiąże się z masą wahadła. Ten prosty fakt wydał się Reesowi fascynujący, tym bardziej że wykrył tę zależność samodzielnie. Po zajęciach przesiedział w małym, studenckim laboratorium jeszcze wiele godzin. Eksperymentował, zmieniając masę wahadła i zwiększając jego wychylenie.

Na następnej lekcji Hollerbach zrobił niespodziankę. Majestatycznie wszedł do laboratorium, zmierzył studentów wzrokiem, polecił im wziąć stojaki z retortami, do których nadal były przymocowane wahadła, a potem przywołał ich ręką, odwrócił się i opuścił salę.

Studenci poszli za nim, nerwowo ściskając swoje retorty. Doav wywrócił oczy, demonstrując znudzenie.

Hollerbach prowadził grupę aleją pod baldachimem obracających się drzew. Niebo było akurat bezchmurne i światło gwiazd tworzyło jasne cętki na płytach pokładu.

Pomimo dość podeszłego wieku Hollerbach szedł całkiem szybko. Kiedy zatrzymał się pod gołym niebem, kilka metrów za brzegiem latającego lasu, Rees pomyślał, że jego koledzy podobnie jak on czują ten marsz w nogach. Rozejrzał się z zaciekawieniem, mrugając oczami, gdyż raziło go światło gwiazd. Pozorne nachylenie zespawanego pokładu sprawiało, iż czuł się nieswojo.

Hollerbach usiadł ze skrzyżowanymi nogami i polecił studentom, aby zrobili to samo.

Przymocował do płyt kilkanaście świec.

— A teraz, panie i panowie — zawołał — chciałbym, żebyście powtórzyli eksperymenty z naszej ostatniej lekcji. Przygotujcie wahadła. — W grupie rozległy się stłumione jęki, które nie dotarły do uszu Hollerbacha. Studenci rozpoczęli pracę, a Hollerbach wstał i niecierpliwie między nimi krążył. — Pamiętajcie, że jesteście uczonymi — powiedział. — Jesteście tutaj po to, by obserwować, a nie osądzać. Macie robić pomiary i rozumieć…

Rees otrzymał dziwne wyniki. Ostrożnie powtórzył serię testów, gdy tymczasem świece Hollerbacha dopalały się. Wreszcie naukowiec zawołał:

— Jakie wnioski? Doav?

Rees usłyszał ciężki oddech kadeta.

— Żadnej różnicy — oznajmił znużonym głosem Doav. — Taka sama krzywa wyniku jak ostatnim razem.

Rees zmarszczył brwi. Czas, który zmierzył, był dłuższy od wczorajszego, chociaż nie zanotował znaczącej różnicy. Doav udzielił więc niewłaściwej odpowiedzi.

Na pokładzie panowała cisza. Doav niespokojnie przestępował z nogi na nogę.

Hollerbach postanowił dać mu wycisk. Rees z trudem powstrzymywał uśmiech, kiedy stary naukowiec wytykał kadetowi niestaranność i lenistwo, a także zarzucił mu, iż ma klapki na oczach i nie zasługuje na złote galony. Pod koniec reprymendy Doavowi płonęły policzki.

— Usłyszmy prawdę — mruknął Hollerbach, ciężko dysząc. — Baert? — Następny uczeń udzielił odpowiedzi zgodnej z wynikami Reesa. — W takim razie, co się stało? — zagadnął Hollerbach. — Co wpłynęło na zmianę wyniku eksperymentu?

Studenci wysuwali rozmaite hipotezy. Mówili o wpływie światła gwiezdnego na piony wahadeł, o większej niedokładności metody pomiaru, świece Hollerbacha migotały tutaj znacznie częściej niż w laboratorium, oraz innych czynnikach. Sędziwy naukowiec w skupieniu wysłuchiwał kolejnych pomysłów i od czasu do czasu kiwał głową.

Reesa nie przekonała żadna z wygłaszanych teorii. Wpatrywał się w małe urządzenie, gorąco pragnąc, by zdradziło swe sekrety.

W końcu Baert napomknął z wahaniem:

— Może grawitacja?

— No właśnie? — Hollerbach uniósł brwi.

— Znajdujemy się trochę dalej od centrum grawitacji Tratwy, prawda? — Baert niepewnie potarł nos. — Jeśli więc wpływ grawitacji na wahadło jest trochę mniejszy… — Hollerbach przyglądał mu się badawczo, ale milczał. Baert zarumienił się i ciągnął: — To grawitacja sprawia, że wahadło się wychyla, a więc jeśli grawitacja jest mniejsza, okres wychylenia będzie dłuższy… Czy to brzmi logicznie?

— Przynajmniej budzi mniej wątpliwości niż inne propozycje, które tu słyszałem.

Hollerbach przekręcał głowę z boku na bok. — Załóżmy, że masz słuszność, jaki jest więc dokładny związek między siłą grawitacji a okresem?

— Nie możemy tego stwierdzić — odpowiedział Baert. — Potrzebujemy więcej danych.

— No, proszę — zauważył Hollerbach. — To pierwsze inteligentne zdanie wypowiedziane przez was podczas tej szychty. Cóż, panie i panowie, proponuję, żebyście zaczęli zbierać dane. Dajcie mi znać o waszych wynikach — dorzucił i odszedł.

Studenci rozeszli się z mieszanymi uczuciami. Rees chętnie zabrał się do pracy i przez kilka następnych szycht buszował po całym pokładzie, uzbrojony w wahadło, notatnik i zapas świec. Zapisywał okres ruchu wahadła, sporządzał staranne notatki, wykresy logarytmiczne i obliczenia. Uważnie obserwował, jak wahadło ustawia się pod różnymi kątami w stosunku do powierzchni, wykazując, że płaszczyzna pionu zmienia się w zależności od miejsca na Tratwie. Przypatrywał się też powolnym, niepewnym oscylacjom wahadła na samej Krawędzi.

Wreszcie udał się do Hollerbacha.

— Sądzę, że znam odpowiedź — zaczął niepewnie. — Okres ruchu wahadła jest proporcjonalny do kwadratu pierwiastka jego długości, a także odwrotnie proporcjonalny do kwadratu pierwiastka przyśpieszenia zależnego od grawitacji. — Hollerbach nic nie powiedział. Splótł usiane ciemnymi plamami palce i z powagą przyglądał się Reesowi. — Czy mam rację? — Rees nie wytrzymał.

— Chłopcze, musisz się nauczyć, że w nauce nie istnieją proste odpowiedzi. — Hollerbach sprawiał wrażenie rozczarowanego. — Można tylko wysuwać hipotezy.

Stwierdziłeś coś w rodzaju empirycznego proroctwa. W porządku, niech będzie.

Teraz musisz je skonfrontować z teorią, którą poznałeś.

Rees jęknął w duchu, lecz posłusznie zabrał się do wykonania polecenia. Opisał wyniki badań na temat siły i kierunku pola grawitacyjnego Tratwy.

— Pole różnicuje swoją wartość w skomplikowany sposób — oznajmił. — Na początku myślałem, że maleje ono jak odwrotność kwadratu odległości od centrum Tratwy.

Przekonałem się jednak, że to nieprawda. Prawo kwadratu odwrotności obowiązuje tylko w stosunku do mas punktowych albo idealnie kulistych obiektów. Traci ważność w przypadku obiektów o kształcie talerza, takich jak Tratwa.

— Wobec tego, jakie…? — Hollerbach nie dokończył, spojrzał tylko na ucznia.

— Wiem — westchnął Rees. — Powinienem jeszcze nad tym popracować. Zgadza się?

Głowił się nad zagadką dłużej niż nad ruchem wahadła. Musiał się nauczyć łączyć w całość trzy wymiary i wykorzystywać siły wektorowe i powierzchnie ekwipotencjalne oraz dokonywać sensownych, przybliżonych założeń. W końcu jednak rozwiązał problem, lecz zaraz pojawiło się następne pytanie, a potem jeszcze jedno i jeszcze jedno…

Życie Reesa nie ograniczało się do pracy.

Pewnego razu Baert, z którym Rees trochę się zaprzyjaźnił, zaoferował górnikowi bilet na imprezę zwaną Teatrem Światła.

— Nie będę udawał, że wybrałem cię w zastępstwie — powiedział z uśmiechem Baert.

Tamta kobieta wygląda trochę atrakcyjniej niż ty… ale nie chcę przegapić spektaklu ani zmarnować biletu.

— Teatr Światła? Cóż to takiego? Co się tam dzieje? — zapytał Rees, podziękowawszy koledze. W palcach obracał mały kartonik.

— Na Pasie nie ma zbyt wielu teatrów, co? Hm, skoro nigdy o czymś takim nie słyszałeś, to poczekaj na przedstawienie…

Teatr znajdował się za uwiązanymi drzewami. Żeby do niego dotrzeć, trzeba było pokonać trzy czwarte trasy prowadzącej do Krawędzi. Do teatru dojeżdżały autobusy z centrum Tratwy, ale Baert i Rees zdecydowali się pójść na piechotę. Wkrótce dotarli do wysokiego ogrodzenia otaczającego teatr. Pokład tutaj robił się stromy i odtąd spacer przypominał forsowną wspinaczkę. Tu, na odkrytym pokładzie, z dala od osłony lasu, wyraźnie odczuwało się ciepło gwiazdy świecącej nad Tratwą, toteż twarze obu podróżników błyszczały od potu.

Baert niezdarnie się odwrócił, naciskając butami na zanitowane zbocze.

— Niezła wyprawa — stwierdził — ale przekonasz się, że było warto. Masz swój bilet?

Rees pogrzebał w kieszeniach, aż w końcu znalazł drogocenny kartonik. Z niedowierzaniem patrzył, jak Baert pokazuje bilet portierowi, a następnie wszedł za kolegą przez wąską bramę.

Teatr Światła miał kształt owalu o długiej, liczącej około pięćdziesięciu metrów osi.

W górnej części teatru przytwierdzono ławki. Rees i Baert zajęli swoje miejsca.

Górnik spojrzał w dół na małą scenę, która została wsparta palami, tak że znajdowała się w płaszczyźnie poziomej, pod kątem do pokładu. Za sceną Rees dostrzegł odwrócony środek Tratwy, szerokie, metalowe zbocze, pokryte klockowatymi budynkami i wirującymi, szumiącymi drzewami, jakby potężną kurtynę na potrzeby spektaklu.

Teatr zapełnił się błyskawicznie. Rees ocenił, że zmieściłoby się tutaj około stu widzów. Zadrżał na myśl o tak wielkiej liczbie ludzi w jednym miejscu.

— Coś do picia?

Odwrócił się w popłochu. Podeszła do niego, trzymając tacę ze szklankami, olśniewająco piękna dziewczyna. Spróbował odwzajemnić uśmiech i odpowiedzieć, ale zdziwiła go jej postawa… Bez najmniejszego wysiłku i skrępowania stała prostopadle do pokładu, ignorując odchylenie płaszczyzny. Jej pozycja była tak naturalna, jakby pokład znajdował się w poziomie.

Rees zdumiał się. Wszystkie szczegółowo obmyślone hipotezy na temat złudnego przechyłu pokładu okazywały się fałszywe, jeśli dziewczyna stoi pionowo, a on siedzi pod kątem, bez oparcia dla pleców…

Nagle spadł na plecy, tłumiąc okrzyk.

Baert roześmiał się i pomógł mu wstać. Dziewczyna uśmiechnęła się ujmująco i zaoferowała górnikowi kubek z przezroczystym, słodkim napojem. Rees czuł, że jego policzki płoną jak gwiazdy. — Co to było? — Przepraszam. — Baert powstrzymywał się od śmiechu.

— Nabierają się wszyscy. Doprawdy, powinienem był cię uprzedzić…

— Ale jak ona może chodzić w ten sposób?

— Gdybym wiedział, zepsułbym sobie zabawę. — Baert wzruszył szczupłymi ramionami. — Magnetyczne podeszwy? Zabawne, że to nie dziewczyna cię przewraca.

Upadek zawdzięczasz pomyłce własnej percepcji, utracie poczucia równowagi.

— Tak, bardzo śmieszne — rzekł kwaśno Rees. Sączył napój i patrzył, jak dziewczyna porusza się w tłumie. Jej kroki wydawały się swobodne i naturalne. Pomimo uważnej obserwacji nie udało mu się dostrzec, w jaki sposób utrzymuje równowagę. Wkrótce jednak doczekał się bardziej zajmujących widoków. Ujrzał cyrkowców żonglujących pałkami, które wzbijały się łukiem w powietrze pod nieprawdopodobnymi kątami, a potem niezawodnie wracały do rąk właścicieli.

Publiczność zaczęła bić brawa. Rees powiedział do Baerta:

— To jest magia.

— Nie magia — odparł tamten. — Prosta fizyka: nic więcej. Zdaje się, że twoje górnicze oczy wyskakują z orbit?

Rees nachmurzył się. Na Pasie nikt nie miał zbyt wiele czasu na żonglowanie. Nie ulegało też wątpliwości, że to właśnie górnicy pośrednio płacili swoją pracą za ten spektakl.

Dyskretnie zerkał na zgromadzonych widzów. Dużo złotych i czerwonych galonów, mało czerni i innych kolorów. Czyżby przychodziły tutaj tylko wyższe sfery? Stłumił gniew i znowu zaczął oglądać przedstawienie.

Niebawem nadeszła pora na gwóźdź programu. Na scenie zamontowano trampolinę.

Tłum ucichł. Ktoś zagrał na dętym instrumencie płaczliwą melodię, a potem na scenę wyszedł mężczyzna z kobietą, ubrani w zwykłe trykoty. Ukłonili się przed publicznością, wspięli na trampolinę i wspólnie poszybowali wysoko w oświetlone gwiazdami powietrze.

Najpierw wykonali proste manewry: wolne, pełne wdzięku salta i obroty. Miłe dla oka, ale niezbyt widowiskowe.

Następnie mężczyzna i kobieta jednocześnie odbili się od trampoliny, skoczyli wysoko i spotkali pod łukami. Nie dotykając się nawzajem, zawirowali wokół siebie, rozłożywszy ręce i nogi.

— Rety, jak oni to robią? — Baert z wrażenia wstrzymał oddech.

— Grawitacja — szepnął mu do ucha Rees. — Przez sekundę każde z nich kręciło się wokół środka masy partnera.

Akrobaci nie przerywali tańca. Okręcili się wokół siebie, a ich giętkie ciała kreśliły zawiłe parabole. Rees obserwował pokazy półprzymkniętymi oczami, pogrążony w ekstazie.

Analizował wymyślne ruchy tancerzy z punktu widzenia fizyka. Ich środki masy, zlokalizowane gdzieś wokół talii, wytyczały hiperboliczne orbity w zmiennych polach grawitacyjnych Tratwy, sceny i samych tancerzy, toteż za każdym razem, gdy akrobaci opuszczali trampolinę, trasy przebywane przez ich środki mas były mniej lub bardziej określone. Mężczyzna i kobieta poruszali szczupłymi ciałami tak pięknie, że stwarzali złudzenie, iż lecą w powietrzu z własnej woli i nie są uzależnieni od grawitacji. Rees uznał za paradoksalne, że grawitacja wynosząca miliard g pozwala ludziom na taką swobodę.

Tancerze wykonali ostatni, efektowny łuk. Ich ciała zawirowały, a twarze połączyły się niczym sąsiadujące ze sobą planety. Potem spektakl się zakończył. Akrobaci stanęli na trampolinie, trzymając się za ręce. Rees klaskał i tupał nogami jak cała publiczność.

Grawitację wielkości miliarda g można było więc nie tylko mierzyć…

Nagle coś błysnęło, w powietrzu rozległ się hałas, po czym pojawił się obłok dymu.

Wysadzona od spodu trampolina przez moment przypominała trzepoczącego, ptasiego tancerza. Akrobaci krzyknęli, podmuch powietrza wyrzucił ich w górę. Następnie trampolina runęła wraz z tancerzami na rozłupane deski.

Oszołomiona publiczność zamilkła. Tylko ze szczątków sceny dobiegał cichy, urywany jęk. Rees z niedowierzaniem patrzył na czerwonobrązową plamę, rozprzestrzeniającą się na resztkach trampoliny.

Jakiś tęgi mężczyzna z pomarańczowymi naszywkami szybko wybiegł zza kulis i zajął przed publicznością władczą postawę.

— Siadać — zakomenderował. — Niech nikt nie próbuje wychodzić. — Nie ruszał się z miejsca, podobnie jak posłuszni widzowie.

Rees rozejrzał się dookoła. Przy wyjściach stali mężczyźni w kombinezonach z pomarańczowymi naszywkami. Tak samo ubrani ludzie podchodzili również do zgliszcz sceny.

— Służba bezpieczeństwa — szepnął Baert i pobladł. — Podlegają bezpośrednio Kapitanowi. Nie widuje się ich zbyt często, ale zawsze są na posterunkach, często jako tajniacy.

— Oparł się o krzesło i założył ramiona. — Ale heca. Zanim nas stąd wypuszczą, będą wszystkich przesłuchiwać. Potrwa to wiele godzin…

— Baert, nic z tego nie rozumiem. Co się stało?

— A jak myślisz? — Baert wzruszył ramionami. — Oczywiście podłożono bombę.

— Ktoś zrobił to celowo? — Rees był zdezorientowany niemal tak samo, jak wówczas, gdy przeszła obok niego dziewczyna z napojami. Baert rzucił mu ironiczne spojrzenie i nic nie odpowiedział. — Dlaczego?

— Nie wiem. Nie utożsamiam się z tymi ludźmi. — Baert potarł nos. — Takich ataków, skierowanych głównie przeciwko oficerom albo miejscom, w których oficerowie się pojawiają, jest sporo. Na przykład tutaj. Widzisz, mój przyjacielu, nie wszystkim jest tutaj dobrze — ciągnął. — Wielu ludzi sądzi, że oficerowie mają zbyt wiele przywilejów.

— I dlatego podejmują takie akcje? — dopytywał Rees. Obrócił się w kierunku zaplamionej na czerwono trampoliny, na której leżały bezwładne ciała grawitacyjnych tancerzy. Nie mógł uwolnić się od poczucia nierzeczywistości. Przypomniał sobie, że zaledwie godzinę przed tragedią wściekł się na Baerta. Może byłby w stanie zrozumieć motywy ludzi, którzy podłożyli bombę — dlaczego jedna grupa miałaby dowolnie rozporządzać owocami pracy innej grupy? — ale żeby zabijać z takiego powodu?

Członkowie służby bezpieczeństwa zaczęli rewidować pojedynczych ludzi w tłumie.

Zrezygnowani, Rees i Baert, siedzieli w milczeniu, czekając na swoją kolej.

Pomimo incydentu w teatrze, Rees czerpał ze swego nowego życia ogromną przyjemność i miał wrażenie, że kolejne zmiany szycht upływają niewiarygodnie szybko. Nie minęło dużo czasu, gdy skończył Tysiąc Szycht, pierwszy etap promocji. Nadeszła pora na uhonorowanie jego osiągnięć.

Tak oto znalazł się w udekorowanym autobusie i oglądał czerwone naszywki uczonego trzeciej klasy, dopiero co przyszyte do ramienia jego kombinezonu.

Drżał, odnosząc wrażenie, że śni na jawie. Autobus przejeżdżał przez podmiejskie dzielnice Tratwy.

Dwunastu młodych pasażerów, którzy otrzymali promocję wraz z Reesem, rozmawiało i co rusz wybuchało śmiechem.

Jaen obserwowała Reesa przekornie zatroskana, marszcząc swój szeroki nos. Ręce położyła na kolanach.

— Coś cię dręczy.

— Nic takiego. — Wzruszył ramionami. — Przecież mnie znasz. Jestem poważnym facetem.

— Faktycznie, cholera. Masz. — Jaen zabrała chłopakowi siedzącemu obok Reesa butelkę z wąską szyjką. — Napij się. Przecież uzyskałeś promocję. To twoja Tysięczna Szychta i masz prawo się zabawić.

— Hm, niezupełnie tysięczna. Pamiętaj, że późno zacząłem. Czuję, jakbym miał za sobą tysiąc dwieście pięćdziesiąt szycht.

— Och, ty wstrętny nudziarzu, wypij trochę, bo zaraz wykopię cię z autobusu.

Rees śmiejąc się, ustąpił i pociągnął duży łyk z butelki. W barze „U Kwatermistrza” próbował sporo trunków i większość z nich była mocniejsza od tego musującego wina, jednak tym razem alkohol podziałał na niego w niesamowity sposób. Odnosił wrażenie, że kuliste lampy, wiszące rzędami wzdłuż plątaniny lin, dają przyjemniejsze światło.

Grawitacyjne przyciąganie Jaen mieszało się z jego siłą ciążenia i stanowiło źródło ciepła i spokoju, natomiast urywana rozmowa kolegów stała się bardziej ożywiona i zajmująca.

Pogodny nastrój nie opuścił Reesa, kiedy wynurzyli się spod baldachimu latających drzew i dotarli do cienia Platformy. Wielkie metalowe wargi zawijały się od Krawędzi do środka, tworząc czarny prostokąt na tle karmazynowego nieba, a ich wzmacniające klamry przypominały wychudzone kończyny. Autobus zatrzymał się z warkotem przy szerokich schodach. Rees, Jaen i reszta pasażerów wysypali się z pojazdu i wspięli się po schodach na Platformę.

Przyjęcie z okazji Tysięcznej Szychty trwało w najlepsze. Na Platformie bawiło się około stu absolwentów ze wszystkich klas. Bar cieszył się ogromnym powodzeniem, a niezbyt dobrana grupa muzyków grała rytmicznie. Obok niskiej estrady nieliczne pary trochę podrygiwały. Rees ruszył przed siebie, żeby obejrzeć ściany Platformy.

Platforma dowodziła dobrego smaku jej twórców, którzy przymocowali kwadrat o powierzchni stu metrów kwadratowych do Tratwy pod takim kątem, aby harmonizował z miejscową płaszczyzną poziomą, a potem otoczyli go szkłem, odsłaniając przepiękne widoki.

Przy wewnętrznej części brzegu znajdowała się Tratwa, przechylona niczym potężna zabawka. Podobnie jak w teatrze, wrażenie z pobytu na bezpiecznej, płaskiej powierzchni i jednocześnie bliskość stromego zbocza przyprawiały go o podniecający zawrót głowy.

Wysunięty w stronę kosmosu skraj Platformy był zawieszony nad Krawędzią Tratwy, a jeden sektor podłogi został wyłożony szklanymi płytami. Rees stanął nad czeluściami Mgławicy i miał wrażenie, iż unosi się w powietrzu. Widział setki gwiazd, rozsypanych w ogromnym, trójwymiarowym szeregu i rozświetlających powietrze niczym szerokie na milę klosze lamp. Na środku, bliżej zasłoniętego Rdzenia Mgławicy, gwiazdy tworzyły gęste skupisko, toteż młodzieńcowi wydawało się, że spogląda na głęboki, wysadzany gwiazdami szyb.

— Gratuluję, Rees. — Rees odwrócił się i zobaczył Hollerbacha. Wychudzony, posępny naukowiec zupełnie nie pasował do wesołego otoczenia.

— Dziękuję panu.

— Oczywiście, od początku nie wątpiłem w to, że odniesiesz sukces. — Stary człowiek pochylił się ku Reesowi jak spiskowiec.

— Muszę przyznać, że ja czasami wątpiłem. — Rees wybuchnął śmiechem.

— Tysiąc Szycht, hę? — Hollerbach podrapał się w policzek. — Hm, nie mam wątpliwości, że zajdziesz znacznie dalej. Tymczasem mam dla ciebie problem do rozwiązania. Starożytni, czyli pierwsza Załoga, nie mierzyli czasu w szychtach.

Wiemy o tym z archiwów. Używali szycht, to fakt, ale posługiwali się też innymi jednostkami:

dzień, trwający około trzech szycht, oraz rok, czyli około tysiąca szycht. Ile skończyłeś szycht?

— Jakieś siedemnaście tysięcy, proszę pana.

— A zatem liczysz sobie około siedemnastu lat, tak? Przejdźmy do rzeczy. Jak myślisz, do czego odnosiły się te jednostki? — Zanim Rees zdążył cokolwiek odpowiedzieć, Hollerbach podniósł rękę i odszedł. — Baert! — wykrzyknął starzec. — A więc pozwolili ci zajść tak daleko pomimo wysiłków z mojej strony…

Pod ścianami ustawiono pucharki ze słodyczami. Jaen skubała jakąś puszystą substancję i z roztargnieniem pociągnęła Reesa za rękę.

— Chodź. Nie masz już dość zwiedzania i nauki?

— Hm? — Rees spojrzał na dziewczynę, a wino i blask gwiazd uderzyły mu do głowy.

Wiesz, Jaen, pomimo opowieści o naszym ojczystym świecie, dochodzę do wniosku, że tutaj czasami też jest bardzo pięknie. — Uśmiechnął się. — Ty również nieźle wyglądasz.

— Ty też. A teraz chodźmy zatańczyć. — Uderzyła go w splot słoneczny.

— Co? — Natychmiast otrząsnął się z euforii. Zerknął przez ramię dziewczyny na wirujące w tańcu pary. — Posłuchaj, Jaen, ja nigdy w życiu nie tańczyłem.

— Nie bądź tchórzem, szczurze z kopalni. Ci ludzie to tacy sami eksuczniowie jak ty czy ja. I jedno mogę ci zagwarantować: nie będą na ciebie patrzyli.

— No… — zaczął, ale było już za późno. Jaen stanowczo chwyciła go pod ramię i poprowadziła na środek Platformy.

Rees wciąż pamiętał o nieszczęsnych tancerzach w Teatrze Światła. Wiedział, że nawet gdyby żył pięćdziesiąt tysięcy szycht, nigdy nie zdołałby tak perfekcyjnie zatańczyć.

Na szczęście, taniec na Platformie w niczym nie musiał przypominać wymyślnych ewolucji.

Chłopcy obserwowali dziewczyny z odległości kilku metrów. Uczestnicy balu, którzy tańczyli, nadrabiali braki entuzjazmem. Rees patrzył na tańczących przez kilka sekund, a potem zaczął naśladować rytmiczne kołysanie. Zauważył, że Jaen wykrzywia ku niemu twarz.

— Okropne. Ale kto by się przejmował.

W warunkach słabej grawitacji, która była tutaj mniej więcej o połowę niższa niż w pobliżu laboratoriów, tańczyło się bardzo powoli. Rees rozluźnił się i poczuł, że taniec sprawia mu przyjemność. W pewnym momencie załamały się pod nim nogi i z łoskotem przewrócił się. Jaen zakryła usta, żeby stłumić chichot. Rees usłyszał wokół siebie salwy śmiechu. Dźwignął się na nogi.

— Przepraszam…

— Powinieneś przepraszać. — Ktoś poklepał go po ramieniu.

Rees odwrócił się i zobaczył uśmiechniętego od ucha do ucha wysokiego młodzieńca z naszywkami młodszego oficera.

— Doav — wycedził. — Podstawiłeś mi nogę? — Doav zarechotał. — Doav, działałeś mi na nerwy przez cały ostatni rok… — Rees mimowolnie napiął mięśnie. Młodszy oficer wydawał się zbity z tropu. — To znaczy, przez ostatnie tysiąc szycht. — Rees mówił prawdę. Czasami przez cały dzień znosił niespodzianki Doava, który przejawiał w stosunku do niego agresję.

Wolałby jednak nie być obiektem jego brutalności. Wypadek w teatrze pozwolił Reesowi zrozumieć, że postawy ludzi takich, jak Doav, przysparzają Tratwie cierpień i, być może, zapowiadają dalsze nieszczęścia. Miał wrażenie, że wino, które wypił, zamieniło się w krew i pulsuje mu w głowie. — Kadecie, jeśli mamy jakieś porachunki…

— Nie tutaj. — Doav zmierzył go pogardliwym spojrzeniem. — Ale niedługo się policzymy. O tak, niedługo. — Odwrócił się i zniknął w tłumie.

— Czy ty musisz z każdego zdarzenia robić widowisko? — Jaen uderzyła Reesa w ramię tak mocno, że aż podskoczył. — No chodź, zamówimy sobie drinki. — Zaczęła się przepychać w stronę baru.

— Cześć, Rees. — Rees zatrzymał się, przepuszczając Jaen do baru. Miał przed sobą szczupłego młodzieńca z gęstą czupryną, który nosił czarne naszywki Infrastruktury i chłodno mu się przyglądał.

— Gover — jęknął Rees. — Zdaje się, że to nie będzie moja najlepsza szychta.

— Co takiego?

— Nieważne. Nie widziałem cię od mojego przybycia.

— Tak. Łatwo zrozumieć, dlaczego. — Gover delikatnie prztyknął palcem w naszywkę Reesa. — Obracamy się w różnych kręgach, prawda?

Incydent z Doavem wyprowadził Reesa z równowagi, lecz mimo to starał się patrzeć na Govera obojętnie. Gover miał twarz rozwścieczonego choleryka, ale mimo to sprawiał wrażenie człowieka bardziej solidnego i pewnego siebie niż poprzednio.

— Wciąż usługujesz tym starym pierdzielom w laboratoriach, tak?

— Nie zamierzam ci odpowiadać, Gover.

— Nie? — Gover potarł nos dłonią. — Kiedy widzę cię w tym śmiesznym kostiumie, zastanawiam się, jak sam teraz siebie postrzegasz. Założę się, że odkąd tu wylądowałeś, nie przepracowałeś uczciwie nawet jednej szychty. Ciekaw jestem, co myślą teraz o tobie twoi znajomi, szczury. Jak sądzisz?

— Czego chcesz, Gover? — Rees poczuł, że się czerwieni. Miał wrażenie, że wino kwaśnieje mu w żołądku. Był trochę oszołomiony. Czyżby złościł się na Govera, aby bronić się przed prawdą, żeby zapomnieć, iż zdradził własne korzenie?

— Posłuchaj, szczurze z kopalni, możesz wierzyć albo nie, ale chcę ci wyświadczyć przysługę. — Gover zrobił krok do przodu. Jego nieświeży oddech okazał się silniejszy niż zapach wina.

— Jaką przysługę?

— Sprawy zaczynają przybierać inny obrót — chytrze powiedział Gover. — Rozumiesz, o czym mówię? Niedługo wszystko się zmieni. — Łypnął na Reesa, najwyraźniej nie mając ochoty na rozwijanie wątku.

— O co ci chodzi? O niezadowolonych? — Były mieszkaniec Pasa zmarszczył brwi.

— Tak się ich czasem nazywa. Niektórzy twierdzą, że to poszukiwacze sprawiedliwości.

— Gover, byłem w Teatrze Światła podczas tamtej pamiętnej zmiany. Czy wtedy rzeczywiście sprawiedliwości stało się zadość? — Rees przestał słyszeć głosy uczestników balu. Czuł się tak, jakby on i Gover mieli gdzieś w powietrzu inną, należącą tylko do nich Tratwę.

— Rees, sam widzisz — oczy Govera przypominały wąskie szparki — że elita na Tratwie spycha nas do roli pośledniej rasy, a jej niemoralny system ekonomiczny degraduje pozostałą część ludzkiej populacji Mgławicy. Nadchodzi czas, gdy ci lepsi będą musieli to odpokutować.

— Jesteś jednym z nich, prawda? — Rees przeszył go wzrokiem.

— Może. — Gover przygryzł wargę. — Posłuchaj, Rees. Ryzykuję, dyskutując z tobą.

Jeśli mnie zdradzisz, zaprzeczę, że kiedykolwiek przeprowadziliśmy tę rozmowę.

— Czego ode mnie chcesz?

— Naszą sprawę popierają porządni ludzie, na przykład Decker, Pallis…

— Daj spokój, Gover. — Rees parsknął rubasznym śmiechem. Mógł jeszcze uwierzyć w akces potężnego robotnika Infrastruktury, ale Pallis?

— Do diabła, Rees, wiesz, co o tobie myślę. — Gover nie dawał się wytrącić z równowagi. — Jesteś szczurem z kopalni. Tutaj, wśród przyzwoitych ludzi, nie ma dla ciebie miejsca. Jednak środowisko, z którego się wywodzisz, czyni cię jednym z nas.

Proszę tylko, żebyś przyszedł i posłuchał, co ci ludzie mają do powiedzenia. Masz dostęp do budynków Nauki, więc mógłbyś się przydać.

Rees próbował uporządkować myśli. Gover był zjadliwym, rozgoryczonym młodzieńcem i jego argumenty, pogarda mieszająca się z apelowaniem do uczuć bliźniego, wydawały się prostackie i wewnętrznie sprzeczne. Jednak straszliwa prawda, która biła ze słów Govera, przydawała im siły. Rees przeraził się, że osoba pokroju Govera może tak szybko go otumanić, lecz mimo to buntował się i wrzał gniewem. Jeśli miało dojść do rewolucji, jeśli laboratoria zostałyby zniszczone, a oficerowie wtrąceni do więzień, co stałoby się wówczas?

— Gover, spójrz w górę. — Zadań głowę. — Widzisz tę gwiazdę? Jeśli nie przesuniemy Tratwy, ta gwiazda otrze się o nas i usmażymy się. Gdybyśmy nawet przetrwali coś takiego, popatrz dalej. — Rees zakreślił ramieniem szerokie półkole, pokazując czerwone niebo. — Mgławica umiera, a my wyginiemy razem z nią. Gover, tylko uczeni, wsparci przez uporządkowany system Tratwy, mogą nas uchronić przed tymi zagrożeniami.

— Naprawdę w to wierzysz? — Gover wściekle łypnął okiem i splunął na pokład. — Dałbyś spokój, Rees. Coś ci powiem. Mgławica mogłaby zapewniać nam byt jeszcze przez długi czas, gdyby jej zasoby były dzielone sprawiedliwie. Tylko tego się domagamy. — Odczekał chwilę. — No?

— Spływaj, Gover — odpowiedział znużonym głosem Rees. Zamknął oczy. Czy niebiańskie wilki wspomną o Goverze, gdy wylądują na wraku Tratwy i będą ogryzać kości jego dzieci?

— Jeśli tego właśnie chcesz, to nie mogę powiedzieć, żeby było mi przykro… — Gover uśmiechnął się szyderczo i zniknął w tłumie.

Rees miał wrażenie, że hałas tylko wiruje wokół niego i nie dociera do jego uszu.

Przepchnął się do baru, zamówił czystą wódkę i wypił palący płyn jednym haustem.

Niebawem dołączyła do niego Jaen.

— Szukałam cię — powiedziała, chwytając młodzieńca za ramię. — Gdzie… — nie dokończyła. Poczuła pod marynarką Reesa naprężone mięśnie, a kiedy na nią spojrzał, wzdrygnęła się na widok jego zagniewanej twarzy.

Загрузка...