ROZDZIAŁ 4

Rees usłyszał dzwonek oznaczający koniec zmiany. Ściągnął rękawice ochronne i fachowym okiem zerknął na laboratorium. Dzięki jego wysiłkowi podłoga i ściany błyszczały w świetle przymocowanych do sufitu kloszy.

Opuścił gabinet. Promienie gwiazdy wywoływały u Reesa swędzenie odkrytych partii skóry, toteż przez kilka sekund stał, rozkoszując się wolnym od antyseptyków powietrzem.

Czuł ból w krzyżu i udach, a skóra ramion piekła tam, gdzie polano ją mocnymi środkami odkażającymi.

Kilkadziesiąt szycht do następnego lotu drzewa mijało mu bardzo szybko. Upajał się egzotycznymi widokami i zapachami Tratwy i jednocześnie oczekiwał powrotu do samotnego życia w kabinie na Pasie, gdzie snuć będzie wspomnienia, wypełniające pustkę, podobnie jak fotografia Sheen umilała życie Pallisowi.

Rees wiedział, że przekazano mu i zademonstrowano tylko cząstkę cennej wiedzy.

Uczeni stanowili niezbyt przyjemną społeczność, przeważnie byli starzy, otyli i skorzy do wybuchów złości. Potrząsając naszywkami wskazującymi rangę, wykonywali własne dziwaczne zadania i ignorowali Reesa. Grye, asystent, któremu zlecono kształcenie młodzieńca, ograniczył się do pokazania mu ilustrowanej książeczki dla dzieci, żeby łatwiej nauczył się czytać, oraz sterty niezrozumiałych ekspertyz laboratoryjnych.

Reesowi przyszła do głowy smutna myśl, że najlepiej zna się na sprzątaniu.

Mimo wszystko, od czasu do czasu, natrafiał na coś interesującego. Na przykład seria butelek ustawiona jak w barze w jednym z laboratoriów, napełniona żywicą w różnych fazach krzepnięcia…

— Hej, ty! Jak się nazywasz? A niech to, chodź tutaj, młody! Tak, ty! — Rees odwrócił się i zobaczył, że ktoś ugina się pod stertą zakurzonych książek. — Hej, ty, chłopaku z kopalni!

Chodź i pomóż mi to nieść.

Nad tomami ukazała się łysina, a następnie pulchna twarz. Rees rozpoznał Cipse’a, głównego nawigatora. Zapominając o własnych zmartwieniach, rzucił się do zasapanego mężczyzny i delikatnie zdjął górną część sterty.

— Zamyśliłeś się, co? — Nawigator odetchnął z ulgą.

— Przepraszam…

— No, chodź, chodź. Jeżeli nie zaniesiemy tych wydruków na mostek, to faceci z mojej ekipy znowu rozbiegną się po barach i stracimy kolej na szychtę. Możesz mi wierzyć. — Rees zawahał się. — Na kości, chłopcze, czy jesteś równie głuchy jak głupi?

Rees bezgłośnie poruszył wargami.

— Mam… chce pan, żebym zaniósł te książki na mostek?

— Nie, oczywiście, że nie — rzekł ociężale Cipse. — Żebyś pognał na Krawędź i wyrzucił to. O cóż innego mogłoby mi chodzić…? Och, na miłość… pośpiesz się, pośpiesz! — Cipse ruszył w drogę.

Rees stał w miejscu dokładnie pół minuty.

Mostek!

Pobiegł za Cipse’em do centralnej części Tratwy.

Miasto na Tratwie miało prosty układ. Widziane z góry, bez przesłaniających je drzew, przypominało serię koncentrycznie ułożonych kręgów.

Krąg najbardziej wysunięty na zewnątrz, w stronę Krawędzi, był zabudowany w niewielkim stopniu, przeważnie stały na nim maszyny dostawcze imponujących rozmiarów.

W jego obrębie znajdował się również hałaśliwy, zadymiony obszar z magazynami i zakładami przemysłowymi.

Następny krąg tworzyły dzielnice mieszkaniowe, skupiska małych kabin z drewna i metalu. Rees zdążył się już dowiedzieć, że obywatele, stojący niżej w społecznej hierarchii, zajmowali kabiny w pobliżu uprzemysłowionego rejonu. Na terenie osiedla znajdowały się wyspecjalizowane instytucje: ośrodek szkoleniowy, prymitywnie wykończony szpital oraz laboratoria klasy uczonych, gdzie mieszkał i pracował on sam.

Najmniejszy krąg, do którego zawsze odmawiano Reesowi wstępu, był zarezerwowany dla oficerów. Natomiast w środkowym punkcie Tratwy tkwił lśniący cylinder, który rzucił się młodzieńcowi w oczy na samym początku pobytu.

Mostek… Może teraz otrzyma pozwolenie, by się tam dostać.

Kabiny oficerów były większe i lepiej wykończone niż mieszkania zwykłych członków załogi. Rees z podziwem patrzył na rzeźbione framugi drzwi i zasłony w oknach.

Tutaj nie widywało się biegających dzieciaków ani spoconych robotników.

Cipse przestał biec i szedł dostojnie, pozdrawiając mężczyzn i kobiety w uniformach ze złotymi galonami.

Rees zaczepił o wystającą płytę pokładu, stopę przeszył ból. Upuścił książki.

Otworzyły się na pożółkłych stronicach, gdzie widniały tabele liczb i sygnatury złożone z tajemniczych liter „IBM”.

— Och, na kości, ty beznadziejny szczurze z kopalni! — wrzasnął Cipse. Obok przechodziło dwóch młodych kadetów. Naszywki na ich nowych czapkach lśniły w świetle gwiazdy. Na widok Reesa cicho się zaśmiali.

— Przepraszam — powiedział Rees, rumieniąc się ze wstydu. Jak to możliwe, że się potknął? Przecież pokład stanowił płaską mozaikę zespawanych żelaznych płyt… a może jednak nie? Górnik przyjrzał się płytom. W tym miejscu wyginały się i złączone zostały nitami. Ich srebrzysty połysk kontrastował z rdzawym odcieniem żelaznych kafli leżących dalej. Na jednej z płyt znajdował się klockowaty, prostokątny wzór, niedokończony, i przez to prowokacyjny, jakby kiedyś namalowano na krzywej ścianie ogromne litery, a potem ktoś rozciął powierzchnię i złożył ją na nowo.

— No, chodź już — burknął Cipse.

Rees podniósł książki i pośpiesznie ruszył za nawigatorem.

— Naukowcu — zapytał zdenerwowany — dlaczego pokład w tym miejscu jest inny?

— Ponieważ wewnętrzna część Tratwy jest najstarsza. — Cipse odpowiedział z rozdrażnieniem. — Kolejne kręgi dodano później, konstruując je z warstw gwiezdnego metalu.

Ta część została zbudowana z elementów kadłuba. Rozumiesz?

— Kadłuba? Jakiego kadłuba?

Ale Cipse pobiegł przed siebie i nie kwapił się z odpowiedzią.

Obrazy w wyobraźni Reesa wirowały jak młode drzewo. Płyty kadłuba! Przyszedł mu na myśl korpus kreta. Gdyby się go pocięło i ponownie złożyło, powstałby wielokształtny obiekt z krzywiznami.

Powłoka kreta jednak z pewnością nie wystarczyłaby na wyłożenie całego obszaru.

Rees wyobraził sobie kreta o ogromnych rozmiarach, potężne ściany tworzące łuk wysoko ponad jego głową…

Ależ to nie mógł być kret. Zatem może Statek? Czyżby dziecięce baśnie o Statku i jego Załodze mimo wszystko były prawdziwe?

Reesa rozpierały emocje. Kiedyś już czuł się tak samo na widok zmysłowego, chłodnego ciała Sheen… Gdyby ktoś „raczył mu wyjaśnić sytuację!

Wreszcie minęli najgłębiej położony szereg mieszkań I podeszli do mostku. Rees nie mógł wytrzymać tempa marszu. Serce biło mu coraz mocniej.

Mostek był piękny. Tworzył półcylinder o wysokości dwukrotnie większej niż wzrost Reesa i szerokości około stu kroków. Jego bok harmonijnie łączył się z pokładem.

Rees przypomniał sobie, jak leciał pod Tratwą i widział połowę cylindra, zwisającą pod płytami niczym wielki owad. Nie wypuszczając z objęć sterty książek, młodzieniec zbliżył się do wygiętej ściany. Jej srebrzysta, metalowa powierzchnia tonowała ostry blask gwiazdy, nadając mu różowozłotą poświatę. W ścianie wycięto drzwi w kształcie łuku. Rees nigdy dotąd nie widział framugi wykonanej z tak mistrzowską precyzją. Wokół cylindra zachodziły na siebie płyty rozmontowanego kadłuba. One również zostały bardzo starannie wykrojone i przyspawane do ściany.

Rees próbował sobie wyobrazić ludzi, którzy wykonali tak wspaniałą robotę. W umyśle formował obraz niemal boskich istot, które rozcinają lśniącymi ostrzami kolejny potężny cylinder… Z pewnością następne pokolenia dodawały prymitywne elementy do połyskującego serca Tratwy, a jego wdzięk i siła malały wraz z upływem tysięcy szycht.

— No, pośpiesz się, szczurze z kopalni! — Nawigator aż poróżowiał z wściekłości.

Rees otrząsnął się z marzeń i pobiegł za Cipse’em do drzwi. Z błyszczącego wnętrza wyszedł naukowiec i uwolnił górnika od ciężaru. Cipse rzucił Reesowi ostatnie spojrzenie. — Wracaj teraz do roboty i bądź wdzięczny, że nie powiem Hollerbachowi, aby dał cię na pożarcie roślinom przetwarzającym — mruknął nawigator i zniknął w środku.

Rees nie chciał opuścić magicznego rejonu. Pogładził srebrzystą ścianę palcami, lecz zaraz odsunął rękę spłoszony. Powierzchnia była ciepła, prawie tak jak skóra, i niewiarygodnie gładka. Przyłożył dłoń do ściany i pozwalał, by swobodnie się ześlizgiwała.

Nie było żadnego tarcia, jak gdyby powłokę nasmarowano płynem.

— Cóż to znowu? Szczur z kopalni podskubuje nasz mostek? — Rees odwrócił się zdenerwowany. Dwóch młodych oficerów, których wcześniej widział, stanęło przed nim z rękami na biodrach. — No, chłopcze? — zagadnął wyższy. — Masz tu jakąś sprawę do załatwienia?

— Nie, ja…

— Jeśli nie, proponuję, żebyś się zmywał z powrotem na Pas, tam gdzie się ukrywają inne szczury. A może powinniśmy cię zachęcić do ruszenia w drogę? Co, Jorge?

— Dlaczego nie, Doav.

Rees patrzył na odprężonych, przystojnych młodzieńców. Cipse był prawie tak samo opryskliwy… ale młodość tych kadetów i bezmyślność, z jaką naśladował i starszych przełożonych, sprawiły, że Rees nie mógł znieść ich pogardy. Ogarniał go coraz większy gniew, nie mógł sobie jednak pozwolić na okazanie wrogości. Celowo odwrócił głowę od kadetów i zamierzał przejść obok nich, lecz wyższy młodzieniec, Doav, zastąpił mu drogę.

— No, szczurze? — Wysunął palec i szturchnął Reesa w plecy.

Wbrew własnej woli Rees chwycił palec i bez trudu wykręcił kadetowi rękę do tyłu.

Żeby uchronić palec od złamania, Doav musiał wysunąć łokieć i niemal uklęknąć przed Reesem. Na czole kadeta pojawiły się kropelki potu, ale zacisnął zęby i nie krzyczał. Jorge przestał się uśmiechać. Opuścił ręce, nie wiedząc, co powinien zrobić.

— Nazywam się Rees — powoli wycedził górnik. — Zapamiętaj to sobie. — Puścił palec kadeta. Doav osunął się na kolana. Ściskając obolały palec, obrzucił przeciwnika nienawistnym spojrzeniem.

— Zapamiętam cię, Rees, nie ma obawy — syknął. Rees pożałował wybuchu złości.

Odwrócił się i odszedł.

Rees powoli wycierał kurz w gabinecie Hollerbacha. Ze wszystkich pomieszczeń, do których miał dostęp podczas sprzątania, ten pokój intrygował go najbardziej.

Przejechał palcem po rzędzie książek. Ich kartki szarzały ze starości, a złocenia na grzbietach prawie zupełnie wyblakły. Dotykał kolejnych liter: E-n-c-y-k… Kim lub czym jest owa Encyklopedia? Przez chwilę fantazjował, że wyjmuje jakiś tom, otwiera go…

Poczuł podobny do seksualnej żądzy głód wiedzy.

Zwrócił uwagę na urządzenie wielkości jego złożonych rąk, składające się z ozdobnych zębatek i trybików. W środku znajdowała się jasna, srebrzysta kula, wokół której wisiało na drucikach dziewięć pomalowanych kulek. Przedmiot wydał się Reesowi piękny, ale do czego, u diabła, mógł służyć?

Rozejrzał się dookoła. W gabinecie nie było nikogo. Nie mógł się oprzeć pokusie.

Wziął urządzenie i z rozkoszą dotykał metalowej podstawki.

— Tylko go nie upuść, dobrze?

Drgnął ze strachu. Tajemniczy przedmiot poleciał w powietrze bardzo powoli. Rees złapał go i odstawił na półkę, a potem odwrócił się. W drzwiach stała Jaen.

Miała szeroką, usianą piegami twarz. Uśmiechała się. Rees odwzajemnił uśmiech dopiero po kilku sekundach.

— Serdeczne dzięki — powiedział.

— Powinieneś się cieszyć, że to tylko ja. — Jaen podeszła do młodzieńca. — Gdyby wszedł tutaj ktoś inny, już by cię wyrzucono z Tratwy.

Rees wzruszył ramionami. Widok Jaen sprawiał mu przyjemność. Pracowała jako główny pomocnik Cipse’a. Była starsza od Reesa zaledwie o kilkaset szycht i należała do nielicznego grona laborantów, którzy nie okazywali mu pogardy. Czasami zdawała się nawet zapominać, że Rees jest szczurem z kopalni… Krępa, mocno zbudowana dziewczyna charakteryzowała się pewnością siebie, choć poruszała się trochę niezgrabnie.

Rees z zakłopotaniem uświadomił sobie, że porównuje ją z Sheen. Polubił towarzystwo Jaen i zaczynał wierzyć, że mogliby być dobrymi przyjaciółmi. Jej ciało nie wzbudzało jednak w nim tak intensywnych doznań jak ciało dziewczyny z kopalni.

Jaen stanęła obok Reesa i pogładziła mały przedmiot opuszkiem palca.

— Biedny, stary Rees — użalała się. — Założę się, że nawet nie wiesz, co to takiego, prawda?

— Przecież wiesz, że nie mam pojęcia. — Wzruszył ramionami.

— To jest planetarium — wyjaśniła, przeliterowując wyraz. — Model Układu Słonecznego.

— Czego?

— To jest gwiazda. — Jaen pokazała srebrną kulę w środku planetarium. — A te kulki, chyba żelazne, krążą po orbicie wokół niej. Nazywa sieje planetami. Ludzkość, czyli mieszkańcy Tratwy, wywodzi się z jednej z tych planet. Sądzę, że czwartej albo może trzeciej.

— Naprawdę? Nie mogło ich być zbyt wiele. — Rees podrapał się w brodę.

— Dlaczego nie?

— Ze względu na brak przestrzeni. Gdyby planeta miała duże rozmiary, liczba g nie byłaby zbyt wysoka. Jądro mojej gwiazdy ma tylko pięćdziesiąt metrów szerokości — i składa się nań głównie powietrze, a jednak grawitacja powierzchni wynosi pięć g.

— Tak? No cóż, ta planeta była o wiele większa. — Jaen rozłożyła ręce. — Szeroka na wiele kilometrów. Grawitacja nikogo nie przytłaczała. Wszystko wyglądało wtedy inaczej.

— Jak?

— Nie wiem dokładnie, ale grawitacja powierzchniowa wynosiła jakieś trzy czy cztery g.

— W takim razie czym jest g? To znaczy, dlaczego g ma taką a nie inną wartość? — Zastanawiał się.

— Rees, nie mam zielonego pojęcia. — Jaen chciała już poruszyć inną kwestię.

Pytanie Reesa wyprowadziło jaz równowagi. — Na kości, zadajesz głupie pytania. Aż kusi mnie, żeby ci zdradzić najbardziej interesujący szczegół dotyczący planetarium.

— Cóż to za szczegół?

— Układ był ogromny. Pokonanie przez planetę orbity zajmowało około tysiąca szycht… a gwiazda w środku miała wiele milionów mil szerokości!

— Bzdura — stwierdził po przemyśleniu.

— Co chcesz przez to powiedzieć? — Jaen wybuchnęła śmiechem.

— Taka gwiazda nie mogłaby istnieć. Po prostu uległaby implozji.

— Ale z ciebie mądrala. — Jaen uśmiechnęła się do górnika. — Mam nadzieję, że okażesz się równie bystry, kiedy trzeba będzie taszczyć dla nas towary z Krawędzi. No chodź, Grye dał nam listę rzeczy do zabrania.

— W porządku.

Rees wziął swoje narzędzia pracy i wyszedł z gabinetu Hollerbacha, mając przed sobą szerokie plecy dziewczyny. Po drodze obejrzał się do tyłu na półkę, gdzie lśniło planetarium.

Miliony mil? Oczywista niedorzeczność.

Ale jeśli…?

Siedział obok Jaen w autobusie. Dzięki potężnym oponom maszyny jazda odbywała się bez żadnych wstrząsów.

Rees patrzył na cętkowane płyty Tratwy i ludzi pochłoniętych sprawami, o których nie wiedział zbyt wiele. Pasażerowie cierpliwie siedzieli przez całą podróż. Tylko niektórzy czytali. Rees był poruszony widokiem osób, posiadających umiejętność odczytywania liter.

— Co się z tobą dzieje? — zapytała Jaen, usłyszawszy jego westchnienie.

— Przepraszam. — Rees smutno się uśmiechnął. — To tylko… Jestem tutaj bardzo krótko i chyba niewiele się nauczyłem.

— Myślałam, że Cipse i Grye udzielając! czegoś w rodzaju korepetycji. — Jaen zmarszczyła brwi.

— Niezupełnie — odpowiedział. — Zresztą, chyba ich rozumiem. Ja też nie chciałbym marnować czasu dla jakiegoś pasażera na gapę, który i tak po kilku szychtach zostanie wyrzucony do domu.

— To mógłby być powód. — Jaen podrapała się w nos. — Ale ci dwaj zawsze chętnie popisywali się przede mną wiedzą. Rees, zadajesz cholernie trudne pytania.

Podejrzewam, że trochę się ciebie boją.

— Cóż za wariactwo…

— Powiedzmy sobie szczerze: większość tych starych pryków nie jest znowu aż tak wykształcona. Myślę, że Hollerbach dysponuje dużą wiedzą i może jeszcze paru innych. Ale reszta pracuje na podstawie starych wydruków i ma nadzieję, że jakoś to będzie.

Zwróć uwagę, jak łatają archaiczne przyrządy drewnem i kawałkami sznurka… Gdyby wydarzyło się coś naprawdę poważnego albo ktoś zadał im pytanie zmuszające do myślenia, byliby bezradni.

Rees rozważał słowa Jaen i uświadomił sobie, jak bardzo zmieniła się jego opinia o uczonych od czasu, gdy przybył na Tratwę. Teraz rozumiał, że oni również nie są wolni od słabości i próbują sobie radzić w świecie, w którym życie staje się coraz trudniejsze.

— Tak czy owak, to nie zmienia postaci rzeczy — powiedział. — Codziennie, gdy otwieram oczy, zastanawiam się nad problemami, których nie można rozstrzygnąć, na przykład na każdej stronie książek z liczbami Cipse’a, widnieje napis „IBM”. Co to znaczy?

— Zażyłeś mnie. — Jaen wybuchnęła śmiechem. — Może ma to jakiś związek ze sposobem produkowania tych książek? Wiesz, one pochodzą ze Statku.

— Ze Statku? Wiesz, słyszałem na ten temat tyle historii, że nie mam pojęcia, co jest prawdą. — Rees ożywił się.

— Z tego, co wiem, Statek naprawdę istniał. Został pocięty na części i tworzy podstawę samej Tratwy.

— A jego Załoga wydrukowała te książki? — zapytał po zastanowieniu.

— Powstały kilka generacji później. — Jaen zawahała się. Najwyraźniej nie posiadała tak dużej wiedzy. — Pierwsza Załoga przechowywała klucz do ich zrozumienia w jakiejś maszynie.

— Co to była za maszyna?

— Nie wiem. Może mówiąca maszyna, taka jak autobusy. Ale to urządzenie służyło nie tylko do zapisu. Potrafiło również dokonywać obliczeń.

— W jaki sposób?

— Rees — rzuciła poirytowana — gdybym to wiedziała, sama bym zbudowała coś takiego.

Zgadza się? W każdym razie z upływem czasu maszyna zaczęła zawodzić i członkowie Załogi obawiali się, że nie będą w stanie kontynuować obliczeń. Dlatego zanim urządzenie się wyczerpało, wydrukowało całość dostępnej mu wiedzy. Między innymi starodawną tabelę zwaną logarytmami, która pomaga nam w obliczeniach. Właśnie tę rzecz Cipse wziął ze sobą na mostek. Może kiedyś nauczysz się korzystać z tablic logarytmicznych.

— Tak, może. — Autobus wyjechał z plątaniny lin. Rees zmrużył oczy, oślepiony blaskiem gwiazdy.

— Rozumiesz, na czym polega praca Cipse’a, prawda? — zapytała Jaen.

— Myślę, że tak — rzekł wolno. — Cipse jest nawigatorem. Zajmuje się ustalaniem, gdzie powinniśmy przemieszczać Tratwę.

Jaen potakująco kiwnęła głową.

— A robimy to dlatego, że musimy uciekać przed gwiazdami, które spadają z brzegów Mgławicy. — Pokazała kciukiem rozżarzoną kulę na niebie. — Takimi jak ta. Na mostku odnotowuje się wszystkie zbliżające się gwiazdy, dlatego zawsze jest czas na przesunięcie Tratwy. Sądzę, że wkrótce znowu zmienimy położenie… Mam nadzieję, że zdążysz to zobaczyć, Rees. Wszystkie drzewa przechylają się równocześnie, na pokładzie wieje silny wiatr. Jeśli zostanę dobrze oceniona, będę pracowała w ekipie, która przemieszcza Tratwę.

— Brawo — powiedział nieco rozgoryczonym tonem Rees.

— Nie trać nadziei, górniku. — Jaen spoważniała i poklepała go po ramieniu. — Jeszcze nie wyrzucili cię z Tratwy.

Uśmiechnął się do dziewczyny i przez resztę podróży już milczeli.

Autobus dojechał do brzegu studni grawitacyjnej Tratwy. Krawędź przypominała z dala ostrze noża rozcinające niebo. Pojazd zatrzymał się przed szerokimi schodami. Rees i Jaen stanęli w kolejce przed automatem wydającym żywność. Na tle nieba majaczyła sylwetka ponurego strażnika, siedzącego obok maszyny. Rees uświadomił sobie, że gdzieś już go widział.

Na maszynę dostawczą składał się nieregularny blok o wysokości odpowiadającej przeciętnemu wzrostowi dwóch mężczyzn. W jej frontowej ścianie znajdowały się wyloty, otaczające nieskomplikowaną płytę kontrolną, trochę podobną do tej u kreta.

Wydawało się, że dysza z drugiej strony wypręża się ku Mgławicy niby wielka gęba. Doprawdy, nietrudno było sobie wyobrazić, że maszyna oddycha przez te metalowe wargi.

— Wiesz, energii dostarcza jej miniaturowa czarna dziura. — Jaen szepnęła Reesowi do ucha.

— Co? — Podskoczył z wrażenia.

— Nie wiesz? — zapytała, pokazując zęby w uśmiechu. — Później ci powiem.

— Lubisz się zabawiać — zarzucił jej Rees.

Pozbawione osłony latającego lasu, gwiazdy świeciły intensywniej niż zwykle. Z czoła Reesa kapały kropelki potu. Zamrugał oczami i spojrzał na tęgą szyję stojącego przed nim mężczyzny. Była pokryta twardymi, czarnymi włoskami I mokra w okolicach kołnierzyka. Mężczyzna miał szeroką twarz i perkaty nos. Spojrzał w górę na gwiazdę.

— Przeklęty upał — mruknął. — Nie wiem, dlaczego wciąż tkwimy pod tą cholerną gwiazdą. Mith powinien ruszyć swoją tłustą dupę i coś zrobić. Nie? — Natarczywie patrzył na Reesa. Chłopiec uśmiechnął się niepewnie. Nieznajomy obrzucił go wrogim spojrzeniem i odwrócił się.

Po kilku minutach kolejka zniknęła. Pasażerowie popychali Jaen i Reesa i szli po schodach, niosąc paczki z żywnością, wodą i innymi rzeczami.

Obserwowani przez ponurego strażnika, górnik i asystentka nawigatora zbliżyli się do maszyny. Jaen wystukała jeden z numerów rejestracyjnych naukowców, a następnie podała szczegółowe dane. Rees był zdumiony wprawą, z jaką dziewczyna przebiegała palcami po klawiaturze. Pomyślał, że zapewne i ta umiejętność pozostanie poza jego zasięgiem…

Strażnik patrzył na niego. Siedział z założonymi rękami na wysokim, drewnianym taborecie. Miał na sobie podniszczony kombinezon w czarne pasy.

— Proszę, proszę — wycedził. — Szczur z kopalni.

— Witaj, Gover — rzekł chłodno Rees.

— Nadal usługujesz starym pierdzielom z Nauki, co? Myślałem, że już dawno się ciebie pozbyli. Wy, szczury z kopalni, zasługujecie tylko na wylot rury… — Rees zacisnął pięści, napięte bicepsy zabolały.

— A ty nadal jesteś rozgoryczony, co, Gover? — warknęła Jaen. — To, że wywalili cię z Nauki, jakoś nie wpłynęło pozytywnie na twój charakter.

— Postanowiłem odejść. — Gover obnażył żółte zęby. — Nie zamierzam spędzić całego życia ze starymi, głupimi niszczycielami kosmosu. Jeśli chodzi o Infrastrukturę, przynajmniej wykonuję prawdziwą robotę. Uczę się czegoś pożytecznego.

— Gover, gdyby nie uczeni, Tratwa zostałaby zniszczona przed paroma pokoleniami.

Jaen oparła zaciśnięte pięści na biodrach.

— Jasne. Możesz sobie w to wierzyć. — Gover pociągnął nosem. Wyglądał na znudzonego.

— To prawda.

— Może w jednym przypadku, ale co powiesz o obecnej sytuacji? Dlaczego nie przesunęli Tratwy, żeby nas uchronić od tej gwiazdy na niebie? — Rozzłoszczona Jaen wciągnęła powietrze i… zawahała się, nie umiejąc podać odpowiedzi.

— Nieważne. — Gover nie wydawał się zainteresowany swoim małym triumfem. — Pomyśl, czego chcesz. O nas, ludziach, którzy naprawdę podtrzymują lot Tratwy, o Infrastrukturze, leśnikach, cieślach i metalurgach, niedługo będzie głośno.

Zaczną się ciężkie czasy dla wszystkich pasożytów.

— Co to znaczy? — Jaen nachmurzyła się.

Gover odwrócił się od niej z cynicznym uśmiechem. Jakiś człowiek za ich plecami ryknął:

— Hej, wy dwoje, ruszajcie się!

Wrócili do autobusu, niosąc palety z towarami. Rees zagadnął:

— A jeśli on ma rację? Może uczonym i oficerom już nie będzie wolno pracować?

— To oznaczałoby koniec Tratwy. — Dziewczyna zadrżała. — Ale ja znam Govera.

Nadyma się i udaje ważnego, aby zrobić wrażenie, iż jest szczęśliwy z powodu przeniesienia się do Infrastruktury. Zawsze zachowuje się tak samo.

Rees zmarszczył czoło. Może, pomyślał. Gover jednak wydawał się taki pewny siebie.

Kilka szycht później Hollerbach poprosił Reesa na rozmowę.

Górnik stał przed gabinetem uczonego i głęboko oddychał. Czuł się, jakby postawiono go na Krawędzi Tratwy. Następne minuty miały zadecydować o całym jego życiu.

Wyprostował się i wszedł do gabinetu.

Hollerbach pochylał się nad jakimiś papierami w świetle padającym na biurko.

Popatrzył spode łba na intruza.

— No? Kto tam? Ach, tak, chłopak z kopalni. Wejdź, wejdź. — Starzec wskazał Reesowi krzesło z drugiej strony biurka, a sam usiadł w fotelu i założył kościste ręce za głowę. Jego oczy wydawały się bardziej zapadnięte niż kiedykolwiek.

— Pan mnie wzywał — powiedział Rees.

— Rzeczywiście — potwierdził Hollerbach, patrząc Reesowi prosto w oczy. — Przejdźmy do rzeczy. Ponoć nieźle dajesz sobie radę. Jesteś pracowity, a to rzadka zaleta… Zatem dziękuję ci za to, co zrobiłeś. Ale — ciągnął łagodnym tonem — drzewo dostawcze zostało załadowane i poleci na Pas już podczas następnej zmiany. Muszę zdecydować, czy będziesz uczestnikiem tego lotu. — Reesa przeszył dreszcz emocji, być może ma szansę zostać.

Przewidując jakąś próbę, szybko powtarzał w pamięci okruchy nabytych wiadomości.

Hollerbach wstał z krzesła i zaczął spacerować po gabinecie.

— Wiesz, że cierpimy na przeludnienie — powiedział. — Mamy kłopoty z automatami wydającymi żywność, więc sytuacja nie ulegnie poprawie. Z drugiej strony, skoro pozbyłem się tego wałkonia Govera, dysponuję nie obsadzonym stanowiskiem laboranta. Nie mogę jednak złożyć wniosku o pozwolenie na twój pobyt, jeśli nie będzie należycie uzasadniony.

Rees czekał.

— Nie chcesz wyjawić swoich zamiarów, prawda, chłopcze? — Hollerbach zmarszczył brwi. — Bardzo dobrze… Gdybyś miał mi zadać jedno pytanie teraz, zanim zostaniesz stąd odesłany, a ja zagwarantowałbym, że odpowiem na nie najlepiej, jak potrafię, jak by ono brzmiało?

Serce waliło Reesowi jak młot. Nadeszła próba, moment balansowania na Krawędzi, lecz jakże nieoczekiwana okazała się forma testu. Jedno pytanie! Jakiego klucza należy użyć, by uzyskać dostęp do sekretów, które usiłował poznać z zawziętością skoczka, miotającego się wokół klosza lampy.

Mijały sekundy. Hollerbach nie spuszczał wzroku z Reesa, trzymając chude ręce nad głową.

— Co to takiego g? — zapytał w końcu Rees pod wpływem impulsu.

— Wyjaśnij, o co ci chodzi. — Hollerbach nachmurzył czoło.

— Żyjemy we wszechświecie wypełnionym silnymi, zmiennymi polami grawitacyjnymi. — Rees zacisnął pięści.

— Mamy jednak standardową jednostkę przyśpieszenia grawitacyjnego — g. Dlaczego tak jest? I dlaczego wartość g jest właśnie taka, a nie inna?

— A jakiej odpowiedzi się spodziewasz? — Hollerbach pokiwał głową.

— Myślę, że nazwa gie odnosi się do miejsca, z którego pochodzi człowiek. Musiał tam istnieć duży obszar o stałej grawitacji, której wartość nazywamy g. W ten sposób powstał standard. Takiego rejonu nie ma nigdzie we wszechświecie, nawet Tratwa nie spełnia tego warunku. Może więc w przeszłości istniała jakaś potężna Tratwa, która teraz jest podzielona na części…

— Całkiem rozsądne… A gdybym ci powiedział, że takiego rejonu nie było nigdy w całym wszechświecie? — Hollerbach roześmiał się.

— Wtedy zasugerowałbym, że ludzie przyszli z innego miejsca. — Rees wyciągnął wniosek ze wskazówki uczonego.

— Jesteś tego pewny?

— Oczywiście, że nie — wycofał się Rees. — Musiałbym to sprawdzić, znaleźć więcej dowodów.

— Chłopcze, podejrzewam, że nadajesz się na uczonego bardziej niż całe zastępy moich tak zwanych asystentów. — Stary naukowiec pokręcił głową.

— Ale jaka jest odpowiedź?

— Dziwna z ciebie istota, co? — Hollerbach uśmiechnął się. — Bardziej interesujesz się wyjaśnianiem zjawisk niż własnym losem. No cóż, wszystko ci wytłumaczę. Twoje przypuszczenie jest trafne. Ludzie nie pochodzą z tego wszechświata. Przybyliśmy tutaj na Statku. Przelecieliśmy przez coś, co nazywa się Pierścieniem Boldera, jest to rodzaj przejścia.

Gdzieś w kosmosie, po drugiej stronie Pierścienia, znajduje się świat, z którego się wywodzimy. Tak się składa, że jest to planeta, kula, nie Tratwa. Liczy sobie około ośmiu tysięcy mil szerokości, a na jej powierzchni grawitacja wynosi dokładnie jeden g.

— Wobec tego musi się składać z jakiegoś gazu. — Rees zmarszczył brwi.

— Właściwie ta kula jest z żelaza. — Hollerbach zdjął z półki planetarium i patrzył na planety. — Nie mogłaby istnieć tutaj. Widzisz, grawitacja stanowi klucz do zrozumienia problemu. Tutaj grawitacja jest miliard razy silniejsza niż we wszechświecie, z którego przybyliśmy. W tutejszych warunkach nasza ojczysta planeta miałaby grawitację powierzchniową miliarda gie, jeśli nie uległaby natychmiastowej implozji.

Niebiańska mechanika jest z kolei śmiechu warta. Nasz ojczysty świat potrzebuje ponad tysiąca szycht, żeby okrążyć własną gwiazdę. Tutaj pokonałby orbitę w siedemnaście minut! Rees, nie wierzymy, aby Załoga zamierzała sprowadzić Statek akurat w to miejsce.

Prawdopodobnie stało się tak na skutek wypadku. Z chwilą gdy zwiększyła się grawitacja, duże elementy Statku uległy zniszczeniu, włącznie z urządzeniami umożliwiającymi lot. Ludzie spadli w obszar Mgławicy. Na pewno nie rozumieli, co się dzieje, i gorączkowo szukali sposobu wydostania się spod wpływu Rdzenia…

Rees przypomniał sobie implozję w odlewni i zaczął wyobrażać sobie…

…Członkowie załogi biegają po korytarzach spadającego Statku. Wszędzie kłębi się dym, a blade płomienie blokują przejście i roztaczają woń spalenizny. Kadłub jest rozerwany i ostre powietrze Mgławicy dostaje się do kabin. Przez dziury w srebrzystych ścianach ludzie widzą latające drzewa i potężne, nieprzezroczyste wieloryby, a wszystko to przekracza ich najśmielsze wyobrażenia…

— Tylko kości wiedzą, jak udało im się przetrwać pierwsze szychty — ciągnął Hollerbach. — Jakoś jednak przeżyli. Nauczyli się wykorzystywać drzewa i bronić przed wpływem Rdzenia. Stopniowo zadomowili się w całej Mgławicy, docierając do Pasa, a nawet jeszcze dalej.

— Co? — Rees gwałtownie otrząsnął się z zamyślenia. — Myślałem, że pan opisuje, jak ludzie ze Statku dostali się na Tratwę… Sądziłem, że mieszkańcy Pasa i inni…

— Pochodzą z innego rejonu? — Hollerbach uśmiechnął się. Wyglądał na zmęczonego.

Nam, żyjącym na Tratwie we względnym komforcie, wygodnie jest dawać wiarę takim teoriom. W rzeczywistości wszyscy ludzie zamieszkujący Mgławicę wywodzą swój ród ze Statku. Tak, nawet Kościeje. Cóż, mit o różnym pochodzeniu prawdopodobnie niszczy gatunek. Powinniśmy się krzyżować, żeby zwiększyć pulę genetyczną.

Rees rozważał słowa Hollerbacha. Z perspektywy czasu dostrzegł wiele podobieństw między życiem na Tratwie i Pasie. Jednak na myśl o równie oczywistych różnicach, o surowych warunkach, na jakie byli skazani mieszkańcy Pasa, poczuł zimny gniew.

Dlaczego, na przykład Pas nie mógłby dysponować własną maszyną dostawczą? Skoro prawdziwa jest teoria o wspólnym pochodzeniu, to górnicy mają takie same prawa jak mieszkańcy Tratwy…

Postanowił jednak przemyśleć tę kwestię później, a teraz skoncentrował się na słowach uczonego.

— Będę z tobą szczery, młodzieńcze. Wiemy, że Mgławica jest prawie na wyczerpaniu.

Nas też to czeka, jeśli czegoś nie zrobimy.

— Co się stanie? Czy powietrze przestanie się nadawać do oddychania?

— Prawdopodobnie. — Hollerbach delikatnie odstawił planetarium. — Najpierw zgasną gwiazdy. Zrobi się zimno i ciemno, drzewa zaczną tracić siłę. Nie będziemy mieli niczego, co by nas podtrzymywało. Wpadniemy do Rdzenia i taki będzie koniec. Zapowiada się niezła jazda… Jeśli chcemy uniknąć tej śmiertelnej jazdy, Rees, musimy mieć naukowców.

Młodych, dociekliwych, takich, którzy mogliby znaleźć sposób na wyjście z pułapki, jaką staje się Mgławica. Sekretem uczonego nie jest to, co wie, lecz pytania, jakie zadaje. Myślę, że masz dar zadawania pytań. Może…

— Mówi pan, że mogę zostać? — Rees poczuł, że oblewa się rumieńcem.

— Pamiętaj, to okres próbny. — Hollerbach pociągnął nosem. — Będę go przedłużał według własnego widzimisię. Musimy ci też zapewnić porządne wykształcenie.

Przyciśnij Grye’a trochę mocniej, dobrze? — Stary człowiek powlókł się z powrotem do biurka i opadł na krzesło. Wyjął z kieszeni okulary, założył je i pochylił się nad papierami. Po chwili zerknął na Reesa. — Coś jeszcze?

— Mogę zadać jeszcze jedno pytanie? — Rees uśmiechnął się.

— No, skoro już musisz… — zirytował się Hollerbach.

— Niech mi pan opowie o gwiazdach. Tych po drugiej stronie Pierścienia Boldera.

Czy rzeczywiście dzieli je od nas milion mil?

— Tak, a niektóre znajdują się jeszcze dalej! — Hollerbach usiłował okazać irytację, ale w końcu lekko się uśmiechnął. — Istnieją między nimi ogromne odległości. Te gwiazdy świecą na niemal pustym niebie. Są jednak w stanie przetrwać, i to nie tysiąc szycht jak tutejsze paskudztwa, lecz biliony szycht!

Rees próbował wyobrazić sobie coś tak cudownego.

— Ale… jak?! — wyjąkał.

Tym razem Hollerbach odpowiedział chętnie.

Загрузка...