Kiedy Pallis spojrzał w górę, Pas wydał mu się zniszczoną zabawką wiszącą w powietrzu. Pomiędzy planetą i drzewem Pallisa krążyły dwie płyty, które co kilka minut wypuszczały obłoki pary i przesuwały się parę metrów w chmurach. Górnicy, którzy nimi sterowali, patrzyli na drzewo z nienawiścią.
W wielkiej otchłani czerwonego powietrza maszyny górników przypominały żelazny pył, lecz Pallis ze smutkiem uświadomił sobie, iż tworzą one równie solidny mur jak drewno czy metal. Stał obok pnia swego drzewa i, gapiąc się na wartowników, w zamyśleniu pocierał podbródek.
— No cóż, nie ma sensu obijać się tutaj — powiedział. — Będziemy musieli polecieć dalej.
— Pallis, ty chyba zwariowałeś. — Pulchna twarz Jaen pokryta była sadzą z mis paleniskowych — Przecież oni nas nie przepuszczą. — Wskazała muskularnym ramieniem górników. — Na miłość boską, Tratwa i Pas prowadzą ze sobą wojnę!
— Kiedy ma się do czynienia z naukowcami, którzy uczą się być leśnikami, problem polega na tym, że muszą się wykłócać o każdy cholerny szczegół. Dlaczego, u licha, po prostu nie robicie tego, co wam się każe?
— A może wolałbyś znowu mieć przy sobie Govera, pilocie? — Jean uśmiechnęła się.
Nie powinieneś się skarżyć, że rewolucja zapewniła ci tak wysokiej jakości personel.
— No dobrze, wysoka jakość, musimy się brać do roboty. Trzeba napełnić misy. — Pallis wyprostował się i otrzepał dłonie.
— Mówisz poważnie? — Jaen zmarszczyła czoło. — Lecimy dalej?
— Słyszałaś, co mówił Rees. To, co mamy do powiedzenia górnikom, jest prawdopodobnie najważniejszą nowiną od czasu, gdy w Mgławicy po raz pierwszy pojawił się Statek. Zmusimy tych przeklętych górników, żeby nas wysłuchali, czy to się im podoba, czy nie. Jeśli w rezultacie zostaniemy wysadzeni w powietrze, trudno. Potem jednak przyleci następne drzewo, i jeśli ono również ulegnie zniszczeniu, to potem jeszcze jedno i jeszcze jedno, aż w końcu te głupie szczury z kopalni zrozumieją, że naprawdę chcemy z nimi rozmawiać.
W czasie niezdarnej tyrady Pallisa Jaen nie odrywała się od pracy, usiłując rozpalić ogień w misie paleniskowej. Kiedy pilot umilkł, podniosła głowę.
— Przypuszczam, że masz rację. — Przygryzła wargę. — Żałuję tylko…
— Czego żałujesz?
— Że to akurat Reesowi udało się przeżyć i ocalić ludzkość. Ten mały szczur z kopalni już i tak zadzierał nosa…
— Proszę napełnić misy, uczennico. — Pallis wybuchnął śmiechem.
Jaen zabrała się do roboty. Pallis lubił z nią pracować. Była dobrym leśnikiem, wykonywała polecenia szybko i sprawnie. Potrafiła odgadywać intencje pilota i jakoś nigdy nie wchodziła mu w drogę.
Nad listowiem zebrał się obłok dymu. Drzewo wirowało teraz szybciej i zbliżyło się do Pasa. W nozdrza Pallisa buchnął ostry, znajomy zapach. Sprawujące wartę maszyny górników zawisły na czerwonym niebie jak nieruchome cienie. Pallis oplótł nogami pień drzewa, które zapewniało mu bezpieczne oparcie, i przyłożył ręce do ust.
— Górnicy! — zawołał. — Z pokładu każdego ze statków wyjrzały gniewne twarze.
Pallis zmrużył oczy i zobaczył przygotowaną broń: włócznie, noże, pałki. Szeroko rozłożył ręce.
— Przybywamy w pokojowych intencjach. Przecież to widzicie, na miłość boską.
Myślicie, że pod tymi gałęziami schowałem armadę?
— Zjeżdżaj stąd, leśniku! — wrzasnął któryś z górników — jeśli chcesz żyć.
— Nazywam się Pallis i nie mam zamiaru nigdzie uciekać.
— Pilota powoli ogarniała wściekłość. — Przynoszę wieści, które będą miały wpływ na każdego mężczyznę, kobietę i dziecko na Pasie. I ty pozwolisz mi je przekazać!
— Jakie wieści? — Górnik podrapał się w głowę. Był podejrzliwy.
— Przepuście nas, to wszystko opowiem. Wieści pochodzą od jednego z waszych ludzi.
Od Reesa.
Górnicy naradzali się, a potem ich rzecznik odwrócił się do Pallisa.
— Kłamiesz. Rees nie żyje.
— Żyje. — Pallis wybuchnął śmiechem. — Właśnie jego historię mamy wam do przekazania.
Nagle znad krawędzi płyty wyleciała dzida. Pallis ostrzegł krzykiem Jaen. Dzida prześlizgnęła się przez listowie i zniknęła w otchłaniach Mgławicy. Pallis stał z rękami na biodrach i groźnie spoglądał na górników.
— Nie potraficie słuchać, co?
— Leśniku, z powodu zachłanności Tratwy umieramy tutaj z głodu, a najlepsi ludzie giną, próbując naprawić ten stan rzeczy.
— Niech giną! Nikt ich nie prosił, żeby zaatakowali Tratwę! — krzyknęła Jaen.
— Zamknij się, Jaen — syknął Pallis.
— Tylko spójrz, pilocie, ci dranie są uzbrojeni, a my nie. — Dziewczyna prychnęła. — Najwyraźniej nie chcą wysłuchać ani jednego słowa naszej cholernej wiadomości.
Jeśli spróbujemy podlecieć bliżej, zapewne spalą drzewo. Decydowanie się na samobójstwo chyba nie ma sensu, prawda? Po prostu będziemy musieli wymyślić inny sposób.
— Nie ma innego sposobu. — Pallis potarł brodę. — Musimy z nimi porozmawiać. — Niewiele myśląc, wyciągnął nogę i kopnął najbliżej położoną misę paleniskową.
Dymiące drewno wysypało się i wkrótce po listowiu zaczęły pełzać małe ogniki.
— Pallis, co u diabła… — Jaen patrzyła na pilota jak sparaliżowana, a potem gwałtownie rzuciła się do niego. — Zaraz przyniosę koce.
— Nie, Jaen, niech się pali. — Otoczył ją masywną ręką.
Spojrzała na niego, nie umiejąc pojąć jego postępowania. Płomienie rozprzestrzeniały się jak żywe organizmy. Górnicy obserwowali pożar wyraźnie zbici z tropu. Pallis oblizał wargi.
— Widzisz, listowie jest bardzo suche — odezwał się po chwili. — Dzieje się tak, gdyż szwankuje sama Mgławica. Powietrze jest zbyt jałowe, a widmo światła gwiezdnego nie sprzyja procesowi fotosyntezy w liściach…
— Pallis — wtrąciła się stanowczo Jaen — przestań paplać.
— Dobrze. Zakładam, że zabiorą nas stąd. To jedyna możliwość, — Pallis zmusił się do zerknięcia na poczerniałe, obracające się drewno, na spalone liście, które rozdmuchiwał wiatr.
— Sprawia ci to ból, tak? — Jaen dotknęła naznaczonego bliznami policzka mężczyzny.
Miała wilgotne opuszki palców.
— Jaen, zdobywam się na największy wysiłek woli, aby nie biec po koce. — Zaniósł się wymuszonym śmiechem. Nagle jego udręka przerodziła się w gniew. — Wiesz, ze wszystkich potworności, których dopuszczają się we wszechświecie ludzie, ta jest najgorsza.
Kiedy ludzie wyrządzają krzywdę innym ludziom, zachowuję obojętność. Teraz jednak jestem zmuszony zniszczyć jedno ze swoich własnych drzew.
— Możesz puścić moje ramię.
— Co? — Zaskoczony Pallis uświadomił sobie, że wciąż ściska dziewczynę za ramię.
Natychmiast ją puścił. — Przepraszam. — Jaen z obolałą miną rozcierała rękę.
— Rozumiem, pilocie, nie będę próbowała cię powstrzymać. — Wyciągnęła rękę.
Pallis chwycił jaz wdzięcznością, tym razem delikatnie.
Platforma przechyliła się. Zachwiali się. Płomienie sięgały już ponad głowę Pallisa.
— Szybko to idzie — mruknął.
— O, tak. Nie sądzisz, że powinniśmy uratować jakieś pojemniki z prowiantem?
— Żebyśmy mieli co przekąsić w drodze do Rdzenia? — Roześmiał się.
— W porządku, to był głupi pomysł. Chociaż nie tak głupi, jak podpalenie tego cholernego drzewa.
— Może masz rację.
W tym momencie zobaczyli, że cały sektor krawędzi ugina się i znika w deszczu rozżarzonych odłamków. Ścięte konary paliły się niczym grube świece.
— Myślę, że nadeszła właściwa pora — stwierdził Pallis.
— Chyba najlepiej będzie podbiec do krawędzi i skoczyć. — Jaen rozejrzała się. — Nabrać maksymalnego rozpędu i mieć nadzieję, że większa prędkość oraz rotacja drzewa pozwolą nam wystarczająco daleko oddalić się od pogorzeliska.
— Dobrze.
Spojrzeli sobie w oczy, a po chwili stopy Pallisa już dotykały szeleszczącego listowia.
Na widok krawędzi pilot stłumił instynktowny lęk. Po chwili szybował w pustych, nie mających dna przestworzach, nie wypuszczając ręki Jaen.
Odczuwał coś w rodzaju wesołości.
Runęli w zadymione powietrze i tempo ich lotu natychmiast zmniejszyło się.
Pallis zawisł na niebie stopami w kierunku Pasa, po prawej stronie miał Jaen, a przed sobą drzewo.
Drzewo tworzyło ognisty wieniec. Z masy listowia leżącego na platformie unosił się kłąb dymu. Gałęzie spadały z trzaskiem, który przypominał wybuchy. Tam, gdzie odłamywały się skąpane w ogniu fragmenty obwodu, wystrzeliwały snopy iskier.
Wkrótce został tylko pień, zniekształcona resztka, okolona kikutami konarów. Wreszcie spalone drzewo wzbiło się w górę, a Pallis i Jaen zawiśli w próżni, wciąż trzymając się za ręce.
Górnicy zniknęli z pola widzenia.
Pallis spojrzał na Jaen. Był zakłopotany. Zastanawiał się, o czym powinni rozmawiać.
— Wiesz, dzieci na Tratwie dorastają w lęku przed spadaniem — powiedział. — Myślę, że uznają płaską, stabilną powierzchnię pod stopami za coś oczywistego. Zapominają, że Tratwa jest jak listek unoszący się w powietrzu… że nie ma w sobie nic z solidności nieprawdopodobnie wielkich planet w innym wszechświecie, o którym opowiadają nam uczeni. Za to dzieci Pasa wychowują się w pierścieniu podniszczonych domostw, okalającym skurczoną gwiazdę. One nie mogą stać na bezpiecznym podłożu. I teraz nie bałyby się spadania, tylko braku lin i dachów, na których mogłyby się uwiesić.
— Pallis, czy ty jesteś przestraszony? — Jaen odgarnęła włosy z twarzy.
Zastanawiał się przez chwilę.
— Nie, chyba nie jestem. Miałem większego pietra przedtem, zanim kopnąłem tę cholerną misę paleniskową.
— Ja chyba też się nie boję. — Jaen wzruszyła ramionami i zakołysała się. — Tylko żałuję, że twoje ryzyko się nie opłaciło…
— No cóż, warto było spróbować.
— …i strasznie chciałabym wiedzieć, czym się to wszystko skończy.
— Jak myślisz, ile zostało nam życia?
— Może parę dni. Powinniśmy byli zabrać pojemniki z żywnością, ale przynajmniej napatrzymy się na niezwykłe rzeczy. Pallis! — Wytrzeszczyła oczy ze zdumienia.
Puściła rękę Pallisa i zaczęła machać rękami, jakby płynęła w powietrzu.
Pallis spojrzał w dół zaniepokojony.
Zobaczył podlatujący do nich statek. Sieci zarzuconej na twardą, metalową powierzchnię trzymało się dwóch górników. Żelazny bok przybliżał się do pilota jak rozpędzona ściana.
Pallis czuł w ustach smak krwi.
Otworzył oczy. Leżał na plecach. Znajdował się na statku górników. Czuł przez koszulę węzełki sieci. Spróbował usiąść i bez specjalnego zdziwienia poczuł, że jego przeguby i kostki są przy wiązane do sieci. Rozluźnił się. Zależało mu, żeby przyjąć groźną postawę.
Niebawem zamajaczyła mu przed oczami czyjaś pulchna, brodata twarz.
— Temu nic nie jest, Jame, poleciał na głowę.
— Wielkie dzięki — warknął Pallis. — Gdzie jest Jaen?
— Tutaj! — zawołała dziewczyna. Znajdowała się poza zasięgiem wzroku Pallisa.
— Wszystko w porządku?
— Byłoby w porządku, gdyby ci kretyni pozwolili mi usiąść.
Pallis wybuchnął śmiechem, lecz zaraz skrzywił się, gdyż zabolała go szczęka. Z pewnością dołączył do swej kolekcji kilka nowych blizn. Po chwili ujrzał drugą twarz.
Zmrużył oczy.
— Pamiętam cię. Wydawało mi się, że rozpoznaję twoje imię. Jesteś Jame, z baru „U Kwatermistrza”.
— Witaj, Pallis — ponuro odezwał się barman.
— Wciąż rozwadniasz swój gin, barmanie?
— Wystawiłeś się na piekielne ryzyko, pilocie drzewa. Powinniśmy byli pozwolić ci spaść… — Jame spojrzał na niego spode łba.
— Ale nie zrobiliście tego — odparł z uśmiechem Pallis i odprężył się.
W trakcie krótkiej podróży na Pas Pallis przypomniał sobie, jaki był zdziwiony, gdy pierwszy raz usłyszał opowieść Reesa. Występował wówczas w roli przyjaciela wygnańca.
Siedział z Reesem, Deckerem i Hollerbachem w gabinecie tego ostatniego i patrzył jak urzeczony na proste gesty, którymi Rees podkreślał opowieść o swoich przygodach.
Cała historia wydawała się zupełnie nieprawdopodobna, jakby wyjęta z baśni.
Kościeje, planeta z kości, wieloryb i jeszcze ta pieśń… Jednakże Rees mówił rzeczowym, całkowicie przekonującym tonem i spokojnie odpowiadał na wszystkie pytania Hollerbacha.
W końcu Rees opisał masową migrację wielorybów.
— Ależ naturalnie — wysapał Hollerbach. — Ha! To jest takie oczywiste. — I mimo podeszłego wieku uderzył pięścią w biurko.
— Ty stary, głupi palancie. — Decker podskoczył wyrwany z transu. — Co jest takie oczywiste?
— Tyle elementów pasuje do całości. Wędrówki między mgławicami! Oczywiście, powinniśmy byli się tego domyślić. — Hollerbach wstał z krzesła i zaczął krążyć po pokoju, waląc kościstą pięścią w drugą dłoń.
— Dość już tej komedii, naukowcu — powiedział Decker. Wyjaśnij, o co chodzi.
— Przede wszystkim pieśni wielorybów: nasz bohater właśnie potwierdził snute od dawna domysły. Powiedzcie mi jedną rzecz, po cóż wieloryby miałyby takie duże mózgi, tak dużą inteligencję, tak wyrafinowane sposoby komunikowania się ze sobą? Jeśli dobrze się zastanowić, te zwierzęta tylko się odżywiają i dzięki ogromnym rozmiarom raczej nie są narażone na ataki drapieżników, co poświadcza Rees. Z pewnością nie ograniczają się do krążenia w atmosferze i przeżuwania powietrznych smakołyków, gdyż wówczas niewiele różniłyby się od drzewa: „unikaj cienia”, „krąż wokół studni grawitacyjnej”.
— Drzewo nigdy nie poleciałoby do Rdzenia — Pallis potarł nos. — W każdym razie nie z własnego wyboru. Czy to chcesz powiedzieć?
— Dokładnie, pilocie. Poddanie się stresowi związanemu z pływami i niebezpiecznym promieniowaniem wymaga skomplikowanych funkcji mózgowych, dalekowzroczności, każącej przezwyciężać prymitywny instynkt, zaawansowanej komunikacji, być może telepatycznej, tak aby każdej generacji można było zaszczepić poprawne zachowanie.
— Poza tym wieloryb musi precyzyjnie wybrać swoją trajektorię wokół Rdzenia. — Rees uśmiechnął się.
— Oczywiście, oczywiście.
— Poczekajcie… — Na twarzy Deckera malowała się złość i zmieszanie. — Rozważmy to krok po kroku. — Podrapał się po brodzie. — Co zyskują wieloryby, nurkując w kierunku Rdzenia? Czyż nie wpadają tam w pułapkę?
— Nie wpadają, jeśli wybierają właściwą trajektorię — odparł Hollerbach nieco zniecierpliwionym tonem. — Właśnie w tym rzecz, rozumiesz? To grawitacyjna katapulta. — Uniósł pięść i obrócił ją, naśladując rotację. — Tutaj jest Rdzeń, który wiruje.
A tędy… — Wyprostował drugą dłoń i szybko przybliżył ją do wyimaginowanego Rdzenia — …
nadlatuje wieloryb. — „Wieloryb” runął tuż obok Rdzenia; hiperboliczna trasa, którą pokonał, była zgodna z kierunkiem rotacji Rdzenia. — Przez krótki okres wieloryba i Rdzeń wiąże grawitacja. Kątowa siła rozpędu Rdzenia wywiera lekki wpływ na zwierzę, które dzięki zetknięciu z nim uzyskuje trochę energii.
— Cieszę się, że nie muszę tego robić za każdym razem, gdy lecę na drzewie. — Pallis potrząsnął głową.
— To całkiem prosty manewr. Wielorybom jakoś się udaje… Decydują się przez wszystko przejść dlatego, że dzięki uzyskanej energii są w stanie osiągnąć prędkość potrzebną do ucieczki z Mgławicy.
— Przestań już ględzić. — Decker wyrżnął pięścią w biurko. — Jaki to ma związek z całą sprawą?
— Związek jest następujący: dzięki osiągnięciu większej prędkości wieloryby mogą opuszczać Mgławicę. — Hollerbach westchnął. Potarł palcami grzbiet nosa, szukając okularów, które dawno utracił.
— One wędrują — gorliwie podchwycił Rees. — Przemieszczają się do innej mgławicy.
Do nowej mgławicy, w której jest mnóstwo młodych gwiazd i błękitne niebo.
— Rozmawiamy tu o wspaniałej wymianie życia między mgławicami — dorzucił Hollerbach. — Bez wątpienia wieloryby nie są jedynym gatunkiem, który lata między chmurami, ale nawet gdyby tak było, zapewne przenosiłyby wystarczająco dużo zarodków i kiełków, aby w nowym miejscu swobodnie rozwinęło się życie.
— To wszystko jest bardzo ekscytujące. — Rees sprawiał wrażenie upojonego. — Widzisz, teoria wędrówek pozwala rozwiązać odwieczną zagadkę pochodzenia życia w naszym obłoku gwiezdnym. Mgławica istnieje zaledwie kilka milionów szycht. Po prostu nie było czasu na powstanie życia w taki sposób, w jaki, według naszych przypuszczeń, ewoluowało ono na Ziemi.
— Odpowiedź jest taka, że prawdopodobnie jednak nie rozwinęło się tutaj — wtrącił Hollerbach.
— Przeniosło się do Mgławicy z innego miejsca?
— Zgadza się, pilocie drzewa, z jakiejś innej, wyczerpanej chmury. Teraz nasza Mgławica umiera. Wieloryby uświadamiają sobie, że nadeszła pora wędrówki. Przed poprzedniczką naszego gwiezdnego obłoku mogły istnieć inne mgławice: łańcuch migracji trwa od niepamiętnych czasów.
— To cudowna wizja — rozmarzył się Rees. — Z chwilą gdy we wszechświecie zrodziło się życie, musiała nastąpić jego szybka ekspansja. Być może już wszystkie mgławice są w jakiś sposób zamieszkane, a w kosmosie nieustannie krążą zwierzęta, których nawet nie umiemy sobie wyobrazić.
— Rees, jeśli nie przystąpisz do rzeczy — Decker spoglądał to na jednego naukowca, to na drugiego — nie wytłumaczysz wszystkiego prostymi słowami i to natychmiast, to własnymi rękami wyrzucę cię przez Krawędź — oświadczył spokojnie. — I tego starego palanta też.
Zrozumiałeś?
— Decker, chodzi o to, że skoro wieloryby są w stanie uciekać przed śmiercią, my również jesteśmy do tego zdolni. — Rees oparł dłonie na biurku. Pallis znowu ujrzał na jego twarzy osobliwą pewność.
— Mów jaśniej. — Decker zmarszczył czoło.
— Mamy do wyboru dwie możliwości. — Rees uderzył w stół. — Albo zostajemy, przyglądamy się gasnącym gwiazdom i wydzieramy sobie resztki żywności, albo — znowu uderzenie — bierzemy przykład z wielorybów. Krążymy wokół Rdzenia, wykorzystując efekt katapulty, i przenosimy się do nowej mgławicy.
— A dokładnie, jak to zrobimy?
— Dokładnie, nie wiem — odparł kwaśno Rees. — Może odetniemy drzewa i pozwolimy, żeby Tratwa spadała w stronę Rdzenia.
— Jak zapobiegłbyś zdmuchnięciu załogi? — Pallis usiłował to sobie wyobrazić.
— Nie wiem, Pallis. — Rees zaśmiał się. — To tylko zarys planu. Jestem pewien, że istnieją lepsze sposoby.
Decker oparł się wygodniej. Na poznaczonej bliznami twarzy malowało się wielkie skupienie.
Hollerbach podniósł zakrzywiony palec.
— Ty, Rees, chcąc nie chcąc prawie odbyłeś tę podróż. Gdyby nie to, że zdołałeś skierować wieloryba tutaj, jeszcze teraz leciałbyś z nim pośród gwiezdnych obłoków.
— Może właśnie tak należałoby to zrobić — zauważył Pallis. — Wedrzeć się do wielorybów, wnieść żywność i wodę, a potem pozwolić, żeby nas zabrały do nowej siedziby.
— Nie sądzę, żeby ta metoda okazała się skuteczna, pilocie — zaprzeczył Rees. — Wnętrze wieloryba nie spełnia warunków potrzebnych do życia istotom ludzkim.
— A zatem będziemy musieli zabrać Tratwę… ale przecież poza Mgławicą zabraknie powietrza, prawda? — Pallis głowił się nad dziwnymi pomysłami. — Należałoby więc zbudować coś w rodzaju osłony, która umożliwi nam oddychanie.
— Myślisz logicznie, Pallis. Może jeszcze uda nam się zrobić z ciebie uczonego.
Hollerbach kiwał głową wyraźnie zadowolony.
— Co za upierdliwy starzec — czule mruknął Pallis.
— Decker, gdzieś w całym tym nonsensie kryje się klucz do przetrwania naszej rasy. — Reesa znowu ogarnął przypływ energii. — Taka jest stawka. Jesteśmy w stanie przeżyć, co do tego nie miej wątpliwości. Potrzebujemy jednak twojej pomocy.
Rees umilkł. Pallis wstrzymał oddech. Czuł, że jest świadkiem doniosłego wydarzenia, przełomowego momentu w historii własnego gatunku. Uświadomił sobie, że los ludzkości w jakiś sposób zależy od Reesa. Uważnie obserwował młodego naukowca i wydało mu się, że dostrzega lekkie drżenie policzków. Jednak z oczu Reesa biła ogromna determinacja.
— Od czego zaczynamy? — zagadnął Decker po długiej chwili.
Pallis powoli wypuścił powietrze. Zobaczył, że Hollerbach się uśmiecha, a w oczach Reesa lśnią zwycięskie iskierki, lecz obaj uczeni byli roztropni i nie okazywali radości zbyt wylewnie.
— Najpierw kontaktujemy się z górnikami — powiedział Rees.
— Co? — wybuchnął Decker.
— Wiesz, to też ludzie — odezwał się łagodnie Hollerbach. — Mają prawo do życia.
— I są nam potrzebni — dodał Rees. — Prawdopodobnie przyda nam się żelazo, i to w dużych ilościach…
I w taki oto sposób Pallis i Jaen siedzieli na dachu Pasa. W górze jak rozmazana plama na niebie znajdowało się jądro gwiazdy. Wszechobecna mżawka zlepiała włosy i zarost Pallisa. Naprzeciwko nich siedziała Sheen i powoli przeżuwała kawałek mięsa. Za jej plecami tkwił, z założonymi ramionami, Jame.
— Wciąż nie jestem pewna, czy po prostu nie powinnam was zabić — powoli wycedziła Sheen.
— Masz wiele wad, Sheen, ale nigdy nie myślałem, że jesteś kretynką. — Wściekł się Pallis. — Nie rozumiesz, jak ważne jest to, co wam mówię?
— Skąd mamy wiedzieć, że to nie jakaś sztuczka? Zapominasz, że prowadzimy wojnę, pilocie. — Jame głupio się uśmiechnął.
— Sztuczka? To może wyjaśnisz, jakim cudem Rees przeżył wygnanie z Pasa i jak doszło do tego, że wrócił na wielorybie. Mój Boże, jeśli dobrze się zastanowisz, jego historia sprowadza się do bardzo prostej hipotezy.
— Co takiego? — Jame podrapał się po brudnej głowie.
Jaen uśmiechnęła się.
— Kiedyś ci to wytłumaczę — powiedział Pallis. — Do diabła, barmanie, w tej chwili mówię ci, że nie czas na wojnę. Wojna nie ma uzasadnienia. Rees pokazał nam wyjście z gazowej pułapki, w której przebywamy, ale musimy działać wspólnie. Sheen, czy nie możemy gdzieś się schronić przed tym cholernym deszczem? — Po zmęczonej twarzy pilota ściekały strużki wody.
— Już ci mówiłam, że nie jesteście tu mile widzianymi gośćmi. Jesteście zaledwie tolerowani i nie macie prawa do dachu nad głową. — Podobnie Sheen mówiła na początku opisywania misji przez Pallisa, lecz pilot zauważył zmianę. Czyżby w jej ton wkradła się odrobina niepewności?
— Posłuchaj, Sheen, nie zabiegam o układ korzystny dla jednej strony.
Potrzebujemy waszego żelaza i umiejętności obrabiania metalu, a wy nie możecie się obyć bez żywności, wody, leków, prawda? Poza tym tak się składa, że Tratwa wciąż ma monopol na maszyny dostawcze. Teraz, przy pełnym poparciu Deckera, Komitetu i diabli wiedzą kogo jeszcze, mogę wam powiedzieć, że jesteśmy skłonni dzielić się tym, co mamy. Jeśli chcecie, damy wam sektor Tratwy z zestawem maszyn, a w dalszej perspektywie… oferujemy górnikom życie dla ich dzieci.
— Gadasz same głupoty, pilocie. — Jame pochylił się do przodu i splunął w deszcz.
— Ty cholerny gnojku… — Stojąca obok Pallisa Jaen zacisnęła pięści.
— Och, zamknijcie się oboje. — Sheen odgarnęła z oczu mokre włosy. — Posłuchaj, Pallis, nawet jeśli powiem tak, nie oznacza to jeszcze końca sprawy. Nie mamy tutaj Komitetu ani szefa, czy kogoś w tym rodzaju, wszystko omawiamy we własnym gronie.
— Rozumiem. — Pallis skinął głową. Jego serce rozpierała nadzieja. Spojrzał Sheen prosto w brązowe oczy. Usiłował włożyć w swoją wypowiedź całą swoją osobowość, wszystkie wspomnienia, jakie z nią dzielił. — Sheen, przecież mnie znasz. Może mam wady, ale wiesz, że nie jestem głupcem. Proszę cię, byś mi zaufała. Pomyśl tylko, czy zabłąkałbym się tutaj, gdybym nie był pewien swojej sprawy? Czy zgodziłbym się utracić coś tak cennego jak…
— Co takiego? Swoje bezwartościowe życie? — Jame uśmiechnął się szyderczo.
— Jame, miałem na myśli moje drzewo. — Pallis odwrócił się do barmana. Nie ukrywał zaskoczenia.
— Nie wiem, Pallis. Potrzebuję czasu. — Twarz Sheen wyrażała rozmaite uczucia.
— W porządku. — Pallis uniósł dłonie. — Nie musisz się śpieszyć. Porozmawiaj ze wszystkimi osobami, które przyjdą ci do głowy, a na razie… czy pozwolisz nam zostać?
— Jedno jest pewne, wasza noga nie postanie w barze „U Kwatermistrza”.
— Barmanie, wcale się nie palę do łykania twojego rozwodnionego sikacza. — Pallis uśmiechnął się pogodnie.
— Nic się nie zmieniasz, pilocie, prawda? — Sheen pokręciła głową. — Wiesz, nawet jeśli cała ta opowieść jest prawdziwa, to wasz wariacki plan nie trzyma się kupy. — Wskazała na jądro gwiazdy. — Dzięki pracy w czymś takim mamy lepsze wyczucie grawitacji niż wy.
Zaręczam ci, że numer z grawitacyjnym katapultowaniem się będzie cholernie trudny.
Należałoby go wykonać z maksymalną precyzją…
— Wiem, ale nawet gdy tu siedzimy, otrzymujemy cenne wskazówki.
— Wskazówki? Od kogo?
Pallis uśmiechnął się.
Gorda obudziły krzyki.
Zerwał się z posłania. Był ciekaw, ile czasu spał. Tutaj, oczywiście, nie istniał cykl szycht, a Pas nie obracał się jak zegar. Czas odmierzała jedynie pora niespokojnego snu, nudna, nie wymagająca inteligencji praca, okropne wyprawy do pieców. Mimo to burczenie w żołądku eks-inżyniera sugerowało upływ co najmniej kilku godzin. Popatrzył na malejącą stertę żywności w kącie chaty i zadrżał. Za jakiś czas głód zmusi go do uszczknięcia kolejnej porcji.
Krzyki przybierały na sile i w Gordzie obudziła się ciekawość. Dotychczas nic nie zakłócało monotonii świata Kościejów. Co spowodowało aż takie poruszenie? Może wieloryb? Ale przecież obserwatorzy zauważali te bestie z dużym wyprzedzeniem, a poza tym nikt nie intonował pieśni.
Gord wstał i ruszył do drzwi.
Kilkanaście osób, dorośli i dzieci, stało na skórzanym podłożu planety i zadzierało głowy do góry. Małe dziecko pokazywało rączką coś na niebie. Zaintrygowany Gord dołączył do tłumu.
Wiatr przyniósł ze sobą zapach drewna i liści. Gord na krótką chwilę zapomniał o nieustannym odorze zgnilizny. Mężczyzna spojrzał w górę i zaparło mu dech w piersiach.
Na niebie wirowało drzewo. Wyglądało majestatycznie. Pień znajdował się najwyżej pięćdziesiąt metrów nad Gordem.
Nie widział drzewa od czasu wygnania z Pasa. Niektórzy z Kościejów zapewne nie oglądali takiego widoku nigdy w życiu.
Z pnia zwisał, głową do dołu, jakiś ciemnowłosy, szczupły i dziwnie znajomy mężczyzna. Pomachał Gordowi ręką.
— Gord? To ty?
— Rees? Nie wierzę własnym oczom… Przecież ty nie żyjesz.
— Wciąż mi to mówią. — Rees wybuchnął śmiechem.
— Przeżyłeś lot na wielorybie?
— Nie tylko lot. Udało mi się wrócić na Tratwę.
— Chyba żartujesz.
— To długa historia. Przybyłem z Tratwy, żeby się z tobą zobaczyć.
— Jeśli to prawda, jesteś szalony. Po co wracałeś? — Gord potrząsnął głową i rozłożył ręce, żeby pokazać kościaną planetę, która teraz stanowiła jego świat.
— Bo potrzebuję twojej pomocy! — odkrzyknął Rees.