Drzewo było drewnianą, obficie ulistnioną machiną o szerokości pięćdziesięciu metrów. Zwolniwszy rotację, powoli opuściło się w kierunku studni grawitacyjnej jądra gwiazdy.
Pallis, pilot drzewa, wisiał poniżej sękatego pnia, uczepiwszy się go rękami i nogami.
Za plecami miał jądro gwiazdy i znajdującą się w środku kopalnię. Spojrzał krytycznym okiem na zasłonięty przez listowie dym, który kłębił się nad górnymi gałęźmi.
Warstwa dymu nie była zbyt gruba, toteż Pallis widział światło gwiazd. Dotknął rękami najbliższej gałęzi i poczuł lekkie drżenie. Nawet tutaj, u nasady konarów, drzewo niespokojnie dygotało. Jego działaniem rządziły dwie zasady: próbowało unikać zabójczej grawitacji gwiazdy i uciekało przed cieniem dymnego obłoku, który popychał je w stronę studni grawitacyjnej.
Zręczny pilot musiał zachowywać idealną równowagę, drzewo powinno krążyć z zachowaniem wymaganej w danych warunkach odległości.
Teraz wirujące gałęzie młóciły powietrze, dlatego drzewo podskoczyło w górę co najmniej o metr. Niewiele brakowało, a Pallis oderwałby się od niego. Z listowia wyłoniła się chmara malutkich, przypominających kółeczka skoczków. Zaczęły brzęczeć wokół mężczyzny, starającego się utrzymać równowagę.
Wszystko przez tego cholernego chłopaka…
Rozwścieczony Pallis płynnymi ruchami podciągnął się przez listowie na górną część drzewa. Obłok dymu i pary wisiał kilka metrów nad jego głową, docierając wąskimi smużkami aż do konarów. Wilgotny opał został zużyty co najwyżej w połowie mis paleniskowych.
Govera, jego asystenta, nie było nigdzie widać.
Owinąwszy palcami nóg listowie, Pallis całkowicie się wyprostował. Według standardów Mgławicy był w dość podeszłym wieku, gdyż przeżył pięćdziesiąt tysięcy szycht, ale brzuch miał nadal płaski i twardy jak pień jednego z drzew ukochanej floty i wielu mężczyzn zlękłoby się na widok gęstej siateczki blizn, pokrywających jego twarz, ramiona oraz ręce i czerwieniejących w chwilach gniewu.
To była jedna z takich chwil.
— Gover! Na kości, co ty wyrabiasz?! — Nad jedną z mis paleniskowych obok krawędzi drzewa pojawiła się szczupła twarz. Gover pośpiesznie zsunął się po platformie z listowia. Na wąskich plecach podskakiwał plecak. Pallis stał z założonymi rękoma i napinał bicepsy.
— Gover — powiedział łagodnie — pytam cię jeszcze raz: co ty, u licha, wyrabiasz?
— Skończyłem — wymamrotał. Gover otarł wierzchem dłoni nos, lekko rozchylając nozdrza. Po chwili cofnął świecącą rękę.
— Skończysz, kiedy ja ci to zakomunikuję. Nie wcześniej. — Pallis pochylił się nad młodzieńcem. Gover próbował uniknąć wzroku pilota. Nic nie odpowiedział. — Posłuchaj — dorzucił Pallis, wbijając palec w torbę młodzieńca. — Wciąż nosisz połowę swojego przydziału drewna na opał. Paleniska wygasają. Spójrz, w jakim stanie jest zasłona dymna.
Więcej dziur niż w twoim cholernym podkoszulku. Przez ciebie moje drzewo nie wie, w jakim kierunku się poruszać. Czujesz, jak drży? Posłuchaj, Gover. O ciebie nie dbam wcale, ale zależy mi na moim drzewie. Jeśli jeszcze raz mu zaszkodzisz, to wyrzucę cię przez krawędź.
Przy odrobinie szczęścia zostaniesz zjedzony przez Kościejów na kolację, a ja sam sprowadzę drzewo z powrotem na Tratwę. Zrozumiałeś? — Gover wisiał przed nim apatycznie, skubiąc rąbek wystrzępionego podkoszulka. Pallis przedłużał napięcie, w końcu syknął: — A teraz jazda stąd!
Gover w popłochu rzucił się do najbliższego kotła i zaczął wyciągać z plecaka szczapy drewna. Niebawem świeże kłęby dymu zasiliły uszczuploną chmurę i drżenie drzewa ustało.
Pallis dusił się ze złości, obserwując niezdarne ruchy chłopca. Fakt, miał już wielu kiepskich pomocników, ale dawniej większość z nich pragnęła się uczyć.
Przynajmniej próbowała. I stopniowo, w miarę upływu ciężkich szycht, z tych młodych ludzi wyrastali odpowiedzialni mężczyźni i kobiety, zahartowani psychicznie i fizycznie.
Nie dotyczyło to nowej generacji.
Pallis odbywał z Goverem trzeci lot, ale ten chłopak tak samo zawadzał i ociągał się z robotą, jak wtedy, gdy po raz pierwszy przydzielono go do drzew. Pallis najchętniej przekazałby gówniarza z powrotem do sekcji naukowej.
Z niepokojem zerkał na czerwone niebo. Spadające gwiazdy wyglądały jak rząd czubków szpilek, kurczących się w miarę oddalania. Otchłanie Mgławicy przypominały ciemnopurpurową kloakę. Pallis zastanawiał się, czy jego konsekwentna pogarda dla współczesnej młodzieży nie jest tylko objawem starzenia? A może ludzie naprawdę się zmienili?
No cóż, nie ulegało wątpliwości, że otaczający go świat bardzo się zmienił.
Pogodne, błękitne niebo i powiewy rześkiego wiatru stały się teraz jedynie wspomnieniem; powietrze zmieniło się w mulisty dym, który zdawał się oddziaływać negatywnie również na oddychających nim ludzi. Jeszcze jedna kwestia całkowicie pewna. Drzewo Pallisa źle reagowało na posępne otoczenie.
Mężczyzna westchnął. Usiłował otrząsnąć się z ponurych myśli. Przecież gwiazdy nadal spadały bez względu na to, jaki kolor przybierało niebo. Życie szło naprzód, a on musiał wykonywać swoją robotę.
Delikatne wibracje, które wyczuwał bosymi stopami, sugerowały, że drzewo jest teraz prawie stabilne i krąży na skraju studni grawitacyjnej jądra gwiazdy. Gover cicho poruszał się między misami paleniskowymi. Do diabła, ten chłopak potrafił pracować, gdy się go zmusiło, i ten fakt drażnił Pallisa najbardziej.
— W porządku, Gover. Chcę, żebyś utrzymywał tę warstwę, gdy ja opuszczę drzewo.
Pas ma niewielką powierzchnię, zorientuję się, jeśli pokpisz sprawę.
Zrozumiałeś?
Gover skinął głową, nie patrząc na pilota.
Pallis zsunął się z listowia. Myślami był już przy trudnych negocjacjach, na które podążał.
Szychta Reesa dobiegła końca. Znużony wygramolił się z odlewni. Chłodne powietrze osuszało mu pot na czole. Czepiając się lin i dachów, dotarł do swojej kabiny.
Na miejscu uważnie obejrzał dłonie i ramiona. Kiedy jeden ze starszych robotników upuścił żelazną szuflę, Rees ledwie zdążył odskoczyć od gradu stopionych bryłek metalu. Część bryłek wbiła się jednak w ciało i wypaliła małe rany, które…
Nad Pasem pojawił się cień. Rees poczuł na plecach powiew wiatru. Spojrzał w górę i owionął go przenikliwy chłód.
Na tle karmazynowego nieba drzewo wyglądało wspaniale. Tuzin promieniście rosnących konarów wraz z liściastą otoczką obracał się z majestatycznym spokojem. Pień przypominał wielką, drewnianą czaszkę, która omiata spojrzeniem powietrzny ocean.
To szansa na ucieczkę z Pasa.
Drzewa dostawcze były jedynym znanym środkiem komunikacji między Pasem a Tratwą, dlatego po implozji w odlewni Rees postanowił, iż zabierze się następnym drzewem w podróż na Tratwę. Zaczął gromadzić zapasy żywności: pakował suszone mięso, napełnił bukłaki wodą.
Podczas szycht przeznaczonych na sen często nie mógł zasnąć i gdy rozmyślał o prowizorycznych przygotowaniach, na jego czole pojawiała się cienka warstwa potu.
Zastanawiał się, czy starczy mu odwagi na podjęcie decydującego kroku.
Teraz nadeszła ta chwila. Gapiąc się na wspaniałe drzewo, Rees usiłował poznać swoje emocje. Wiedział, że nie należy do bohaterów i trochę się obawiał, że strach sparaliżuje go niczym sieć. Nie czuł jednak lęku. Ustąpił nawet dokuczliwy ból rąk. Rees odczuwał tylko podniecenie. Przyszłość ograniczała się do pustego nieba, które z pewnością mogło pomieścić nadzieje młodzieńca.
Szybko wziął zawiniątko zjedzeniem, a następnie wspiął się na zewnętrzną ścianę pomieszczenia.
Z pnia drzewa zwisał sznur, który ciągnął się pięćdziesiąt metrów w kierunku Pasa, i ocierał się o orbitujące kabiny. Opuścił się na nim mężczyzna w błyszczącym kombinezonie.
Był pokiereszowany, stary i muskularny, trochę podobny do pilotowanego przez siebie drzewa. Sprawiał wrażenie pewnego siebie. Zignorował wpatrzonego weń Reesa i nie ociągając się, wskoczył do jakiejś kabiny, żeby ruszyć w drogę po Pasie.
Rees przytrzymał się jedną ręką swego pomieszczenia. Rotacja Pasa systematycznie unosiła kabinę w kierunku zwisającego sznura. Uczepił się liny, kiedy od drzewa dzielił go zaledwie metr. Bez wahania opuścił Pas.
Jak zawsze pod koniec zmiany w barze „U Kwatermistrza” było bardzo tłoczno.
Pallis czekał na zewnątrz, obserwując, jak rury i pudełkowate kabiny Pasa kręcą się wokół jądra gwiazdy. Po dłuższej chwili pojawiła się Sheen, niosąca dwie okrągłe czarki z alkoholem.
Wycofali się do względnie cichego zakątka przy instalacji rurowej i w milczeniu wznieśli naczynia. Na moment spojrzeli sobie w oczy. Nieco zdezorientowany Pallis odwrócił wzrok. Ten unik wprawił go w zakłopotanie.
A niech to kości. Przeszłość minęła.
Sączył trunek, usiłując nie wykrzywiać twarzy.
— Ten alkohol robi się coraz lepszy — stwierdził.
— Przykro mi, że nie możemy zrobić nic lepszego. — Kobieta lekko uniosła brwi. — Bez wątpienia masz bardziej wyrafinowany gust…
— Do diabła, Sheen, nie pojedynkujmy się. — Z gardła Pallisa wydobyło się westchnienie. — Tak, na Tratwie jest maszyna do produkcji alkoholu. Tak, to, co wytwarza, smakuje o wiele lepiej niż te przerobione szczyny i wszyscy o tym wiedzą. Ale ten napitek naprawdę trochę się poprawił. Już dobrze? Czy teraz możemy przystąpić do interesów?
Obojętnie wzruszyła ramionami i pociągnęła łyk alkoholu. Pallis patrzył na jej włosy, błyszczące w rozproszonym świetle, i kolejny raz ogarnęło go pożądanie. Do diabła, musi z tego wyrosnąć. Minęło chyba pięć tysięcy szycht od czasu, gdy spali razem, splótłszy ciała w hamaku, a Pas cichutko toczył się wokół swej gwiazdy…
To był przelotny romansik: ot, dwoje zmęczonych ludzi decydujących się na jednorazowy seks. Teraz tamta zażyłość tylko utrudniała Pallisowi normalne wykonywanie obowiązków służbowych. Podejrzewał zresztą, że to górnicy pchnęli Sheen w jego ramiona, wiedząc, jakie robi na nim wrażenie, i mając nadzieję, iż wzmocni ich pozycję podczas negocjacji. Nie przebierali w środkach i gra z upływem czasu robiła się coraz bardziej brutalna.
Usiłował skoncentrować się na słowach kobiety.
— Dlatego nasza produkcja spada. Nie jesteśmy w stanie wywiązać się z umowy.
Gord twierdzi, że odlewnia zostanie oddana do użytku dopiero za pięćdziesiąt szycht.
I tak się przedstawia sprawa… — Sheen umilkła i rzuciła Pallisowi wyzywające spojrzenie.
Mężczyzna odwrócił wzrok i niechętnie rozejrzał się po Pasie. W szeregu kabin odlewnia przypominała wypaloną, rozpadającą się ranę. Przez chwilę wyobraził sobie, co się działo w czasie katastrofy: ściany ulegały wybrzuszeniu, z szufli wylewało się roztopione żelazo… Zadrżał.
— Przykro mi, Sheen — powiedział z wolna. — Naprawdę mi przykro, ale…
— Ale nie zostawisz nam pełnej zapłaty — przerwała mu zgryźliwie.
— Do jasnej cholery, to nie ja ustalam reguły. Mam na górze drzewo wypełnione towarami. Jestem gotów dać wam równowartość żelaza, które dostarczycie, według uzgodnionej stawki.
— Pallis, nienawidzę żebrać — syknęła przez zaciśnięte zęby. — Nie masz pojęcia, jak bardzo tego nienawidzę. Ale potrzebujemy towaru. — Sheen nie spuszczała wzroku z czarki. — Nasz system kanalizacyjny zupełnie się rozpada, mamy chorych i umierających.
— Daj spokój, Sheen — powiedział ostrzej, niż zamierzał. Wysączył alkohol.
— Potrzebujesz naszego metalu, człowieku z Tratwy. Nie zapominaj o tym. — Kobieta uniosła głowę i obserwowała go.
— Sheen, przecież wiesz, że dysponujemy innym źródłem. — Pallis wziął głęboki oddech. — Pierwsza Załoga odkryła dwa gwiezdne jądra na orbitach wokół Rdzenia…
— Pamiętasz, że druga kopalnia już nie działa, prawda, Pallis? — Kobieta cicho się zaśmiała. — Jeszcze nie wiemy dokładnie, co się z nią stało, ale udało nam się uzyskać przynajmniej informację, dlatego nie próbuj się bawić w żadne gierki.
— Sheen, ta rozmowa jest bez sensu. — Pallis miał wrażenie, że wstyd rozsadza go od środka jak bańka. Czuł, jak jego twarz czerwienieje, a blizny tworzą fioletową siateczkę.
Wiedzieli. Przynajmniej udało się nam ewakuować jedyną pomocniczą kopalnię Mgławicy, zanim gwiazda spadła zbyt blisko. Przynajmniej pod tym względem zachowaliśmy się honorowo, chociaż nie starczyło nam honoru, by uniknąć kłamstw, które miały na celu utrzymanie przewagi nad ludźmi. — Ja po prostu wykonuję swoją robotę i nie mam wpływu na całą sprawę. Daję ci jedną szychtę, abyś zdecydowała, czy przyjmiesz moje warunki. Potem opuszczę Pas, bez względu na to, co postanowisz, i jeszcze jedno, Sheen, my możemy z łatwością wykorzystać żelazny złom, ale wasze jedzenie i picie nie da się spożyć ponownie.
— Mam nadzieję, człowieku z Tratwy, że twoje kości zostaną wyssane. — Sheen przyglądała mu się beznamiętnie.
Pallisowi opadły ręce. Odwrócił się i powoli ruszył do najbliższego miejsca, z którego mógł skoczyć na linę drzewa.
Górnicy wspinali się jeden po drugim na drzewo. Każdy dźwigał na plecach żelazne płyty. Pod czujnym okiem pilota płyty były umocowywane w dużych odstępach do obręczy drzewa. Następnie górnicy zeszli na Pas obładowani beczułkami z żywnością i świeżą wodą.
Ukryty w listowiu Rees nie rozumiał, dlaczego tak wiele beczułek pozostawiono wewnątrz drzewa. Siedział na długiej ponad pół metra gałęzi i zasłaniał się liśćmi, uważając, by nie rozciąć sobie dłoni ostrym jak nóż występem pędu. Nie miał pojęcia, ile czasu upłynęło od chwili, gdy się tam wgramolił, ale rozładunek drzewa na pewno trwał kilkanaście szycht.
Rees walczył z sennością. Wiedział, że nikt nie zauważy jego nieobecności w pracy przynajmniej przez kilka szycht. Pomyślał z lekkim smutkiem, że minie jeszcze więcej czasu, nim ktoś zacznie go szukać.
Teraz miał już za sobą świat Pasa. Jeśli czekały go niebezpieczeństwa, przynajmniej były one innego rodzaju niż dotychczasowe. Jak dotąd dokuczał mu tylko głód i pragnienie.
Katastrofa wydarzyła się wkrótce po znalezieniu kryjówki w listowiu. Jeden z robotników Pasa potknął się o jego zawiniątko z żywnością, i myśląc, że należy ono do znienawidzonej załogi Tratwy, podzielił się prowiantem z pozostałymi górnikami.
Rees miał szczęście. Nie został przez nich odkryty. Teraz jednak nie posiadał zapasów i nie potrafił myśleć o niczym innym, jak tylko o burczeniu w brzuchu. Wreszcie rozładunek został zakończony i gdy pilot uruchamiał drzewo, Rees zapomniał o głodzie.
Pallis zwinął sznur i zawiesił go na haku wbitym w pień. Wizyta dobiegła końca.
Sheen przestała się odzywać i przez kilka szycht znosił ponure milczenie.
Pokręcił głową i poczuł ulgę na myśl o powrotnym locie.
— Dobra, Gover, ruszaj w drogę! Kiedy skończę zwijać tę linę, ty masz już skierować miski na spód drzewa, napełnić je i rozpalić w nich ogień. A może wolisz poczekać na następne drzewo?
Gover zabrał się do pracy całkiem żwawo. Wkrótce pod drzewem pojawiła się chmura dymu, która zasłoniła Pas i jego gwiazdę.
Pallis znajdował się obok pnia. Ręce i stopy pilota wyczuwały biel podkorowej warstwy drzewa. Miał wrażenie, że przenika potężne roślinne myśli i reakcje na zalegającą w dole ciemność. Pień wyraźnie szumiał, konary młóciły powietrze, listowie trzęsło się i szeleściło, a małe skoczki miotały się, zdezorientowane nagłą zmianą prędkości powietrza.
Potem nastąpiło budzące radość szarpnięcie i wielka obrotowa platforma uniosła się nad gwiazdą. Pas i jego człowiecza niedola skurczyły się do rozmiarów pyłku, który powoli spadał w kierunku Mgławicy. Pallis uczepił się latającego drzewa rękami i nogami i było mu dobrze jak nigdzie indziej.
Jego zadowolenie trwało mniej więcej półtorej zmiany. Przeszukiwał drewnianą platformę, a zarazem melancholijnie spoglądał na gwiazdy, sunące przez powietrze. Wyczuł zakłócenia lotu. Och, nie były dość poważne, żeby wytrącić Govera z częstych drzemek, ale doświadczonemu Pallisowi wydały się zapowiedzią niebezpieczeństwa. Przycisnął ucho do wysokiej na kilka metrów ściany drzewa, pień warkotał wewnątrz komory próżniowej, usiłując ujednostajnić rotację drzewa.
Wyglądało na to, że ładunek został nierównomiernie rozłożony. To było jednak niemożliwe… Przecież Pallis osobiście nadzorował rozmieszczenie towaru, który musiał jednakowo obciążać wnętrze drzewa. Gdyby fachowiec przeoczył dużą nierównowagę, równie dobrze mógłby zapomnieć, jak się oddycha.
Wobec tego, co się dzieje?
Zniecierpliwiony Pallis burknął coś do siebie. Oderwał się od pnia i powędrował na krawędź drzewa. Zaczął oglądać umocowane pakunki, metodycznie sprawdzając każdą płytę i beczułkę, jednocześnie przypominał sobie załadunek drzewa.
Gwałtownie przystanął. Jedna z beczułek z prowiantem była uszkodzona, jej plastykowa obudowa pękła w dwóch miejscach, a w środku brakowało połowy zawartości.
Pallis szybko sprawdził stojący obok pojemnik z wodą. On również został rozbity i opróżniony. Pilot poczuł swój gorący oddech.
— Gover! Gover, chodź tutaj! — Chłopak zbliżył się powoli, na jego szczupłej twarzy malował się grymas strachu. Pallis stał nieruchomo, czekając, aż Gover znajdzie się w jego zasięgu. Uderzył pomocnika prawą ręką i chwycił za ramię. Chłopak wił się i sapał, ale nie był w stanie wydostać się z potężnego uścisku. Przełożony pokazał uszkodzone pojemniki. — Co ty na to?
— Pilocie, ja tego nie zrobiłem. — Gover był w szoku. — Nie byłbym taki głupi…
auu! — Pallis wepchnął głębiej kciuk w przegub Govera, żeby sprawić więcej bólu.
— Myślisz, że chowałem to żarcie przed górnikami po to, abyś ty mógł sobie napchać swoją bezużyteczną gębę? Ty mały kościany palancie, teraz dam ci szkołę. Kiedy wrócę na Tratwę, będę rozpowiadał wszystkim, jakim jesteś łgarzem, złodziejem, gnój… — Nagle umilkł, gniew gdzieś się ulotnił. Ilość prowiantu zabrana z pojemników z pewnością nie mogła doprowadzić do utraty przez drzewo równowagi. A co do Govera, hm, w przeszłości nieraz przyłapywano go na kradzieżach, kłamstwach i jeszcze gorszych występkach, ale teraz miał rację: tylko skończony głupiec poważyłby się na coś podobnego. Pallis niechętnie puścił ramię chłopca. Gover rozcierał nadgarstek, z wyrzutem spoglądając na szefa.
Pallis drapał się w brodę. — Hm, skoro nie wziąłeś tych rzeczy, Gover, kto to zrobił? Jak myślisz?
Niech to kości, chyba mieli pasażera na gapę!
Pallis szybko kucnął i zaczął chodzić na czworakach po drewnianym konarze.
Zamknął oczy i starał się wyczuć, gdzie jest źródło leciutkiego drżenia. Jeśli brak równowagi nie występował na krawędzi, to gdzie należało go szukać?
Gwałtownie wyprostował się i niemal pędem pokonał ćwierć drogi wokół krawędzi, chwytając się listowia długimi palcami nóg. Zatrzymał się na kilka sekund i kolejny raz oplótł gałąź ramionami. Następnie, nieco wolniej, skierował się ku środkowej części drzewa i zatrzymał w połowie drogi do pnia.
W listowiu znalazł małe gniazdo. Przez skupisko liści Pallis dostrzegł strzępki wypłowiałej odzieży, pukiel rozczochranych, czarnych włosów i zwisającą, bezwładną rękę.
Doszedł do wniosku, że jest to ręka chłopca lub młodego mężczyzny, chociaż pokrywały ją liczne zgrubienia i niewielkie rany.
Pallis wyprostował się.
— No cóż, uczniu, oto przyczyna niewyważenia ładunku. Miłej szychty, szanowny panie! Czy chciałby pan teraz skonsumować śniadanko? — Gniazdo eksplodowało. Z plątaniny konarów wyleciał rój skoczków, a po chwili przed Pallisem stanął chłopiec z zaspanymi oczami i wykrzywioną ze strachu twarzą.
— Na kości, toż to szczur z kopalni. — Gover przysunął się do Pallisa.
Pallis spoglądał to na jednego, to na drugiego chłopca. Wydawało się, że są w tym samym wieku, ale Gover był dobrze odżywiony i kiepsko umięśniony, podczas gdy żebra przybysza sterczały jak u modela na lekcji anatomii, zniszczone ręce świadczyły o wykonywaniu ciężkiej pracy, a muskułów mógł mu pozazdrościć niejeden mężczyzna.
Pasażer na gapę miał sińce pod oczami. Pallis przypomniał sobie o niedawnej implozji w odlewni i zastanawiał się, jakie okropności widział ten młody górnik. Teraz jednak chłopiec buntowniczo wypiął pierś i zacisnął pięści.
— Co robimy, pilocie? Zrzucamy go Kościejom? — Gover założył ręce i szyderczo się uśmiechnął.
— Gover, czasami budzisz we mnie obrzydzenie — warknął Pallis.
— Ale… — Pomocnik zdziwił się.
— Wyczyściłeś misy paleniskowe? Nie? No, to jazda do roboty! — Rzuciwszy rozżalone i gniewne spojrzenie na przybysza, Gover zaczął niezdarnie sunąć po drzewie.
Górnik z ulgą obserwował jego odejście, a następnie odwrócił się do Pallisa. Pilot nie odczuwał już rozdrażnienia. Uniósł ręce. — Spokojnie. Nie zrobię ci krzywdy… i nie bój się tego obiboka.
Powiedz mi, jak się nazywasz.
Chłopiec poruszył ustami, ale nie wydobył żadnego dźwięku. Oblizał spieczone wargi i zdołał wymówić:
— Rees.
— Dobrze. Ja nazywam się Pallis. Jestem pilotem drzewa. Wiesz, co to znaczy?
— T-tak.
— Na kości, jesteś wyczerpany. Nic dziwnego, że ukradłeś tę wodę. Zrobiłeś to, prawda? Jedzenie też wziąłeś?
— Przepraszam. Za wszystko panu zapłacę… — powiedział chłopiec po chwili wahania.
— Kiedy? Po powrocie na Pas?
— Nie, ja nie wracam. — Chłopiec potrząsnął głową, jego oczy zalśniły.
— Posłuchaj no. — Pallis zacisnął pięści i położył je na biodrach. — Będziesz musiał wrócić. Pozwolą ci zatrzymać się na Tratwie do momentu wysłania następnego drzewa dostawczego, a potem zostaniesz wyekspediowany z powrotem. Będziesz musiał popracować, żeby opłacić podróż. W porządku? — Rees jeszcze raz potrząsnął głową. Na jego twarzy malowała się determinacja. Pallis uważnie obserwował młodego górnika. Był niemile zaskoczony współczuciem, które go ogarnęło. — Nadal jesteś głodny? Na pewno chce ci się pić. Chodź. Zapasy żywności dla mnie i dla Govera znajdują się wewnątrz pnia.
Ruszył wraz z chłopcem po powierzchni drzewa. Od czasu do czasu dyskretnie zerkał na Reesa, który prawie szedł po ulistnionej platformie, szukając stopami dobrego punktu zaczepienia, by w ten sposób móc „stanąć” na drzewie. Kontrast z niezdarnym gramoleniem się Govera był uderzający. Pallisowi przyszło do głowy, że z tego chłopaka mógłby wyrosnąć świetny leśnik…
Pokonawszy kilkanaście metrów, wypłoszyli stado skoczków. Małe stworzenia zawirowały tuż przed nosem Reesa. Ze strachu cofnął się krok. Pallis wybuchnął śmiechem.
— To są nasiona, z których wyrasta drzewo…
— Domyśliłem się. — Rees kiwnął głową.
— Naprawdę? — zagadnął Pallis, unosząc brwi.
— Tak. Od razu widać, że mają taki sam kształt, różnica dotyczy wyłącznie skali.
Zdumiony Pallis w milczeniu słuchał poważnego głosu młodzieńca. Kiedy dotarli do obudowy, Rees stanął przed wysokim cylindrem i pogładził chropowate drewno. Nie zauważył uśmiechu Pallisa.
— Przyłóż ucho do drzewa. No, śmiało. — Rees usłuchał pilota. Jego zaciekawienie przerodziło się w niemal komiczny zachwyt.
— To pień, który obraca się w powłoce. Widzisz, drzewo żyje aż do samego rdzenia. — Rees wytrzeszczył oczy. Tym razem Pallis nie starał się ukryć uśmiechu. — Ale ty chyba długo nie pociągniesz, jeśli zaraz się nie posilisz. Masz…
Pallis pozwolił chłopcu drzemać przez ćwierć szychty, potem zagonił go do pracy.
Niebawem Rees schylał się nad misą paleniskową i drewnianymi łopatkami zeskrobywał z żelaznej powierzchni popiół i sadzę. Pracował szybko i starannie, nie wymagał ciągłego nadzoru. Jeszcze raz Gover wypadł niekorzystnie na tle przybysza i chyba domyślał się tego, gdyż wciąż rzucał Reesowi wrogie spojrzenia.
Kiedy upłynęła połowa szychty, Pallis przyniósł Reesowi czarkę wody.
— Masz, należy ci się przerwa. — Rees przycupnął w listowiu i zaczął zginać zesztywniałe ręce. Twarz miał brudną od potu i sadzy. Z wdzięcznością ugasił pragnienie. — W tych misach podtrzymuje się ogień — rzucił od niechcenia Pallis. — Być może już to odgadłeś. Czy rozumiesz zasadę ich działania?
Rees potrząsnął głową, na zmęczonej twarzy pojawiło się zaciekawienie.
Pallis opisał mu prosty aparat sensoryczny drzewa. Właściwie stanowiło ono rodzaj śmigła. Gigantyczna roślina reagowała na dwa bodźce: pola grawitacyjne i światło. Wielkie lasy, różne pod względem wieku i rozmiaru, dryfowały w chmurach Mgławicy. Ich liście i gałązki chwytały światło gwiezdne, pożywienie w postaci unoszących się roślin i zwierzątek, spijały wilgoć ze skłębionych chmur deszczowych. Rees słuchał pilota w skupieniu, kiwając głową.
— A zatem w zależności od tempa rotacji drzewo wywiera nacisk na atmosferę i może unikać studni grawitacyjnych albo zbliżać się ku światłu.
— Zgadza się. Dobry pilot umie wytworzyć opar dymu, który zasłania światło, i w ten sposób steruje lotem drzewa.
— Nie rozumiem jednak, jak drzewo może zmienić prędkość rotacji. — Rees zmarszczył czoło.
— Zadajesz dobre pytania — powiedział zdziwiony Pallis. — Spróbuję ci to wytłumaczyć.
Powłoka drzewa składa się z wydrążonego cylindra, w którym tkwi inny lity cylinder.
Nazywa się on pniem i jest zawieszony w komorze próżniowej. Powłoka i pozostała część drzewa są wykonane z lekkiego, drobnowłóknistego drewna, za to pień składa się ze znacznie solidniejszego materiału, a komorę próżniową przecinają liczne żeberka i podpórki przeciwdziałające zawaleniu się konstrukcji. Pień obraca się we własnej komorze.
Podobne do mięśni włókna sprawiają, że wiruje szybciej niż skoczek. Jeśli drzewo pragnie przyśpieszyć rotację, nieco zwalnia szybkość pnia i doprowadza do przekazania energii jego obrotu. Natomiast jeśli drzewo chce wytracić szybkość, jak gdyby z powrotem przekazuje pniowi część energii obrotu. Pallis starał się dobierać proste sformułowania.
Przypominał sobie oderwane, niezbyt przejrzyste fragmenty wykładów naukowców: momenty bezwładności, zachowanie momentu pędu… Zrezygnowany, wzruszył ramionami. — Hm, nie umiem wytłumaczyć jaśniej. Zrozumiałeś coś?
— Myślę, że tak. — Rees skinął głową.
Wydawało się, że odpowiedź Pallisa całkowicie go satysfakcjonuje. Jego radosna mina nasunęła Pallisowi skojarzenie z uczonymi, z którymi kiedyś pracował. Oni również cieszyli się z odkrywania zasad funkcjonowania świata.
Gover ponuro obserwował pilota i Reesa.
Pallis z wolna wycofał się na swoje stanowisko przy powłoce. Zastanawiał się, jakie wykształcenie zdobywa przeciętny górnik. Prawdopodobnie Rees nawet nie umiał czytać. Z pewnością już jako dziecko musiał pracować w odlewni albo schodzić na skruszałą powierzchnię żelaznej gwiazdy, aby tam zaprzęgać mięśnie do niewdzięcznej harówki…
Pallis ze smutkiem uświadomił sobie, że chłopak musiał tam schodzić z powodu modelu gospodarki panującego w Mgławicy i że on sam jako pilot drzewa bierze udział w podtrzymywaniu tego niesprawiedliwego układu.
Pokręcił głową, niezadowolony z siebie. Nigdy nie akceptował do końca głoszonej na Tratwie teorii, iż górnicy to kategoria podludzi, nadająca się jedynie do ciężkiej pracy. Jaka była przeciętna długość życia górnika? Trzydzieści tysięcy szycht? Może mniej?
Czy Reesowi wystarczy życia, aby nauczyć się, czym jest moment pędu? Obsługując drzewo, z pewnością czułby się jak ryba w wodzie. Pallis ze smutkiem przyznał w duchu, że najodpowiedniejszym zajęciem dla tego chłopca mogłaby być kariera uczonego.
W głowie pilota zaczął się rodzić plan.
Rees zbliżył się do powłoki i wziął porcję przysługującą mu pod koniec szychty.
Z roztargnieniem spojrzał na puste niebo. W miarę, jak drzewo oddalało się od Rdzenia i sunęło w górę ku Tratwie, na skraj Mgławicy, powietrze rozjaśniało się. Wraz z wiatrem szumiącym w gałęziach dobiegał inny dźwięk. Młody górnik miał wrażenie, że słyszy nieharmonijny, donośny i tajemniczy krzyk. Spojrzał pytająco na Pallisa. Pilot uśmiechnął się.
— To pieśń wieloryba. — Rees gorliwie rozejrzał się dookoła. — Na twoim miejscu nie zadawałbym sobie trudu. Ta bestia może być daleko stąd… — Pilot w zamyśleniu obserwował młodzieńca. — Rees, jeszcze nie powiedziałeś mi jednej rzeczy. Jesteś pasażerem na gapę, zgadza się? Ale przecież nie masz pojęcia, jak jest na Tratwie, więc… dlaczego to zrobiłeś?
Przed czym uciekasz?
— Ja przed niczym nie uciekam, pilocie. — Rees zmarszczył czoło, zastanawiając się nad pytaniem. — W kopalni trudno wytrzymać, ale to przecież mój dom. Opuściłem tamto miejsce, żeby znaleźć odpowiedź.
— Odpowiedź? Na jakie pytanie?
— Dlaczego Mgławica umiera.
Pallis patrzył na zatroskanego chłopca i czuł, że po plecach przechodzą mu ciarki.
Rees obudził się w swoim gniazdku bardzo pokrzepiony. Zobaczył nad sobą Pallisa, którego sylwetkę podkreślało jasne niebo.
— Zmiana szychty — odezwał się lakonicznie pilot. — Czeka nas ciężka robota:
dokowanie, rozładunek i…
— Dokowanie? — Rees otrząsał się z resztek snu. — W takim razie przybyliśmy do celu?
— Ma się rozumieć! — Pallis pokazał zęby w uśmiechu. Odsunął się na bok. Na niebie za jego plecami majaczyła potężna Tratwa.