ROZDZIAŁ 9

Jame wylądował łagodnie na spękanej powierzchni. W milczeniu przystąpił do wyjmowania z sieci sztab żelaza.

Rees rozejrzał się dookoła. Niewielki horyzont przesłaniały warstwy włochatego, brązowego materiału, który drgał. Przez dziury w powierzchni materiału prześwitywała biel kości.

Rees poczuł, że jego pęcherz nie wytrzymuje. Zamknął oczy i ścisnął nogi. Mówił sobie: Uspokój się, Rees, przecież groziły ci już w życiu większe niebezpieczeństwa.

Kościeje byli mitem z jego dzieciństwa, byli więc potworami, straszącymi krnąbrne dzieci w porze snu. We wszechświecie, który mieścił spokojne, zautomatyzowane wnętrze mostka, chyba nie mogło być miejsca na coś równie odrażającego. — Witaj — odezwał się ktoś wysokim, suchym głosem. — Widzę, że masz dla nas jeszcze jednego gościa, Jame.

Mężczyzna, którego Rees widział z góry, odbierał teraz od Jame’a naręcze żelaznych sztabek. U jego stóp piętrzyły się zwykłe paczki z żywnością. Jame szybko przeniósł je na płytę i przymocował do sieci.

Kościej był przysadzisty. Jego głowa przypominała pomarszczoną, pozbawioną włosów kulę. Klatkę piersiową miał masywną. Ubrany był w prymitywnie skrojoną szatę z błyszczącego materiału. Kiedy się uśmiechnął, Rees zauważył, że w szerokiej jamie ustnej w ogóle nie ma zębów.

— Co jest, chłopcze? — zagadnął Kościej. — Nie podasz staremu Quidowi ręki?

Rees mocniej zacisnął palce na oczkach siatki. Jame stanął nad nim, trzymając paczkę żelaza.

— No, dalej, chłopcze. Zabieraj to i złaź z płyty. Przecież wiesz, że nie masz wyboru, a jeśli nie zdołasz ukryć strachu, twoja sytuacja pogorszy się.

Rees czuł w gardle narastający jęk. Miał wrażenie, że wszystkie budzące odrazę domysły na temat Kościejów powracają do niego, by odebrać mu odwagę. Zacisnął zęby. Do diabła, przecież jest uczonym drugiej klasy. Przypomniał sobie spokojne, zmęczone spojrzenie Hollerbacha. Pomyślał, że jakoś to wszystko przeżyje. Nie było innego wyjścia.

Wstał, żeby zwyciężyła rozsądniejsza część jego umysłu. Czuł się ociężały i niemrawy. Grawitacja wynosiła chyba jakieś półtora g. Ile zatem mogła ważyć ta mała planeta? Trzydzieści ton?

Wziął żelazo i bez wahania zszedł z płyty. Jego nogi zapadły się po kostki w miękkiej, podobnej do szorstkiego materiału powierzchni, która była pokryta drapiącymi włoskami i, o Boże, ciepła jak skóra ogromnego zwierzęcia… albo skóra człowieka.

Rees z przerażeniem poczuł, że nie kontroluje pęcherza. Po nogach pociekła mu gorąca ciecz.

Quid otworzył bezzębne usta i ryknął śmiechem.

— Nie ma się czego wstydzić, chłopcze — powiedział Jame, bezpieczny na swojej płycie. — Pamiętaj o tym.

Transakcja dobiegła końca i Jame pochylił się nad urządzeniem sterowniczym.

Talerz wypuścił kłąb pary i uniósł się, zostawiając na miękkim podłożu cztery wgłębienia. Po kilku sekundach lotu skurczył się do rozmiarów niedużej zabawki.

Rees spojrzał w dół. Miał pod nogami kałużę własnego moczu, który wsiąkał w podłoże.

— Teraz jesteś Kościejem, młodzieńcze! — Quid zbliżył się do niego. — Witaj w odbycie Mgławicy. — Pokazał kałużę u stóp Reesa. — A tym się nie przejmuj. — Wyszczerzył zęby w uśmiechu i oblizał wargi. — Będziesz z niej zadowolony, kiedy zachce ci się pić.

— Co mam teraz robić? — Rees drżał, ale starał się nie spuszczać wzroku z Kościeja.

Przychodziły mu do głowy okropne myśli.

— Hm, to zależy od ciebie. — Quid znowu się zaśmiał — Możesz tu stać i czekać, aż ktoś cię stąd zabierze, ale to nigdy nie nastąpi, albo idź ze mną. — Mrugnął do Reesa i, trzymając żelazo pod pachą, ruszył po miękkiej powierzchni.

Przez chwilę Rees stał w miejscu. Myślał z bólem o całkowitym zerwaniu więzi ze światem, który znajdował się daleko stąd. Nie miał jednak wyboru. Groteskowa postać Kościeja stała się dla niego jedynym punktem odniesienia.

Poprawił ładunek żelaza i zaczął ostrożnie kroczyć po ciepłej, nierównej ziemi.

Przeszli mniej więcej połowę obwodu planety. Mijali prymitywne chaty, które tworzyły chaotycznie osiedla. Przeważnie były to zwykłe, z trudem chroniące przed deszczem namioty, aczkolwiek zdarzały się też solidniejsze budynki z żelaznymi elementami w konstrukcji — Nasz górnik jest zdumiony? — Quid śmiał się. — Robimy postępy, co? Widzisz, kiedyś od nas stroniono. Tratwa, górnicy, dosłownie wszyscy. Byli zbyt dumni, żeby zadawać się z Kościejami, zwłaszcza że, według nich, popełniliśmy „zbrodnię”, żyjąc nadal…

Ale teraz gwiazdy zaczynają wygasać. I co ty na to, górniku? Nagle wszyscy muszą walczyć o przetrwanie i uczą się to robić jak my przez wiele tysięcy szycht. — Quid przysunął się do Reesa i znowu mrugnął. — Widzisz, wszystko sprowadza się do handlu. Za odrobinę żelaza i kilka innych luksusów napełniamy puste torebki żywnością dla górników. Dopóki dostają ładnie zapakowaną torebkę, nie zastanawiają się nad jej zawartością. Czy nie mam racji? — Znowu wybuchnął śmiechem, opryskując twarz Reesa śliną.

Rees wzdrygnął się. Nie mógł wydusić z siebie ani słowa. Z namiotów wychyliły się dzieci, żeby popatrzeć na Reesa. Miały zaspane twarzyczki i przysadziste jak dorośli sylwetki.

Dorośli prawie nie zauważyli jego przejścia. Siedzieli ciasno skupieni w namiotach i śpiewali cichą, nie dającą się zapomnieć piosenkę. Rees nie rozumiał jej słów, lecz urzekała go sugestywna melodia.

— Strasznie mi przykro, jeśli sprawiamy wrażenie nietowarzyskich — odezwał się Quid.

— Widzisz, w przestrzeni wokół Rdzenia żyje wieloryb. Wkrótce przywołamy go śpiewem. — Quid powiódł dookoła rozmarzonym wzrokiem i oblizał wargi.

Kiedy Rees mijał jedną z bardziej zaniedbanych chat, wpadł po kostki w obrzydliwe, cuchnące odpadki. Krzyknął, cofnął się i zaczął wycierać stopy. Quid ryknął śmiechem.

— Nie martw się. Przyzwyczaisz się — powiedział ktoś z głębi chaty.

Rees nerwowo zerknął w kierunku chaty. Poczuł strach. Wiedział, że zna ten głos.

Zapominając o brudnej powierzchni, podszedł bliżej i zajrzał do ciemnego wnętrza. Siedział tam niski, jasnowłosy, chudy mężczyzna ubrany w resztki tuniki. Jego twarz porastała zmierzwiona broda.

— Gord, to ty?

— Witaj, Rees. — Dawny główny inżynier Pasa ponuro skinął głową. — Nie mogę powiedzieć, żebym się ciebie spodziewał. Myślałem, że odleciałeś na Tratwę. — Rees rozejrzał się dookoła. Wydało mu się, że Quid chętnie na niego zaczeka, toteż przykucnął i krótko zrelacjonował Gordowi swoje przeżycia. Dawny inżynier ze współczuciem kiwał głową. Miał przekrwione oczy, otoczone ciemnymi obwódkami.

— Ale co ty tutaj robisz? — dociekał Rees.

— O jedną implozję odlewni za dużo. — Gord wzruszył ramionami. — O jedną śmierć za dużo. Postanowili zwalić całą winę na mnie i zesłali mnie tutaj. Na tej planecie jest całkiem dużo ludzi z Pasa, a raczej sporo ich tutaj sprowadzono. Od czasu twojej ucieczki sytuacja się pogorszyła. Kilka tysięcy szycht temu wygnanie kogokolwiek tutaj byłoby nie do pomyślenia.

Prawie nie uznawaliśmy istnienia tego miejsca. Dopóki nie zaczęliśmy handlować z tymi cholernymi Kościejami, sądziłem, że są wytworem fantazji. — Wziął do ręki czarę z jakimś płynem, przytknął ją do ust i opróżnił mimo obrzydzenia. — Rees obserwował go i poczuł, że bardzo chce mu się pić. Gord opuścił czarę i otarł usta. — Muszę ci jednak powiedzieć, że w jakimś stopniu byłem zadowolony, gdy uznali mnie za winnego. Miałem serdecznie dość tego wszystkiego: śmierci, smrodu spalenizny, prób odbudowy murów, które ciągle się zawalały. — Przymknął zaczerwienione oczy. — Rees, ci z nas, którzy zostali tu zesłani, zasłużyli sobie na taki los. Nadeszła pora sądu.

— Nigdy w to nie uwierzę — mruknął Rees.

— Lepiej uwierz. — Gord wybuchnął suchym, upiornym śmiechem. — Masz. — Wyciągnął rękę z czarą. — Jesteś spragniony? — Rees tęsknie spojrzał na naczynie i poczuł chłodną wodę na języku. Jednak gdy zastanowił się, skąd może ta ciecz pochodzić, poczuł obrzydzenie i odepchnął czarę. Gord utkwił wzrok w Reesie i pociągnął następny haust. — Pozwól, że ci coś poradzę — odezwał się łagodnie. — Ci tutaj nie są mordercami. Nie zrobią ci krzywdy, ale nie masz wyboru: albo zaakceptujesz ich zwyczaje, będziesz jadł to, co oni jedzą i pił ich napoje, albo skończysz w piecach. Tak się przedstawia sytuacja. Wiesz, pod pewnymi względami ma to sens. Nic się nie marnuje — dorzucił, po czym wybuchnął śmiechem i umilkł.

— Quid wspomniał coś o śpiewaniu wielorybom. — Niesamowita, pełna dysonansów pieśń dobiegała do wnętrza chaty. — Czy to możliwe… — Rees zmienił temat.

— Te legendy są prawdziwe… i bardzo spektakularne. — Gord kiwnął głową. — Może ty zrozumiesz cały układ lepiej niż ja. Naprawdę funkcjonuje sensownie. Oni potrzebują dostaw żywności, prawda? Czegoś, co sprawi, że tutejszy świat nie pożre się sam razem ze skórą i kośćmi, dlatego że stworzenia Mgławicy wcale nie są takie pożywne i tutaj można złapać tylko kilka ciekawych insektów. Podejrzewam, że to właśnie dlatego nie pozwolono pierwszym Kościejom wrócić na Tratwę.

— Chodź, młodzieńcze — zawołał Quid, wsadzając pod pachę ładunek żelaza.

Rees popatrzył najpierw na Quida, a potem na Gorda. Odczuwał silną pokusę, by zostać z Gordem, który łączył go z przeszłością. Gord spuścił głowę.

— Lepiej idź — wymamrotał.

Jeśli Rees chciał zachować choćby odrobinę nadziei, że opuści tę planetę, mógł zrobić tylko jedno. Bez słowa ścisnął Gorda za ramię. Inżynier nie podniósł głowy. Rees wstał i wyszedł z chaty.

Dom Quida był przestronny. Wspierał się na żelaznych tyczkach. Zamiast okien zrobiono otwory i zaciągnięto je cieniutką skórą, która przepuszczała mdłe, brązowe światło.

Quid pozwolił Reesowi zostać. Uczony ostrożnie ulokował się w ciemnym kącie i oparł plecy o ścianę. Quid prawie się do niego nie odzywał. Po posiłku, na który składało się sztuczne mięso nieokreślonego pochodzenia, Kościej rzucił się na podłogę i zapadł w zdrowy sen.

Rees przez kilka godzin nie mógł zmrużyć oczu. Pełen grozy lament wielorybich śpiewaków spowijał go niczym dźwiękowy gobelin. Rees zamknął się w sobie, pragnąc uciec od dziwnego otoczenia. W końcu jednak poczuł zmęczenie i położył się na podłodze. Oparł twarz na zgiętym ramieniu. Powierzchnia okazała się tak ciepła, że nie potrzebował koca i natychmiast zasnął.

Ignorując Reesa, Quid przychodził i wychodził, żeby załatwiać jakieś tajemnicze sprawy. Mieszkał sam, ale sądząc po wizytach, które składał w namiotach sąsiadów, dokąd zanosił pakunki z żelazem i skąd wracał, poprawiając ubranie i ocierając usta, żelazo pozwalało mu zmniejszać samotność.

Z początku Rees myślał, że Quid jest kimś w rodzaju przywódcy, ale wkrótce stało się dla niego oczywiste, że na tej planecie nie obowiązuje sformalizowana hierarchia. Niektórzy Kościeje pełnili określone funkcje, na przykład Quid kontaktował się z przybyszami z kopalni. Jednak wydawało się, że ohydna planeta jest samowystarczalna i potrzeba zorganizowania dostaw żywności właściwie tu nie istnieje. Jedynym wydarzeniem skłaniającym tutejszą społeczność do współpracy były chyba tylko polowania na wieloryby.

Rees nie ruszał się ze swojego kącika przez dwie szychty. Jednak pragnienie zaczęło mu straszliwie dokuczać, toteż ochrypłym głosem poprosił Quida o coś do picia.

Kościej zaśmiał się, ale zamiast sięgnąć po któreś ze swoich naczyń, dał Reesowi znak i opuścił chatę. Rees dźwignął się na zesztywniałych nogach i poszedł w ślad za nim.

Pokonali ćwierć obwodu planety i dotarli do miejsca, w którym skórzasta powierzchnia załamywała się. Rees ujrzał szeroką na metr dziurę o nieregularnych brzegach.

Wyglądała jak wyschnięta rana. Na krawędzi sterczały odłupane kawałki kości.

Quid przykucnął nad dziurą.

— Chcesz się napić, górniku? — zagadnął szyderczym tonem. Jego usta przypominały wygiętą do dołu ciemną szramę. — No dobrze, stary Quid pokaże ci, jak można się napić i najeść do woli. Jest tylko jeden haczyk, możesz pić i jeść to, co my. Inaczej umrzesz z głodu, chłoptasiu, a Quid na pewno nie będzie płakał, kiedy przestanie oglądać w swojej chacie twoją szyderczą gębę. Jasne? — Przełożył nogi przez krawędź dziury i znalazł się we wnętrzu planety.

Rees bał się, ale chciał zapomnieć o piekącym z pragnienia gardle. Zbliżył się do dziury i zajrzał do środka. W otworze było pełno kości. Reesowi buchnął w nozdrza smród zgniłego mięsa.

Naukowiec zatkał usta, żeby nie czuć odoru, a potem usiadł na postrzępionej krawędzi i poszukał oparcia dla nóg. Stanął ostrożnie, wstrzymując oddech, i zaczął iść przez wyłożony kośćmi korytarz.

Trasa przypominała wspinaczkę wewnątrz potężnego, prastarego trupa. Światło, które sączyło się przez grube warstwy skóry, było brązowe i migotało, tak że w ciemności najjaśniej lśniły oczy Quida.

Ze wszystkich stron otaczały Reesa kości. Rozejrzał się dookoła, wciąż nie mogąc normalnie oddychać. Stał na skorupie z kości. Plecami opierał się o stertę czaszek i rozwartych, bezzębnych szczęk, a ręką chwycił słup, utworzony ze zrośniętych stosów pacierzowych. Światło gwiazd, ukośnie wpadające przez wejście, pozwoliło Reesowi ujrzeć ogromną ilość czaszek, rozszczepionych kości goleniowych i strzałkowych oraz żeber, które wyglądały jak zgaszone latarnie, niedaleko siebie zobaczył kości dziecięcej rączki. Kości miały odcień wyblakłego brązu i żółci. Przeważnie nie zostało na nich nic, choć gdzieniegdzie zdarzało się dostrzec kawałki skóry albo pojedyncze włosy.

Planeta stanowiła ni mniej ni więcej tylko klatkę z kości, na których rozpięto ludzką skórę.

Rees chciał krzyknąć, ale udało mu się opanować i tylko ciężko westchnął.

Oddychał cuchnącym powietrzem. Było gorące, wilgotne, zalatywało psującym się mięsem.

— No, chodź, górniku — Quid uśmiechnął się do Reesa, obnażając błyszczące dziąsła. — Mamy jeszcze przed sobą kawałek drogi. — Ruszył przed siebie.

Rees udał się za nim.

W miarę jak schodzili coraz niżej, grawitacja malała, podobnie jak ilość kości ludzkich. Po pewnym czasie Rees znalazł się w stanie nieważkości. Odłamki kości, szczepki, kości palców uderzały go po twarzy. Miał wrażenie, że przechodzi przez opar zgnilizny.

Światło osłabło na skutek grubszej warstwy kości, ale Rees szybko przywykł do ciemności i coraz lepiej dostrzegał szczegóły potwornego otoczenia. Upał i smród mięsa stały się nieznośne. Rees był zlany potem, jego tunika przypominała w dotyku rozmokły łachman.

Oddychał płytko i z wysiłkiem. Wydawało mu się, że stęchłe powietrze nie zawiera ani trochę tlenu.

Starał się nie zapomnieć, że promień tego kolistego światka nie przekracza piętnastu metrów, lecz jednocześnie miał wrażenie, że odbywa najdłuższą podróż w swoim życiu.

Wreszcie dotarli do środka kościanego świata. Rees zmrużył oczy, żeby dostrzec w mroku Quida. Kościej czekał na niego z opartymi na biodrach rękami. Stał na jakiejś ciemnej kupie.

— Witaj — powiedział ironicznie i wybuchnął śmiechem. Przebiegał palcami po leżących wokół kościach, najwyraźniej czegoś szukał.

Rees przeszedł przez ostatnią warstwę żeber i doszedł do miejsca, gdzie stał Quid. Ze zdziwieniem zauważył, że ma pod nogami metal, zniszczony i pokryty smarem, niemniej jednak metal. Uczony zachowywał ostrożność. Czuł dość silne przyciąganie grawitacji.

Najprawdopodobniej jej źródłem był przedmiot, który pogrzebano w samym sercu odrażającego siedliska Kościejów.

Przyklęknął i zaczął sprawdzać powierzchnię palcami. Z powodu ciemności nie potrafił określić barwy podłoża, chociaż wiedział, że nie ma do czynienia z żelazem. Czy mógł to być metal z kadłuba Statku, taki sam jak na pokładzie Tratwy w rejonie dzielnic oficerskich? Zamknął oczy i badał powierzchnię, usiłując przypomnieć sobie, jaki był w dotyku tamten pokład. Rozemocjonowany stwierdził, że przedmiot pochodzi ze Statku.

Przepychając się przez kości, obszedł przedmiot dookoła. Wytwór okazał się sześcianem o boku wynoszącym jakieś trzy metry. Rees trącił nogą metalowe wybrzuszenie.

Przekonał się, że jest to pozostałość czegoś w rodzaju statecznika. Przypominała mu kikuty, które zauważył kiedyś na kretach w kopalni i na autobusach Tratwy. Czyżby ta skrzynia była dawniej zaopatrzona w silniki i unosiła się w powietrzu?

Pogrążony w domysłach, zapomniał o pragnieniu, obrzydzeniu, strachu… Wyobraził sobie oryginalny Statek: musiał być wielki, ciemny i unieruchomiony, otwierał się niby rozsiewający skoczki kwiat, a z jego wnętrza wynurzały się mniejsze statki. Rees miał przed oczami mostek wraz z jego błyszczącą, śliską powierzchnią. Autobusy-krety zapewne służyły do przewozu członków Załogi albo do lądowania i jazdy na trudnym podłożu. Nowy typ kabiny może pomieścić tuzin ludzi. Naukowiec domyślał się, że członkowie Załogi wyruszali tym pojazdem na poszukiwanie żywności albo drogi powrotu do Pierścienia Boldera.

Maszyna musiała jednak ulec jakiemuś wypadkowi i nie mogła wrócić do macierzystego Statku. Załodze wyczerpały się zapasy, dlatego musiała szukać innych metod przetrwania.

Kiedy w końcu członkom Załogi udało się wrócić lub odnalazła ich ekipa ratunkowa, zostali uznani za nieczystych, gdyż skalali się jedzeniem mięsa stworzeń Mgławicy i własnych towarzyszy.

Porzucono ich na pastwę losu.

Udało im się wyprowadzić zniszczony statek na stabilną orbitę wokół Rdzenia.

Niektórzy przeżyli. Zdążyli odchować dzieci i przeżyć tysiące szycht, zanim zamknęły się im oczy, a ich dzieci z przerażeniem odkryły, że nie są w stanie pozbyć się zwłok.

Przy grawitacji wynoszącej miliard g osiągnięcie prędkości potrzebnej do ucieczki statku było po prostu niemożliwe. Przemijały kolejne pokolenia, aż w końcu cały wrak pokrył się warstwą kości.

Quid znalazł to, czego szukał. Pociągnął Reesa za rękaw, zmuszając go do przejścia na drugą stronę statku. Sam uklęknął i spojrzał w dół. Rees również wyjrzał za krawędź statku. W ścianie na dole znajdowała się szczelina; w skąpym świetle Rees nie potrafił rozpoznać tego, co widzi. W końcu jednak przekonał się, co jest w środku.

Statek był zapełniony cylindrycznymi pojemnikami z jakąś lśniącą, czerwoną substancją. Niektóre z nich połączono kolankami, inne zaś przymocowano do ścian za pomocą sznurów. Część naczyń spaliła się na szaroczarny kolor. W powietrzu unosił się smród zgnilizny i zepsutego mięsa.

Rees patrzył przerażony, aż dojrzał w jednym z pojemników czaszkę.

Z mroku wynurzyła się przeraźliwie pomarszczona twarz Quida.

— Widzisz, górniku, my nie jesteśmy zwierzętami — powiedział. — To są piece.

Tutaj podgrzewamy mięso, żeby zabić to, co niezdrowe. Zazwyczaj temperatura jest dostatecznie wysoka, co sprzyja rozkładowi mięsa, ale czasami musimy dodawać opału do ognisk pod ścianami. — Rees patrzył na zmasakrowane, odarte ze skóry ciała nieszczęśników w różnym wieku i rozmaitego wzrostu. W pojemnikach znajdowały się kończyny, tułowia, głowy i palce… Rees odwrócił głowę. Quid uśmiechał się od ucha do ucha. Młodzieniec zamknął oczy i walczył z żółcią, która paliła mu gardło. — Nic się nie marnuje — mówił z zadowoleniem Quid. — Suchą skórę przyszywamy do podłoża i w ten sposób chodzimy po ciele naszych przodków.

Rees odnosił wrażenie, że cały ten groteskowy świat pulsuje wokół niego, a las kości zbliża się i cofa jak potężna fala. Oddychał głęboko, pilnując, żeby powietrze regularnie przepływało mu przez nos.

— Powiedziałeś, że na dole będę mógł się napić — rzucił, siląc się na spokój. — Gdzie to jest?

Quid zaprowadził Reesa do kolejnego szkieletu. Był to stos pacierzowy, prawie nie uszkodzony i stanowiący część większej struktury, która zdawała się dosięgać powierzchni.

Quid dotknął kręgosłupa i na jego palcu pojawiła się lśniąca wilgoć. Rees wytężył wzrok i odkrył, że po kostnym kanale powoli spływa ciecz. Quid przycisnął twarz do szkieletu i wyciągnął długi język, żeby zlizać ciekłą substancję.

— Wypływ z podłoża — tłumaczył. — Gdy już rozwodni go deszcz i przefiltrują wszystkie warstwy na górze, nadaje się do picia. Jest prawie smaczny — dorzucił i roześmiał się, a potem groteskowo zamaszystym gestem zachęcił Reesa, by ten poszedł w jego ślady.

Rees spojrzał na nieprzyjemnie wyglądającą ciecz. Czuł, że kolejny raz waży się jego los. Usiłował spokojnie myśleć. Być może Kościej ma rację, być może prymitywny mechanizm filtracyjny usuwa większość najbardziej szkodliwych substancji…

Kościej wydawał się całkiem zdrowy.

Rees westchnął. Jeśli pragnął pożyć dłużej niż kilka szycht, doprawdy nie miał wyboru.

Zrobił krok naprzód i wyciągnął język tak zdecydowanie, że prawie dotknął nim kości szkieletu. Ciecz była obrzydliwa, prawie niemożliwa do przełknięcia, lecz mimo to Rees wypił ją i czekał na następny łyk.

Quid roześmiał się i zacisnął kanciastą łapę na szyi uczonego. Rees przywarł twarzą do cienkiej kościstej kolumny. Krawędzie szkieletu rozdrapywały ciało mężczyzny, a cuchnący płyn zalewał mu włosy i oczy.

Rees wydał okrzyk obrzydzenia, a potem rzucił się z pięściami na spocone cielsko Kościeja. Quid zasapał i upadł na stertę kości, które popękały. Otarłszy twarz, Rees skoczył do wykładanego kośćmi przejścia i zaczął się piąć w kierunku światła, miażdżąc żebra i szkieletowe palce. Wreszcie dotarł pod powierzchnię, lecz z przerażeniem uświadomił sobie, że zabłądził. Wykonana ze skóry powierzchnia rozciągała się nad nim jak ogromny sufit, nieprzerwany i pozbawiony światła. Rees stłumił wycie. Uderzył rękami w miękki materiał i rozdarł j ego warstwy.

Zaczerpnął powietrza Mgławicy.

Wygramolił się z otworu i zupełnie wyczerpany położył się, aby obserwować czerwone światło gwiazd.

Rees odszukał Gorda. Były inżynier wpuścił go bez słowa. Rees rzucił się na ziemię i zapadł w głęboki sen.

Został u Gorda przez kilka następnych szycht. Właściwie nic nie mówił. Zmuszał się do picia, a nawet towarzyszył Gordowi podczas wyprawy do wnętrza planety, gdzie napełnili naczynia, lecz nie był w stanie jeść. Gord obserwował go ponuro.

— Nie myśl o tym — powiedział. Włożył kawałek mięsa do ust, przeżuł i połknął. — Widzisz? To tylko mięso. Albo będziesz je jadł, albo umrzesz.

Rees położył na dłoni kawałek mięsa i wyobraził sobie, że podnosi go do ust, gryzie i połyka.

Nie był w stanie tego zrobić. Cisnął swoją porcję w kąt chaty i odwrócił się.

Usłyszał powolne kroki Gorda. Inżynier przeszedł przez pokój, żeby podnieść wyrzucony ochłap.

W taki sposób mijały kolejne szychty, aż wreszcie Rees poczuł, że traci siły.

Kiedy dotykał swojego ciała, czuł, jak bardzo wystają mu żebra, i miał wrażenie, iż jego głowa puchnie. Rozsadzał ją, niczym pulsująca krew, śpiew Kościejów.

Gord położył Reesowi rękę na ramieniu. Naukowiec usiadł. Męczyły go zawroty głowy.

— O co chodzi?

— O wieloryba — wyjaśnił Gord z nutką podniecenia w głosie. — Szykują się do polowania. Musisz przyjść i popatrzyć, Rees. Nawet w tych okolicznościach jest to niesamowity widok.

Rees ostrożnie wstał i wyszedł za Gordem z chaty. Powiódł dookoła nieprzytomnym wzrokiem. Mieszkańcy planety jak zwykle tworzyli małe grupki w chatach i nucili rytmiczną pieśń. Dzieci wydawały się urzeczone: grzecznie siedziały w pobliżu dorosłych, śpiewając i kołysząc się najlepiej, jak tylko potrafiły.

Gord powoli obchodził teren. Rees kroczył w ślad za nim, często się potykając.

Teraz śpiewała chyba cała kolonia, a skórzasta powierzchnia pulsowała jak bęben.

— Co oni robią?

— Nawołują wieloryba. Ich pieśń, nie wiadomo dlaczego, przyciąga to stworzenie.

— Nie widzę żadnego wieloryba — odparł poirytowany i zamroczony Rees.

— Zaczekaj chwilę, to zobaczysz — odpowiedział cierpliwie Gord. Przykucnął na podłożu.

Rees usiadł obok Gorda i przymknął oczy. Śpiew Kościejów powoli przenikał przez niego, aż w końcu zaczął się rytmicznie kołysać i poczuł w sobie spokojną akceptację, a nawet zadowolenie. Czy właśnie taki stan miała wywołać u wieloryba ta niesamowita muzyka?

— Gord, jak myślisz, skąd się wzięło słowo „wieloryb”?

— To ty powinieneś wiedzieć. — Inżynier wzruszył ramionami. — Przecież byłeś uczonym. Niewykluczone, że kiedyś na Ziemi żyło ogromne stworzenie o takiej właśnie nazwie.

— Ciekaw jestem, jak wyglądał ziemski wieloryb. — Rees podrapał zarośniętą brodę.

— Być może właśnie tak — odparł Gord, wskazując ręką na niebo.

Nad linią widnokręgu pojawił się wieloryb. Przypominał wielkie, półprzeźroczyste słońce. Kuliste cielsko zwierzęcia mogło mieć jakieś pięćdziesiąt metrów szerokości, w porównaniu z nim świat Kościejów wydawał się bardzo mały. Pod czystą skórą znajdowały się narządy. Były podobne do dużych maszyn. Z przodu wieloryba znajdowały się trzy kule, których średnice odpowiadały przeciętnemu wzrostowi człowieka. Sposób, w jaki się obracały i skupiały jakby swoją uwagę na planecie i pobliskich gwiazdach, nieodparcie kojarzył się Reesowi z pracą oczu. W tylnej części cielska wieloryba znajdowały się trzy potężne ogony; te półkoliste płaty dorównywały wielkością kadłubowi i delikatnie się obracały, a z resztą wieloryba łączył je przewód zbitej cielistej masy.

Gigantyczne zwierzę sunęło w powietrzu niespełna dwadzieścia metrów nad głową Reesa, omiatając jego roześmianą twarz chłodnym wiatrem.

— To jest fantastyczne! — zawołał Rees.

Gord lekko się uśmiechnął. Nie przestając śpiewać, Kościeje wynurzyli się z chat.

Nieśli ze sobą włócznie z kości i metalu. Wpatrywali się w wieloryba.

— Czasami tylko obwiązują te stwory linami. — Gord przysunął się do Reesa.

Mówił, przekrzykując pieśń. — Zaprzęgnięte wieloryby odciągają planetkę od Mgławicy. W ten sposób Kościeje regulują orbitę. Gdyby tego nie robili, już dawno wpadliby do Rdzenia. Ale teraz chyba zależy im na mięsie.

— Jak można zabić stworzenie tych rozmiarów? — Rees był zaintrygowany — To wcale nie jest trudne — zauważył Gord. — Wystarczy tylko przebić skórę.

Wtedy traci równowagę, pojmujesz? Po prostu skręca się w kierunku studni grawitacyjnej planetki.

Sztuka polega na szybkim przecięciu tego draństwa, żeby jego cielsko nie przygniotło wszystkich.

W powietrze wzbiły się pierwsze włócznie. Pieśń zagłuszyły zwycięskie okrzyki.

Najwyraźniej wieloryb był zdenerwowany, gdyż zaczął szybciej poruszać ogonami.

Dzidy łatwo przechodziły przez półprzeźroczyste cielsko albo zatrzymywały się w chrząstkach.

Wreszcie, przy akompaniamencie głośnych wrzasków, mieszkańcom planetki udało się trafić w jakiś narząd. Wieloryb przechylił się, jego skóra zaczęła się marszczyć.

Potężne zwierzę przeleciało gwałtownie kilka metrów nad Reesem.

— I co na to powiesz, górniku? — zagadnął Quid. Stanął obok Reesa z włócznią w ręku i uśmiechał się od ucha do ucha.

— To jest dopiero życie, co? Lepsze to niż babranie się we wnętrznościach jakiejś martwej gwiazdy… — Powietrze przeszywały kolejne włócznie. Z coraz większą precyzją omijały pole grawitacyjne planety i wieloryba, a potem trafiały w czułe miejsca zwierzęcia.

— Quid, jak udaje im się osiągnąć taką dokładność?

— To łatwe. Wyobraź sobie, że planeta jest bryłą znajdującą się pod tobą.

Wieloryb niech będzie drugą małą bryłą, sunącą gdzieś tutaj — pokazywał — blisko środka.

Stamtąd pochodzi wszelkie przyciąganie, prawda? Teraz wyobraź sobie, którędy ma przelecieć twoja włócznia — i rzucasz nią!

Rees podrapał się w głowę. Zastanawiał się, ile z tego destylatu orbitalnej mechaniki zrozumiałby Hollerbach. Jedno było pewne — uwięzieni na małej planecie Kościeje musieli się nauczyć precyzyjnego rzucania dzidami.

Wieloryba zasypano takim gradem włóczni, że jego los wydawał się przesądzony.

Prawie ocierał się brzuchem o dachy kolonii. Mężczyźni i kobiety wyjęli duże maczety i wkrótce miała nastąpić rzeź. Wygłodzony, senny z wyczerpania Rees zastanawiał się, czy krew wieloryba pachnie inaczej niż krew człowieka.

Nagle, niemal bezwiednie, zaczął biec. Bez trudu dostał się na dach jednej z solidniej wyglądających chat. Czy mógłby się poruszać tak lekko, gdyby nie stracił tyle na wadze?

Spojrzał w górę na pomarszczony, półprzeźroczysty baldachim. Wciąż nie mógł dosięgnąć wielorybiego cielska, lecz po chwili zbliżyła się ku niemu, jak opadająca kurtyna, fałda ciała o szerokości metra. Rees skoczył i uczepił się jej obiema rękami. Przesuwał palcami po suchym mięsie. Gorączkowo szukał pewnego oparcia i przez ułamek sekundy bał się, że spadnie. Jednak po chwili, zanurzywszy ręce po łokcie w miękkim cielsku, zahaczył palcami o coś twardego i udało mu się podciągnąć. Rozhuśtał nogi i oparł je na wielorybim mięsie. W ten sposób, głową do dołu, przeleciał nad kolonią Kościejów.

Jego szarpanina podziałała na zwierzę jak elektryczny wstrząs. Poderwało się i poruszyło tak gwałtownie, że Rees w każdej chwili mógł stracić swe oparcie.

Ogony wieloryba młóciły powietrze ze zdwojoną energią.

Uciekinier usłyszał rozwścieczone głosy. Czyjaś włócznia przeleciała ze świstem koło jego ucha i ugrzęzła w miękkim ciele wieloryba. Quid i reszta Kościejów wygrażali mu pięściami. Po bladej twarzy Gorda ciekły łzy.

Wieloryb nadal się wznosił. Niebawem kolonia skurczyła się do rozmiarów brązowej piłeczki, zagubionej gdzieś na niebie. Głosy Kościejów zagłuszył wiatr. Ciepła skóra wieloryba pulsowała w stałym rytmie. Rees był sam.

Загрузка...