Zostawiwszy prześladowców za sobą, wielka bestia ostrożnie pruła powietrze.
Ogonami obracała powoli, ale energicznie. Potężne cielsko dygotało z powodu licznych ran.
Przez półprzeźroczystą skórę wieloryba było widać, że potrójne oczy odwracają się do tyłu, jakby zwierzę oglądało własne wnętrze.
Po pewnym czasie, ze świstem przypominającym powiew wiatru, ogony zaczęły wirować szybciej. Wieloryb gwałtownym szarpnięciem ruszył naprzód i niebawem uwolnił się spod wpływu studni grawitacyjnej planety Kościejów. Rees nie miał już wrażenia, że leci do góry nogami. Teraz wydawało mu się, że został przyciśnięty do miękkiej ściany.
Rees ciekawie przyglądał się skórze wieloryba. Wciąż wbijał palce w chrzestną otoczkę poniżej kilkunastocentymetrowej warstwy mięsa wieloryba. Różowawe ciało zwierzęcia nie posiadało naskórka i jego gęstość była niewiele większa od grubej piany. Rees nie dostrzegł śladów krwi, aczkolwiek jego kończyny pokrywała jakaś lepka substancja.
Przypomniał sobie, że Kościeje chcieli upolować zwierzę, by zdobyć pokarm, i pod wpływem impulsu przysunął twarz do cielska wieloryba i odgryzł kęs mięsa. Pokryty meszkiem kawałek ciała wieloryba rozpłynął mu się w ustach i skurczył do rozmiarów tabletki. Miał wyraźny, nieco gorzkawy smak. Rees z łatwością przeżuł go i połknął. Pokarm podziałał kojąco na wysuszone gardło.
Poczuł, że umiera z głodu. Ukrył twarz w cielsku zwierzęcia i zaczął odgryzać kolejne kawałki. Po kilku minutach wyjadł ponad ćwierć metra kwadratowego mięsa, odsłaniając tkankę chrzestną. Nareszcie miał pełny żołądek. Mógł być spokojny, wieloryb będzie zaspokajał jego potrzeby przez długi czas.
Rozejrzał się dookoła. Otaczały go chmury i gwiazdy, ogromny, sterylny korowód, nie mający ścian ani podłogi. Rees był całkowicie zagubiony na czerwonym niebie i nie miał nadziei, że kiedykolwiek ujrzy ludzką twarz. Ta perspektywa nie przerażała uciekiniera, raczej pogrążyła go w zadumie. Przynajmniej udało mu się uniknąć poniżającego życia wśród Kościejów. Skoro czekała go śmierć, wolał umrzeć, przyglądając się nowym, zadziwiającym zjawiskom.
Przesunął się nieco, żeby cielsko wieloryba go nie uwierało. Utrzymywanie pozycji prawie wcale nie wymagało wysiłku, a miarowe ruchy ogonów działały na Reesa nadspodziewanie kojąco. Pomyślał, że upłynie sporo czasu, zanim w końcu straci siły i spadnie.
Jednak zaczęły go boleć ramiona. Ostrożnie zmienił położenie palców najpierw jednej, a potem drugiej ręki, lecz wkrótce ból rozprzestrzenił się na plecy i barki. Czyżby tak szybko się zmęczył? Przecież w warunkach nieważkości przytrzymywanie się wieloryba wymagało minimalnego wysiłku. Rees spojrzał przez ramię.
Cały świat wirował. Gwiazdy i obłoki zataczały szerokie kręgi wokół wieloryba.
Rees zrozumiał, że znowu wisi uczepiony dołu wieloryba i w każdej chwili może spaść.
Niewiele brakowało, żeby stracił oparcie. Zamknął oczy i mocniej wbił palce w tkankę chrzestną. Oczywiście, powinien był przewidzieć sytuację. Wieloryb charakteryzował się symetrią obrotową, jego obroty były czymś zupełnie naturalnym. Musiał wywoływać przeciwwagę dla ruchu ogonów, a obracanie się zapewniało mu stabilny lot.
Wszystko układało się w logiczną całość.
Wiatr smagał Reesa po twarzy, rozwiewając mu włosy. W miarę wzrastania prędkości obrotu palce mężczyzny coraz bardziej się męczyły. Wiedział, że jeśli nie przestanie analizować swojego cholernego położenia i nie zdecyduje się na coś konkretnego, to w ciągu kilku minut spadnie.
Po chwili jego stopy utraciły niepewne oparcie. Odpadł od zwierzęcia i trzymał się go tylko rękami. Tkanka chrzestna wyginała się w palcach Reesa niczym plastik.
Ilekroć zmieniał położenie tułowia, jego ramiona przeszywał ból. Czuł, że siła odśrodkowa stale wzrasta; najpierw wynosiła jeden g, następnie jeden i pół, a potem dwa…
Być może należało się przesunąć w stronę jednego ze stacjonarnych „biegunów”, na przykład do spojenia łączącego ogony wieloryba z korpusem. Rees zerknął w bok, w kierunku tylnej części ciała zwierzęcia. Przedzielona ścianami, rurkowata warstwa chrzestna przypominała mu niewyraźną plamę. Odniósł wrażenie, iż dzieli go od niej ogromna odległość. Musiał więc kurczowo trzymać się swojego miejsca.
Tempo rotacji wciąż się zwiększało. Rees widział w dole smugi gwiazd i zaczynało mu się kręcić w głowie. Wyobrażał sobie, że gdzieś w pobliżu jego stóp zbiera się krew nękająca mózg. Miał zupełnie zdrętwiałe ramiona. Poczuł, że palce lewej, słabszej ręki, powoli się obsuwają.
Z okrzykiem przerażenia próbował odzyskać w ręce siły i kurczowo zacisnął palce.
W tym momencie warstwa chrzestna pękła.
Rees miał wrażenie, jakby skóra rozdarła się wzdłuż szwu. Z wnętrza wieloryba wydostał się gorący, cuchnący gaz. Rees zatchnął się, czuł, że łzawią mu oczy.
Przerwana warstwa chrzestna utworzyła fałdę pod brzuchem wieloryba. Rees nadal do niej przywierał, ale kołysanie sprawiało mu coraz większy ból.
Wkrótce skóra wieloryba zafalowała. Po brzuchu przetoczyła się fala o wysokości około jednej trzeciej metra. System nerwowy zwierzęcia reagował powoli, lecz z pewnością zarejestrował ból z powodu powstania tak rozległej przepukliny. Fala dotarła do miejsca pęknięcia. Zwisająca fałda tkanki chrzestnej kilkakrotnie uniosła się w górę i opadła.
Rees miał wrażenie, że coś wyrywa mu ramiona z tułowia i wbija igły w przeguby rąk.
Znowu rozluźnił uchwyt. Pęknięcie w górnej warstwie tkanki chrzestnej wyglądało jak wąskie drzwi.
Reesowi drżały mięśnie, ale zdołał się podciągnąć, tak że jego podbródek znalazł się na wysokości dłoni. Puścił się lewą ręką i niewiele brakowało, żeby spadł. Na szczęście, wciąż zaciskał prawą rękę na warstwie chrzestnej. Po chwili chwycił lewą ręką brzeg rany, potem oderwał prawą dłoń. I chociaż słabsza, zdrętwiała lewa ręka ześlizgnęła się po natłuszczonej tkance, to jednak w końcu udało mu się złapać krawędź otworu obiema rękami.
Rees odpoczywał przez kilka sekund. Palce obsuwały się, a mięśnie rozsadzał ból.
Teraz zmusił do wysiłku kręgosłup. Podciągnął stopy na wysokość głowy i włożył je do szczeliny. Następnie bez trudu wślizgnął się do cielska wieloryba. Wreszcie mógł rozprostować palce. Resztkami sił odsunął się od otworu.
Leżał na wznak z rozpostartymi rękami i nogami. Pod sobą miał ścianę żołądka zwierzęcia. Oddychał z trudem. Półprzeźroczysta skóra utrudniała mu obserwację wirujących w dole gwiazd. Daleko nad jego głową jak potężne maszyny w jakimś szerokim, słabo oświetlonym korytarzu znajdowały się narządy wieloryba.
Rees rzęził. Miał wrażenie, że jego ramiona i dłonie płoną, Po chwili ogarnęła go ciemność i nie czuł już bólu.
Obudził się dręczony potwornym pragnieniem.
Zerknął na przepastne wnętrze wieloryba. Światło wydawało się słabsze. Być może zwierzę, z sobie tylko znanych powodów, zagłębiało się w Mgławicę.
Powietrze było gorące i wilgotne, a ponadto zalatywało czymś w rodzaju potu, i pomimo że Rees odczuwał lekki ból w piersiach, nie miał kłopotów z oddychaniem.
Ostrożnie oparł się na łokciach. Musiał mocno naderwać ścięgna ramion. Paznokcie obu rąk miał w opłakanym stanie, ale kości palców nie ucierpiały ani trochę.
Powoli dźwignął się na nogi.
Wokół wieloryba nadal krążyły gwiazdy, ale kiedy Rees odwracał oczy, nie czuł już zawrotów głowy. Czuł się jakby stał na terenie ustabilizowanej studni grawitacyjnej, gdzie siła ciążenia nie przekracza dwóch g. Spojrzał w dół i zobaczył, że jego bose stopy zapadły się kilkanaście centymetrów w sprężystą warstwę chrzestną. Na próbę wykonał parę kroków, okazało się, że może chodzić bez trudu, chociaż na śliskim podłożu łatwo było się przewrócić.
Konał z pragnienia. Czuł, że suchość dosłownie zamyka mu gardło.
Podszedł do otworu, który zrobił w warstwie chrzestnej. Rana tworzyła teraz szczelinę o szerokości pasa Reesa. Nie miał pojęcia, jak długo leżał nieprzytomny, lecz domyślał się, że musiała upłynąć co najmniej jedna szychta, żeby rozdarcie mogło się zagoić w tak dużym stopniu. Kiedy uklęknął, ciało wieloryba wydało mu się ciepłym, wilgotnym dywanem.
Przysunął twarz do rany i z ulgą wdychał świeże powietrze. Zobaczył zwisającą fałdę warstwy chrzestnej, dzięki której znalazł się w bezpiecznym miejscu: rozdarta skóra pokryła się cienkimi zmarszczkami. Pomyślał, że być może fałda ostatecznie zostanie odizolowana od korpusu zwierzęcia, ulegnie atrofii i odpadnie.
Z powodu wspinaczki Reesa tkanka wokół rany została pozbawiona mięsa i tylko gdzieniegdzie było widać pojedyncze pasma mięsa, podobne do resztek listowia na starym drzewie. Rees położył się na ciepłej powierzchni, złapał fałdę lewą ręką, a potem wsunął do rany głowę i prawe ramię. Następnie otoczył ramieniem zewnętrzną część brzucha wieloryba i wciągnął tyle cielska, ile mógł. Wiatr wokół wirującego zwierzęcia cały czas owiewał mu twarz i barki.
Po pewnym czasie odsunął się od rany ze skromną zdobyczą. Natychmiast wepchnął sobie do ust potężny kęs mięsa. Lepki sok wieloryba zaspokoił pragnienie.
Przycupnął na rozgrzanym ciele i przez kilka minut jadł, odkładając na później myśli o niewesołej przyszłości. Żeby przynajmniej częściowo zaspokoić głód, zjadł połowę wyrwanego mięsa.
Resztę wepchnął do kieszeni brudnego kombinezonu.
Po chwili odkrył istnienie jeszcze jednego problemu. Bolał go wypełniony pęcherz.
Odczuwał dziwną niechęć na myśl, że miałby się załatwić w ciele innego stworzenia. Taki czyn wydawał mu się wstrętnym nadużyciem. Jednak ucisk w podbrzuszu nie pozostawił mu wyboru. Opuścił spodnie i kucnął nad najwęższym odcinkiem szczeliny w ścianie wielorybiego żołądka.
Wyobraził sobie, że jego odchody mogłyby kiedyś dotrzeć do Pasa albo Tratwy w postaci brązowożółtego obłoku. Czy któryś z jego znajomych spojrzałby z przerażeniem w górę, skąd bierze się ów cuchnący deszcz, i pomyślałby o nim? Oczywiście, była to raczej nieprawdopodobna wizja.
Roześmiał się głośno. Miękka ściana stłumiła hałas. Przychodziły mu do głowy różne osoby, które mogłyby odebrać jego „wiadomość”. Gover, Roch, Quid. Może należałoby wziąć kogoś na cel?
Załatwiwszy potrzebę, znowu poczuł ciekawość i zaczął się przyglądać wnętrzu wieloryba. Czuł się, jakby przebywał w wielkim, oszklonym statku. Od frontowej strony, wzdłuż osi korpusu ciągnęła się szeroka rura, zwężająca się przy drugim końcu. W głównej części przełyku, niczym grube, blade robaki, rozwidlały się jelita, a wokół osiowej rury zwisały worki, (każdy mógłby pomieścić czterech ludzi) wypełnione ciemną, nieruchomą masą. Narządy znajdowały się przeważnie w głównym kanale, a inne organy, potężne i nieznane Reesowi, były przymocowane do wewnętrznej warstwy skóry.
Dalej Rees dostrzegł połączenie z częścią ogonową oraz wielkie, półkoliste ogony, które z niewzruszoną mocą młóciły powietrze. Ich ruch i wirujące cienie rzucane dzięki światłu gwiazd na półprzeźroczystą skórę wprowadzały pewne urozmaicenie, lecz jeśli nie zważało się na stłumione buczenie, w ogromnej przestrzeni panowała cisza i spokój. Rees naczytał się kiedyś o wielkich katedrach na Ziemi. Przypomniał sobie, jak spoglądał na stare obrazy i zastanawiał się, co można poczuć, stojąc wewnątrz pradawnych, wielkich, pogrążonych w martwej ciszy budowlach.
Może towarzyszyłoby mu takie samo uczucie jak teraz?
Ostrożnie stąpając po śliskiej, sprężystej powierzchni, zaczął iść ku przedniej części wieloryba.
Zbliżył się do jakiegoś narządu, który łączył się z żołądkiem. Była to nieprzezroczysta, spłaszczona kula, dwukrotnie większa niż on sam. Poczuł, że jest przez nią lekko przyciągany. Nacisnął dłonią lepkie, bryłowate cielsko; pod powierzchnią kipiała gorąca, płynna substancja. Może miał do czynienia z czymś w rodzaju wątroby albo nerki?
Przykucnął i zauważył, że narząd jest połączony ze ścianą żołądka sztywnym, pomarszczonym i przezroczystym pierścieniem, przez który zaobserwował ciecz, przetaczaną do gęstej warstwy chrzestnej i z powrotem.
Z narządu wystawała dzida Kościeja, jej czubek ugrzązł w miękkim cielsku na długość ramienia. Rees chwycił drzewce i ostrożnie wyciągnął włócznię. Była wilgotna i lepka. Oparł ją o wnętrze wieloryba i podjął wędrówkę.
Gdy wspinał się w kierunku osi rotacji, podłoże raptownie podniosło się ku górze. W pewnym momencie stromizna zrobiła się niemal pionowa i musiał wbić palce w warstwę chrzestną. W miarę jak zbliżał się ku osi, malała siła dośrodkowa, ale zaczynał się chwiać pod wpływem efektu Coriolisa.
Zatrzymał się, żeby złapać oddech, i obejrzał pokonaną przez siebie stromiznę.
Narządy przytwierdzone do pozornej podłogi oraz ściany komory skojarzyły mu się z silnikami o skomplikowanej zasadzie działania. Nad głową Reesa znajdował się przełyk, oblepiony tuż za oczami wieloryba, jak zdołał zauważyć, ogromną, gąbczastą masą.
Czyżby włókna łączące oczy z gąbczastą tkanką były nerwami optycznymi?
Być może poskręcana bryła stanowiła mózg zwierzęcia. Jeśli tak, stosunek jego masy do reszty ciała wypadał nie gorzej niż u człowieka.
Czy wieloryb był inteligentny? Takie przypuszczenie wydawało się absurdalne, lecz Rees przypomniał sobie pieśń Kościejów. Wieloryb musiał posiadać skomplikowany ośrodek zmysłów, aby zareagować na tego rodzaju przynętę.
Rees znalazł się tuż pod częścią łączącą przełyk z przodem. Potrójne oczy wieloryba wisiały nad nim jak ogromne lampy, spokojnie penetrując kosmos. Miał wrażenie, iż przywarł do wewnętrznej części potężnej maski.
Po chwili przednia część zwierzęcia zafalowała i omal nie stracił równowagi.
Mocniej chwycił się warstwy chrzestnej i spojrzał w górę. Środek uległ rozszczepieniu, utworzył wylot, prowadzący wprost do wielkiej gardzieli.
Rees wyjrzał przez szczelinę. Z nieostrego obrazu wyłoniło się stado upiornie białych, płaskich jak talerze stworzeń, które wirowały w powietrzu przed wielorybem. Owe stworzenia miały metr szerokości, a niektóre, zapewne młode, były o wiele mniejsze. Ich krawędzie zawijały się ku górze, na pewno ze względów aerodynamicznych, a górną powierzchnię dysków przecinały fioletowe żyłki.
Na widok wieloryba płaskie stworzenia rozpierzchły się w popłochu. Troje wielorybich oczu z precyzją dokonywało pomiarów triangulacyjnych. Po chwili żywe krążki zderzyły się z wielkim, płaskim przodem wieloryba. Warstwa chrzestna dudniła jak bęben.
Rees odruchowo się cofnął. Skazane na pożarcie talerzowe istoty słabo się obracały, w końcu jednak wpadały do środka i znikały w nieprzezroczystym przełyku, o czym świadczyło ciągłe wybrzuszanie się wielkiej rury. Rees wyobrażał sobie, jak te wciąż żywe organizmy muszą się miotać między ściankami przełyku, skoro dotychczas swobodnie oddychały powietrzem. Po kilku minutach pierwsze wybrzuszenie dotarło do początkowego odcinka półprzeźroczystych wnętrzności. Zniszczone talerze pojawiły się w jelitach, gdzie panowała względna cisza.
Niektóre jeszcze słabo się obracały. Ich wędrówka dobiegała końca w zbiornikach z gazami i płynami trawiennymi, gdzie ulegały rozpuszczeniu.
Wieloryb torował sobie drogę wśród ławicy talerzy przez mniej więcej trzydzieści minut. Potem Rees kątem oka dostrzegł jakiś ruch. Kiedy się odwrócił i wytężył wzrok, zobaczył, że po niebie przelatuje ze świstem coś czerwonego. Wkrótce dostrzegł mnóstwo plamek. Przypominały pociski, w szaleńczym pędzie lądowały na talerzach, a gdy podrywały się do lotu, zostawiały za sobą krew i resztki mięsa.
Jedna z plamek zaatakowała twarz Reesa. Krzyknął i natychmiast się cofnął.
Niewiele brakowało, żeby stracił punkt oparcia, zachował jednak równowagę i przyjrzał się agresywnemu zwierzęciu.
Zatrzymało się zaledwie kilka metrów dalej. Czerwony, pozbawiony kończyn tułów miał około dwóch metrów długości i okrągłe wole z przodu, szersze od zasięgu ramion Reesa.
Wokół otworu gębowego znajdowały się paciorkowate oczy, a długie zęby agresora wyglądały jak czubki igieł skierowane do środka. Po chwili stworzenie zamknęło usta, napinając cielsko na szczątkowej strukturze kostnej. Białe, błyszczące zęby głośno zazgrzytały.
Rees wyobraził sobie, że ten niebiański wilk, gapiąc się na niego, oblizuje wargi.
Wkrótce jednak wieloryb przygwoździł zwierzę groźnym spojrzeniem i po chwili wilk dołączył do swoich towarzyszy, żeby zadowolić się łatwiejszą zdobyczą w postaci mięsa podobnych do talerzy istot.
Wieloryb zaspokoił głód i opuściwszy ławicę talerzy, wzbił się w czyste powietrze.
Rees obejrzał się za siebie i zobaczył, że niebiańskie wilki wciąż ucztują.
Niebiańskie wilki występowały w bajkach dla dzieci; nigdy dotąd Rees nie natknął się na te stworzenia. Podobnie jak inne, niezliczone gatunki flory i fauny Mgławicy, talerze i wilki bez wątpienia unikały siedzib ludzkich. Kto wie, może jest pierwszym człowiekiem, który je zobaczył? Czy gwiezdny obłok zginie, zanim ludziom uda się zbadać wszystkie cuda, jakie miał do zaoferowania osobliwy wszechświat?
Rees poczuł ogromne przygnębienie i przycisnął twarz do wewnętrznej ściany wieloryba. Zwierzę zapuszczało się w sam środek Mgławicy. Robiło się coraz ciemniej.
Rees obudził się. Śniło mu się, że spada.
Nadal był przytulony do wieloryba i ściskał fałdy warstwy chrzestnej. Ostrożnie rozprostował palce i zaczął masować zesztywniałe stawy.
Co go obudziło? Badawczo lustrował przepaściste wnętrze wieloryba. Cielsko zwierzęcia wciąż omiatały smugi gwiezdnej poświaty, które przypominały światło latarek, ale… bez wątpienia działo się to wolniej. Czyżby wieloryb odpoczywał?
Rees odwrócił się, by wyjrzeć na zewnątrz, i ogarnęło go zdumienie. Z odległości kilkunastu metrów spoglądało na niego troje oczu drugiego wieloryba. Zwierzę przyciskało przednią część do Jego” wieloryba. Pyski obu potężnych zwierząt poruszały się w taki sposób, jakby prowadziły ze sobą rozmowę.
Po chwili drugi wieloryb oderwał się i machając ogonami, zniknął w oddali.
Reesowi zaparło dech w piersiach. Za odlatującym zwierzęciem pojawiło się następne, a potem jeszcze dwa kolejne. Cała przestrzeń nad Reesem i w dole zapełniła się stadem wielorybów, które sunęły przez Mgławicę. Ta szkółka musiała zajmować wiele kilometrów sześciennych przestrzeni. Najbardziej oddalone wieloryby przypominały małe latarenki, iluminowane światłem gwiazd. Jak ogromna, bladoróżowa rzeka zwierzęta szybowały w kierunku Rdzenia.
Za plecami Reesa dał się słyszeć zgrzyt, jak gdyby pracowała tam wielka maszyna.
Mężczyzna obrócił się i zobaczył, że spojenie łączące korpus z częścią ogonową zwierzęcia zaczyna się obracać; ogromne kości i mięśnie ciągnęły masę wirującego cielska.
Wkrótce wieloryb zatoczył szeroki łuk, pomagając sobie ruchami ogonów. Po raz kolejny zwiększeniu uległo tempo rotacji, przez co szkółka wielorybów wyglądała jak kalejdoskop trzepoczących ogonów. W końcu zwierzę zajęło miejsce w szyku wędrowników.
Przez wiele godzin ławica sunęła w narastającej ciemności. Gwiazdy w tych otchłaniach wydawały się starsze i przyćmione. Rees zauważył, że odległości między nimi maleją, w miarę jak stado zbliża się do Rdzenia. Dwie gwiazdy prawie stykały się ze sobą.
Charakteryzowały się słabym żarem i wirowały wokół siebie w długim piruecie.
Potem wieloryby minęły ogromną gwiazdę o średnicy wielu mil. Wydawało się, że procesy fuzji już dobiegły na niej końca, ale jej żelazna powierzchnia, skondensowana dzięki grawitacji, wciąż jaśniała słabym żarem. Ciągle coś się na niej działo: co kilka minut jakaś część obszaru zapadała się, zostawiając za sobą kilkumetrowy krater i pył stopionych cząsteczek, które unosiły się może metr w górę. Wokół tego giganta krążyły mniejsze gwiazdy. Rees przypomniał sobie planetarium Hollerbacha: teraz miał przed oczami inny model Układu Słonecznego, składający się nie z metalowych kulek, lecz z prawdziwych gwiazd.
Szkółka wielorybów dotarła do kolejnego skupiska gwiazd, które łączyła grawitacja.
Tym razem nie było widać centralnie położonego olbrzyma. Rees ujrzał tylko kilkanaście małych gwiazd, z których część jeszcze świeciła. Wirowały, wykonując skomplikowany, chaotyczny taniec. W pewnej chwili wydawało się, że dojdzie do nieuchronnego zderzenia dwóch gwiazd, lecz przeleciały obok siebie w odległości zaledwie kilku metrów, zrobiły obrót i popędziły w innych kierunkach. W ruchach tej gwiezdnej rodziny nie dało się zauważyć żadnego porządku ani powtarzalnych zjawisk, ale Rees, który w swoim czasie badał zagadnienie chaotycznych aspektów trzech ciał, nie dziwił się.
Ciemność stale się pogłębiała, co pozwoliło Reesowi wyciągnąć wniosek, iż znajdują się bardzo blisko Rdzenia. Przypomniał sobie podróż po Mgławicy, którą odbył za pośrednictwem teleskopu wraz z młodym naukowcem trzeciej klasy — jak mu było na imię?
Nead? Wtedy nie mógł marzyć, że uda się w tę podróż osobiście i to w tak nieprawdopodobnych okolicznościach.
Przez chwilę myślał o Hollerbachu. Co dałby starzec, żeby móc zobaczyć te cuda?
Reesa ogarnęło błogie zadowolenie, wywołane wspomnieniami.
Podobnie jak podczas wędrówki za pomocą teleskopu, mgły środkowej części gwiezdnego obłoku opadły niczym zasłona i Rees zaczął dostrzegać pierścień odpadków wokół Rdzenia. Przez wyrwy w skorupie prześwitywał różowy blask.
Powoli Rees zaczynał sobie uświadamiać, że patrzy na swoją własną śmierć. Co będzie decydującym czynnikiem? Intensywne promieniowanie emitowane przez czarną dziurę? A może efekty pływowe grawitacji Rdzenia doprowadzą do rozczłonkowania jego ciała? Albo, gdy bardziej miękka struktura wieloryba ulegnie zniszczeniu, on sam bezradnie zawiśnie w powietrzu i upiecze się żywcem lub udusi z braku tlenu?
Jednak wciąż nie opuszczało go zadowolenie. Słyszał teraz powolną, kojącą muzykę.
Rozluźnił mięśnie i wygodnie usadowił się we wnętrzu wieloryba. Jeśli rzeczywiście czekała go śmierć, przynajmniej mógł sobie powiedzieć, że odbył ciekawą podróż.
Może jednak śmierć nie oznaczała całkowitego końca? Przypomniał sobie proste wierzenia religijne na Pasie. Może dusza istnieje dłużej niż ciało? Może będzie kontynuował podróż w innym wymiarze? Oczami wyobraźni widział szereg uwolnionych od powłoki cielesnej dusz, które przemierzały kosmos, powoli machając ogonami…
Ogonami? Co u licha?
Rees potrząsnął głową, pragnął uwolnić się od dziwacznych obrazów i dźwięków. Do diabła, znał siebie wystarczająco dobrze, by wiedzieć, że nie oczekiwałby śmierci ze wzniosłym uśmiechem i wizją życia pozagrobowego. W normalnych warunkach z pewnością próbowałby walczyć, znaleźć wyjście…
Czyżby to nie były jego własne myśli? Kto więc mu je narzuca?
Zadygotał. Odwrócił się i spojrzał na fałdy mózgowe wokół przełyku wieloryba.
Czyżby zwierzę miało zdolności telepatyczne? Czyżby ten wielki, znajdujący się zaledwie parę metrów dalej wzgórek mógł przekazywać obrazy ludzkiemu umysłowi?
Rees przypomniał sobie, jak bardzo przyciągał wieloryby śpiew kościejowych myśliwych. Być może ów śpiew stanowił coś w rodzaju telepatycznej przynęty.
Nagle zrozumiał, że monotonna muzyka w jego głowie charakteryzuje się takim samym zniewalającym rytmem i obsesyjnie powracającą melodią jak pieśń Kościejów.
Musiała napływać z zewnątrz. Nie mógł jednak ustalić, czy docierała do jego uszu, czy też za pomocą telepatii. Być może Kościejom przypadkowo udało się znaleźć sposób na przekonanie wielorybów, iż lecą one nie na spotkanie powolnej śmierci z rąk małych, złośliwych istot ludzkich, lecz w stronę…
W stronę czego? Czyżby wieloryby nie wiedziały, że podążają w kierunku Rdzenia?
I dlaczego fakt udawania się tam napełniał je takim szczęściem?
Istniał tylko jeden sposób uzyskania odpowiedzi. Rees zadrżał na myśl, że jego umysł miałby podlegać jeszcze większej ingerencji. Jednak mocno zacisnął ręce wokół tkanki chrzestnej, przymknął oczy i usiłował się skupić na dziwacznych obrazach.
Wieloryby znowu wzbiły się w powietrze. Próbował obserwować je w taki sposób, jakby miał przed sobą fotografię. Czy te istoty naprawdę były wielorybami? Tak, lecz ich rozmiary wydatnie się zmniejszyły, wieloryby przypominały teraz pociski w kształcie ołówków, niemal bez przeszkód sunące… no właśnie, dokąd? Rees zakrył oczy wierzchem dłoni, lecz nic nie przychodziło mu do głowy. No cóż, bez względu na to, dokąd się udawały,,jego” wieloryb był wyraźnie zachwycony tą podróżą.
Skoro nie mógł dostrzec miejsca docelowego, zastanowił się, gdzie znajduje się punkt wyjścia. Spuścił głowę. Miał wrażenie, że obraz w jego umyśle ulega spłaszczeniu, jak gdyby przeszukiwał niebo teleskopem.
W końcu udało mu się zobaczyć, skąd wylatują wieloryby. Tym miejscem okazał się Rdzeń.
Rees otworzył zmęczone oczy. Zatem zwierzęta wcale nie pędziły ku własnej śmierci.
W jakiś sposób zamierzały wykorzystać Rdzeń dla uzyskania ogromnych prędkości, które pozwoliłyby im wylecieć…
Nagle Rees zrozumiał, że wielorybom chodzi o opuszczenie samej Mgławicy. One wiedziały, że Mgławica umiera, i używając nieprawdopodobnej metody, emigrowały:
porzucały ginące resztki gwiezdnego obłoku i pokonywały przestrzeń kosmiczną, aby znaleźć nowy dom. Prawdopodobnie czyniły to już setki razy. Być może żyją w innych mgławicach od setek tysięcy szycht…
Paliły go policzki. Obudziła się w nim wielka nadzieja. Człowiek z pewnością mógłby naśladować zachowanie wielorybów.
Rdzeń znajdował się już bardzo blisko. Przez warstwę gruzu przedostawały się smugi diabelskiego światła. Powietrze wydychane przez wieloryby przypominało ogromne, wilgotne pióropusze. Ciała stworzeń kurczyły się jak powoli przekłuwane baloniki.
Wieloryb Reesa zwolnił obroty. Wkrótce miał się znaleźć w ciemniejącej gardzieli studni grawitacyjnej Rdzenia, a Reesa czekała pewna śmierć. Jego nadzieja prysła równie szybko, jak się zrodziła, a wraz z nią wszelkie oznaki złudnego zadowolenia.
Zostało mu kilka minut życia, a przecież w jego przeklętej głowie kryła się tajemnica przetrwania ludzkości.
Wydał okrzyk rozpaczy i konwulsyjnie uczepił się tkanki chrzestnej.
Wieloryb zadygotał.
Rees z niedowierzaniem spojrzał na swoje ręce. Dotychczas zwierzę nie przejawiało żadnej reakcji na obecność człowieka. Zapewne Rees zachowywałby się tak samo, gdyby do jego organizmu wtargnęły jakieś pasożytnicze drobnoustroje. Lecz jeśli Rees nie denerwował wieloryba swoimi ruchami, to może ogromny, powolny mózg zwierzęcia reagował na jego rozpacz?
I być może istniało jakieś wyjście z sytuacji.
Rees zamknął oczy i przypominał sobie rozmaite twarze. Hollerbach, Jaen, Sheen, Pallis. Nie odpędzał od siebie udręki, wiążącej się z ich bliską śmiercią, wzbudzał w sobie pragnienie, by wrócić i ocalić swoich ludzi, aż w końcu osiągnął maksimum bólu psychicznego. Zaczął ciągnąć pysk wieloryba, jakby mógł w ten sposób zawrócić gigantyczne stworzenie z drogi prowadzącej ku Rdzeniowi.
Reesa ogarnął straszliwy smutek. Błagał los, by wieloryb podążył za stadem i znalazł się w bezpiecznym miejscu. Czuł się całkowicie pogrążony w rozpaczy. Skupiał uwagę na jednym tylko obrazie: na zdumionej twarzy uczonego trzeciej klasy, Neada, gdy młodzieniec podziwiał na monitorze teleskopu piękno krawędzi Mgławicy. Wieloryb znowu zadrżał, tym razem bardziej gwałtownie.