ROZDZIAŁ 16

W miarę jak maszyna kontynuowała lot, Rees coraz częściej wyglądał przez okienko kadłuba.

Przycisnął twarz do ciepłej ściany. Znajdował się bardzo blisko śródokręcia mostka. Z lewej strony widział Mgławicę, porzuconą ojczyznę, która teraz przypominała szkarłatną barierę, rozcinającą niebo na połówki, po prawej stronie Rees dostrzegał niebieskawy obłok gwiezdny, miejsce przeznaczenia, wciąż dające się zakryć jedną dłonią.

Statek oddalał się od Rdzenia. Ekipa nawigacyjna spędzała długie godziny, korzystając z sekstansów, map i kawałków rzeźbionej kości. Wreszcie można było ogłosić, że mostek leci po właściwej trajektorii.

Wśród pasażerów zapanowało uniesienie. Wprawdzie wiele osób zginęło lub odniosło obrażenia, a ponadto utracono maszynę z żywnością, lecz po najcięższej przeprawie wydawało się, że misja zakończy się sukcesem. Optymistyczny nastrój udzielił się także Reesowi.

Jednak po pewnym czasie mostek oddalił się od Mgławicy tak bardzo, że przestało być widoczne jej dobrze znajome, ciepłe światło.

Większą część kadłuba uczyniono nieprzezroczystą jeszcze przed odlotem w przewidywaniu, iż ciemność między-mgławicowej próżni mogłaby się okazać dla ludzi zbyt przytłaczająca. Skąpane w sztucznym blasku prowizoryczne „osiedle” znowu zaczęło się kojarzyć z ciepłem i domowymi zapachami. Pasażerowie najczęściej przyjmowali tę zmianę z zadowoleniem. Dzięki niej mogli zapomnieć o pustce za prastarymi ścianami statku.

Jednak nastroje nie były najlepsze. Ludzie stali się bardziej zamknięci w sobie, posępni i stłamszeni. Po jakimś czasie utrata dystrybutora żywności zaczęła dawać im się we znaki. Zostali skazani na coraz skromniejsze porcje.

Soczysty, ciemny błękit nieba tonowała tylko rozproszona bladość odległych mgławic.

Uczeni łamali sobie głowy nad starodawnymi przyrządami i zapewniali Reesa, że przestrzenie między mgławicami nie są zupełnie pozbawione powietrza, aczkolwiek jest ono zbyt ubogie w tlen, by mógł nim oddychać człowiek.

— To wygląda tak, jakby mgławice były płatami o dużej gęstości w obrębie o wiele większego obłoku, który być może ma własną wewnętrzną strukturę, swój własny Rdzeń — mówiła z podnieceniem Jaen. — Niewykluczone, że wszystkie mgławice wpadają do większego Rdzenia, podobnie jak gwiazdy.

— Na tym chyba nie koniec? — odparł Rees i uśmiechnął się. — Ta struktura może mieć rekursywny charakter. Kto wie, może większa mgławica jest tylko satelitą innego, potężniejszego Rdzenia, który z kolei krąży wokół jeszcze większego, i tak dalej, bez końca.

— Ciekawi mnie, jak wyglądają mieszkańcy większych Rdzeni i do czego prowadzi w tych warunkach chemia grawitacyjna… — Jaen zaświeciły się oczy.

— Może kiedyś wyślemy statek, żeby się tego dowiedzieć. — Rees wzruszył ramionami.

— Udamy się w podróż do Rdzenia nad Rdzenie. Niewykluczone, że istniejąjednak subtelniejsze metody uzyskania odpowiedzi.

— Na przykład jakie?

— Hm, jeśli nasza nowa mgławica wpada do większego Rdzenia, powinny wystąpić dające się zmierzyć efekty. Choćby pływy, moglibyśmy wysunąć hipotezy o masie i strukturze większego Rdzenia, nawet go nie oglądając.

— A potem, dysponując taką wiedzą, moglibyśmy zweryfikować teorię na temat budowy wszechświata…

Rees uśmiechnął się. Przez krótką chwilę delektował się poczuciem wartości własnego umysłu.

Lecz jeśli nie zdołają się wyżywić, wszystkie te marzenia nie będą miały żadnego znaczenia.

W wyniku manewru wokół Rdzenia statek rozwinął ogromną prędkość i dotarł do przestrzeni między-mgławicowej po kilku godzinach. Od tego czasu upłynęło pięć szycht, lecz wciąż mieli przed sobą jeszcze dwadzieścia szycht lotu. Czy krucha struktura społeczna na statku utrzyma się przez tak długi okres?

Rees poczuł na ramieniu kościstą rękę. Ujrzał wychudzoną twarz Hollerbacha.

— Wspaniałe — mruknął Hollerbach i przysunął się do okna…

Rees nie odezwał się.

— Wiem, co czujesz — powiedział Hollerbach.

— Najgorsze jest to, że pasażerowie nadal obwiniają mnie za niewygody, które musimy znosić. Kiedy przechodzę, matki pokazują swoje głodne dzieci i obrzucają mnie oskarżycielskimi spojrzeniami.

— Rees, nie wolno ci się tym przejmować. — Hollerbach wybuchnął śmiechem. — Nie zatraciłeś młodzieńczego, odważnego idealizmu, nie złagodziła go niedawno osiągnięta przez ciebie dojrzałość — powiedział z lekką ironią. — Ten idealizm sprawił, że narażałeś własne życie, sprzymierzając się z uczonymi podczas rebelii. Teraz stałeś się mężczyzną, który zrozumiał, że najważniejsze jest przetrwanie gatunku, i nauczył się wpajać to przekonanie innym, choćby przez zwycięstwo nad Goverem.

— Chciałeś powiedzieć: przez zamordowanie go.

— Gdybyś nie odczuwał wyrzutów sumienia z powodu czynu, do którego zostałeś zmuszony, nie szanowałbym cię tak bardzo. — Stary naukowiec ścisnął rękę Reesa.

— Gdybym tylko mógł mieć pewność, że postąpiłem słusznie — rzekł Rees. — Może skazałem ludzi na śmierć, mamiąc ich złudnymi nadziejami.

— Hm, na razie wszystko dobrze się układa. Nawigatorzy zapewniają, że manewr wokół Rdzenia był udany i teraz zmierzamy w kierunku naszej nowej siedziby.

Jeśli jednak chciałbyś się utwierdzić w przekonaniu, że los nam sprzyja, to spójrz w górę — poradził Hollerbach.

Rees zadarł głowę. Szkółka wielorybów tworzyła niewielkie pasmo cienkich, upiornych postaci, szybujących po niebie z lewej strony na prawą. Na obrzeżach pełnego życia strumienia dostrzegł talerze, niebiańskie wilki o zamkniętych paszczach i inne, jeszcze bardziej egzotyczne stworzenia, które swobodnie sunęły do swojej nowej siedziby.

W Mgławicy musiało być więcej takich ogromnych szkółek. Szereg po szeregu opuszczały umierający obłok. Poszczególne gatunki wyraźnie się odznaczały na tle posępnego, galaktycznego blasku. Rees uświadomił sobie, że wkrótce Mgławica utraci wszystkie organizmy żywe, z wyjątkiem kilku uwiązanych drzew i niedobitków ludzkości, zmuszonych do pozostania w jej obrębie.

Zauważył, że w ławicy wielorybów nastąpiło jakieś poruszenie. Manewrując ogonami, trzy wielkie bestie odłączyły się od reszty, poleciały w górę i zaczęły krążyć wokół siebie w pełnym majestatu tańcu. Zbliżały się do siebie tak blisko, że ich ogony się splotły, a cielska zetknęły w uścisku, jak gdyby miała z nich powstać jedna istota. Pozostałe wieloryby z szacunkiem dryfowały wokół triady.

— Co one robią?

— Oczywiście, to tylko domysły — Hollerbach uśmiechnął się. — W dodatku, gdy jest się w moim wieku, można je snuć głównie na podstawie wspomnień, ale przypuszczam, że wykonują taniec godowy. — Rees z wrażenia wstrzymał oddech. — A dlaczegóżby nie?

Przecież te wieloryby są wśród swoich, z dala od napięć i niebezpieczeństw mgławicowego życia, czyż można sobie wymarzyć lepsze warunki? Nawet niebiańskie wilki nie byłyby w stanie przypuścić ataku, prawda? Wiesz, wcale bym się nie zdziwił, zważywszy na długie godziny w zamknięciu, podczas których nie ma co robić, gdyby i u nas wybuchnęła eksplozja demograficzna.

— Wszyscy tego potrzebujemy — Rees roześmiał się.

— O, tak — z powagą przytaknął Hollerbach. — W każdym razie, mój przyjacielu, chodzi mi o to, że być może powinniśmy naśladować te wieloryby. Wątpić jest rzeczą ludzką, ale…

przede wszystkim powinniśmy dbać o przetrwanie, najlepiej jak potrafimy. Ty zdołałeś tego dokonać.

— Dzięki, Hollerbach — odparł Rees. — Rozumiem twoje intencje, ale może powinieneś zaapelować do pustych żołądków pasażerów.

— Zapewne tak. Ja… ja… — Hollerbacha znowu złapał atak duszącego kaszlu. — Przepraszam — wydusił w końcu. Rees z zatroskaniem popatrzył na starego naukowca. Miał wrażenie, że w błękitnym, między-mgławicowym świetle dostrzega u Hollerbacha zarys czaszki pod skórą.

Mostek doleciał do najbardziej wysuniętych na zewnątrz warstw nowej mgławicy.

Rozrzedzone powietrze ze świstem owiewało kikuty dysz sterujących.

Rees i Gord przenieśli Neada do korytarza w pobliżu włazu. Nogi młodego naukowca, bezwładne z powodu złamania kręgosłupa podczas upadku, zostały związane i usztywnione drewnianymi deseczkami. Nead upierał się, że stracił czucie poniżej pasa, ale Rees widział, że młodzieniec wykrzywia twarz przy każdym nieostrożnym manewrze.

Z powodu Neada Rees miał głębokie poczucie winy. Chłopak miał zaledwie osiemnaście tysięcy szycht i już był kaleką przez to, że wykonywał jego polecenia, a teraz znowu narażał się na niebezpieczeństwo. Resztki porozrywanych nitów na pustej podstawie maszyny dostawczej przypominały Reesowi o poświęceniu, na jakie zdobył się Roch.

Nie chciał być świadkiem kolejnych poświęceń.

— Posłuchaj mnie, Nead — rzekł z powagą. — Doceniam fakt, że sam zgłosiłeś swój udział w misji…

— Musisz mi pozwolić wyjść — upierał się Nead. Patrzył na Reesa zaniepokojony.

— Oczywiście. — Rees położył mu rękę na ramieniu. — Usiłuję ci tylko powiedzieć, że chcę, abyś zamontował nowe dysze na zewnątrz i… wrócił cały i zdrowy. Musimy mieć te dysze, gdyż inaczej spadniemy do samego Rdzenia nowej mgławicy, ale nie potrzebujemy kolejnego martwego bohatera.

— Rozumiem, Rees. — Nead uśmiechnął się. — Co może się zdarzyć? Powietrze na zewnątrz jest strasznie rozrzedzone, lecz zawiera tlen, a ja nie zabawię tam długo.

— Nie wyciągaj wniosków zbyt pochopnie. Pamiętaj, że nasze czujniki zostały skonstruowane przed wiekami i w innym wszechświecie, na miłość boską… Nawet gdybyśmy dokładnie rozumieli ich odczyty, nie możemy całkowicie na nich polegać w tym środowisku.

— Tak, ale nasze teorie potwierdzają wskazania czujników. — Gord zmarszczył brwi. — Ze względu na rozmieszczenie organizmów w środowisku zawierającym tlen zakładamy, że większość mgławic składa się z mieszanki tlenowo-azotowej.

— Wiem. — Rees westchnął. — Nie mam nic do zarzucenia teorii. Chcę tylko powiedzieć, że w obecnych warunkach nie wiemy, co spotka Nead za drzwiami.

— Posłuchaj, Rees, pamiętam, że jestem kaleką. — Nead spuścił wzrok. — Jednak moje ręce i ramiona są nadal sprawne. Wiem, co robię, i jestem w stanie wykonać to zadanie.

— Wiem, że możesz… Tylko wróć cały.

Nead uśmiechnął się i skinął głową. Charakterystyczne, szare pasemko włosów rozjaśnił blask światła wpadającego z korytarza.

Rees i Gord za pomocą kawałka liny przywiązali Neadowi do pasa dwie dysze. Ze względu na kształt były dość nieporęczne, ale w warunkach minimalnego przyciągania Nead mógł dać sobie z nimi radę. Druga lina, którą obwiązano młodzieńca w pasie, zapewniała mu łączność ze statkiem.

Gord sprawdził, czy wewnętrzne drzwi obserwatorium są szczelnie zamknięte. Nie wolno było narazić pasażerów na niebezpieczeństwo. Potem mężczyźni uścisnęli sobie ręce i Gord pchnął zewnętrzną płytę, która natychmiast się rozsunęła.

Rees doznał wrażenia, że coś wysysa mu powietrze z piersi. Słyszał teraz jedynie stłumiony szept. Po chwili poczuł na wargach smak krwi, która zaczęła mu lecieć z nosa i uszu.

Za drzwiami rozciągało się morze niebieskiego światła. Statek zdążył już minąć promienną obwódkę mnożącego gwiazdy wodoru, dzięki czemu gwiazdy stały się lepiej widoczne. Wysoko nad głową Reesa mała, czerwona plamka sygnalizowała pozycję Mgławicy, od której uciekł. Z pewnym zdumieniem myślał o tym, że może podnieść rękę i przesłonić nią swój świat, wszystkie miejsca, które widział, i poznanych przez siebie ludzi:

Pallisa, Sheen, barmana Jame’a, Deckera… Wiedział, że Pallis i Sheen postanowili przeżyć resztę szycht razem. Utkwiwszy wzrok w odległej plamce, Rees po cichu modlił się, by tym dwojgu — i całej reszcie, która poświęciło się, by on sam mógł osiągnąć tak wiele, nie stało się nic złego.

Wspólnie z Gordem podniósł Neada do włazu. Nogi rannego naukowca huśtały się bezwładnie, jakby były zrobione z drewna, lecz zdołał się przesunąć w kierunku podstawy dysz. Rees i Gord czekali w otwartym przejściu, ubezpieczając go za pomocą liny.

Mniej więcej na metr przed nasadą dyszy Nead zwolnił i, obserwowany z niepokojem przez Reesa, zaczął się wdrapywać po nie stawiającej oporu powierzchni kadłuba.

Wreszcie dysza znalazła się w zasięgu jego ręki i kurczowo zacisnął palce na małych wybrzuszeniach żelaznej powłoki.

Pociągnął liny. Gord i Rees wynieśli przez właz pierwszą dyszę i pchnęli ją w kierunku naukowca. Rzut był celny, urządzenie zatrzymało się zaledwie metr od Neada.

Szybkimi, precyzyjnymi ruchami młodzieniec pociągnął linę i umieścił dyszę we właściwej pozycji. Musiał uwzględnić położenie urządzenia względem osi mostka. Zmagał się z dużym, nieporęcznym ładunkiem przez dłuższą chwilę.

Wreszcie osiągnął zadowalający rezultat. Z kieszonki na piersiach wyciągnął samoprzylepne podkładki i umieścił je na podstawie urządzenia. Potem, nie bez wysiłku, przeciągnął dyszę i położył ją na podkładkach. Na koniec odwiązał linę od osadzonego urządzenia i odrzucił ją od siebie.

Pracował szybko i sprawnie, lecz już upłynęło trzydzieści sekund, a przecież najważniejszą część zadania miał dopiero przed sobą.

Rees czuł coraz większy ucisk w klatce piersiowej.

Nead zaczął się gramolić w stronę drugiej dyszy i wkrótce zniknął za wygiętym kadłubem. Po kilkunastu sekundach, które wydawały się Reesowi wiecznością, młodzieniec pociągnął jedną z lin. Rees i inżynier kopalni wsunęli w otwór włazu drugą dyszę. Duże urządzenie odbiło się od powłoki kadłuba.

Zmierzenie czasu było niemożliwe. Czyżby od przekazania dyszy minęło tylko kilka sekund?

Bez punktów odniesienia czas stawał się nader rozciągliwym wymiarem… Reesowi pociemniało w oczach.

Po jego prawej stronie zapanowało ożywienie. Mimo bólu w piersiach odwrócił się.

Gord zaczął już wciągać linę. Miał wybałuszone oczy i siną z wysiłku twarz. Rees chciał mu pomóc, ale poczuł, że lina swobodnie ześlizguje się po powierzchni.

Teraz oprócz bólu czuł również strach.

Koniec sznura gwałtownie wpadł do wnętrza. Ktoś go odciął.

Gord zamknął oczy i przewrócił się. Osunął się na framugę drzwi. Na skutek zbyt dużego wysiłku najwyraźniej stracił przytomność. Rees widział coraz gorzej.

Położył dłoń na płycie kontrolnej drzwi. Czekał.

Rees miał wrażenie, że płuca zamieniły mu się w bolącą galaretę, a rozrzedzone powietrze rozdziera mu gardło.

Ujrzał zamazaną plamę, czyjeś ręce kurczowo ściskające framugę, wykrzywioną twarz, zesztywniałe ciało, skrępowane nogi… To musiał być Nead. Nead wrócił i należało coś zrobić.

Jakby wbrew własnej woli, Rees zbliżył rękę do płyty kontrolnej włazu. Zamknął pokrywę włazu. Potem otworzyły się drzwi wewnętrzne i Rees został pociągnięty do tyłu w powietrze z dużą ilością tlenu.

Później Nead tłumaczył się chrapliwym głosem:

— Czułem, że zaczyna mi brakować czasu, a zadanie nie zostało wykonane, dlatego przeciąłem linę i pracowałem dalej. Przepraszam.

— Jesteś cholernym głupcem — szepnął Rees. Usiłował podnieść głowę z posłania, lecz ostatecznie dał za wygraną i znowu zasnął.

Silniki naprowadziły statek na szeroką, eliptyczną orbitę wokół rozgrzanej, żółtej gwiazdy i dalej, ku nowej mgławicy. Wielkie drzwi zostały zamknięte, a ludzie czołgali się wokół kadłuba, wspinali po linach i montowali nowe silniki parowe. W zmurszałym wnętrzu statku pojawiło się świeże, rozrzedzone powietrze. Wreszcie udało się wywietrzyć stęchliznę i nastrój pasażerów znacznie się poprawił. Humory dopisywały nawet osobom, które stały w kolejce po racjonowaną żywność.

Ciała tych, którzy nie przeżyli, zostały owinięte w koce i wyrzucone w kosmos.

Rees zerkał na grupkę żałobników, zgromadzoną przy włazie. Nagle uświadomił sobie, jak bardzo jest zróżnicowana. Obok Gorda i innych górników stali mieszkańcy Tratwy, na przykład Jaen i Grye, a tuż przy nich znajdował się Quid wraz z Kościejami. Wszystkich połączył smutek i duma. Rees pomyślał, że dawne podziały nic już nie znaczą, w nowym miejscu najważniejsza okazała się przynależność do rasy ludzkiej.

Załogę mostka czekał długi lot, lecz ciała zmarłych pozostaną na orbicie jeszcze przez wiele szycht, symbolizując pojawienie się człowieka w nowym świecie, a dopiero potem, na skutek tarcia powietrza, znikną w płomieniach gwiazdy.

Pomimo dopływu świeżego powietrza, Hollerbach systematycznie tracił siły. Po pewnym czasie położył się na łóżku, przytwierdzonym do przypominającego okno kadłuba mostka. Rees dołączył do starego naukowca. Razem obserwowali światło nowych gwiazd.

Hollerbacha znowu zaczął dusić kaszel. Rees położył rękę na głowie starca i po jakimś czasie jego oddech wrócił do normy.

— Mówiłem ci, że powinniście byli mnie tam zostawić — wy sapał.

— Szkoda, że nie widziałeś, jak wypuszczaliśmy młode drzewa. — Rees zignorował jego uwagę i pochylił się do przodu. — Tylko otworzyliśmy klatki i poleciały hen, hen. Rozproszyły się wokół gwiazdy, jakby właśnie tam się narodziły.

— Może tak było — zauważył Hollerbach. — Pallisowi bardzo by się to podobało.

— Nie sądzę, żeby ktokolwiek z nas, młodych ludzi, uświadamiał sobie, jak zielone mogą być liście. Drzewa chyba już zaczynają rosnąć. Wkrótce będziemy mieli całkiem duży las. Nareszcie zdołamy się przemieścić, może znajdziemy wieloryby, nowe źródło żywności…

— Hollerbach zaczął grzebać pod posłaniem. Z pomocą Reesa wyciągnął stamtąd paczuszkę, owiniętą w brudny materiał. — Co to takiego?

— Weź to.

Rees rozwinął opakowanie i ujrzał misternie wykonane urządzenie, które bez trudu zmieściłoby się w jego dłoniach. Wokół srebrnej kulki pośrodku kręciły się różnokolorowe paciorki.

— Twoje planetarium — rzekł Rees.

— Wziąłem je wraz z całym swoim dobytkiem.

— Chcesz, żebym je zachował, gdy ty odejdziesz? — zapytał bardzo zakłopotany Rees i dotknął znajomego przedmiotu.

— Nie, do diabła! — Hollerbach zakaszlał z oburzenia. — Rees, twoje sentymentalne ciągoty niepokoją mnie. Nie, teraz żałuję, że nie zostawiłem tego przeklętego cacka.

Chłopcze, chcę, żebyś je zniszczył. Kiedy wyrzucisz ze statku moje zwłoki, wyrzuć i ten przedmiot.

— Ale dlaczego? — Rees był wstrząśnięty. — To przecież jedyne planetarium we wszechświecie… nie da się go niczym zastąpić.

— Ono nie ma żadnego znaczenia! — Oczy starca zabłysły. — Rees, ta rzecz jest symbolem utraconej przeszłości, którą musimy zignorować. Zbyt długo przywiązywaliśmy wagę do takich przedmiotów. Teraz jesteśmy istotami tego wszechświata. — Stary człowiek chwycił gwałtownie Reesa za rękaw i próbował się wyprostować. Rees zmarszczył brwi, położył rękę na ramieniu Hollerbacha i delikatnie go powstrzymał.

— Spróbuj odpocząć…

— Do diabła — wychrypiał Hollerbach. — Nie mogę marnować czasu na wypoczynek…

Musisz im powiedzieć…

— Co?

— Żeby emigrowali, wędrowali przez całą mgławicę. Musimy zaludnić każde miejsce, które zdołamy tu znaleźć. Nie możemy już polegać na reliktach obcej przeszłości.

Jeśli mamy osiągnąć dobrobyt, musimy wykorzystać własne środki i pomysłowość, aby w pełni się zasymilować i znaleźć sposób na życie tutaj. — Przerwał, gdyż dostał kolejnego ataku kaszlu. — Pragnę eksplozji demograficznej, o której mówiliśmy. Nie wolno nam nigdy więcej narażać przyszłości rasy, gromadząc ją na jednym statku czy nawet w obrębie jednej mgławicy.

Musimy zaludnić ten cholerny obłok, a potem udać się do następnych mgławic i również je zaludnić. Nie chodzi mi o tysiące, lecz o miliony istot ludzkich, które będą żyły w tym przeklętym świecie, rozmawiały, kłóciły się i uczyły. Jeśli chodzi o statki…

Będziemy potrzebowali nowych. Wyobrażam sobie handel między zamieszkanymi mgławicami, jakby były one legendarnymi miastami starej Ziemi. Widzę, jak udaje nam się znaleźć sposób na odkrycie rejonów odwiedzanych przez stworzenia grawitacyjne… I jeszcze wyobrażam sobie, że pewnego dnia zbudujemy statek, który zabierze nas z powrotem przez Pierścień Boldera, bramę do ojczystego wszechświata człowieka. Wrócimy i opowiemy naszym pobratymcom, co się z nami stało.

Hollerbach całkowicie wyczerpał swą energię. Opuścił siwą głowę na szmacianą poduszkę i powoli zamknął oczy.

Już po wszystkim Rees zaniósł starca do otworu ładunkowego. Wyjął z rąk zmarłego planetarium, w milczeniu rzucił jego ciało w kosmos i patrzył, jak Hollerbach dryfuje w dal i znika na tle spadających gwiazd. Potem, zgodnie z życzeniem sędziwego naukowca, cisnął planetarium w przestrzeń, po kilku sekundach ono również przestało być widoczne.

Poczuł czyjeś ciepło. Zobaczył Jaen, spokojnie stojącą przy nim. Wziął rękę dziewczyny i delikatnie uścisnął. Jego myśli zaczęły podążać zupełnie nowymi, nie zbadanymi szlakami. Teraz, gdy przygoda dobiegła końca, być może mógłby wraz z Jaen pomyśleć o innym życiu, o własnym domu. — Mój Boże… popatrz. — Jaen z wrażenia zaparło dech w piersiach. Wyciągnęła rękę.

Na zewnątrz szybko sunął jakiś obiekt. Było to zwarte, bladozielone koło, przypominające drzewo o szerokości mniej więcej dwóch metrów. Ze świstem zatrzymało się raptem kilka metrów od twarzy Reesa i krążyło w górze, utrzymując pozycję dzięki błyskawicznym obrotom. Z pnia wyrastały krótkie, grube konary, a do krawędzi w różnych miejscach były przytwierdzone narzędzia z drewna i żelaza. Rees na próżno usiłował wypatrzyć pilotów drzewa.

— Na kości, Rees — zawołała Jaen. — Co to jest, u diabła?

W górnej części pnia otworzyło się czworo oczu, niebieskich i szokująco ludzkich.

Surowo spoglądały na istoty w dole.

Rees uśmiechnął się. Zrozumiał, że do końca przygody jest jeszcze daleko.

W gruncie rzeczy być może dopiero teraz nastąpił jej początek.

Загрузка...