Talerz sunął w kierunku Pasa w obłoku pary. Przy wejściu do baru „U Kwatermistrza” stali Sheen i Grye. Obserwowali załogę Kościejów. Sheen poczuła narastający strach i zadrżała.
Zwróciła się do Grye’a. Pamiętała, że kiedy uczony pojawił się tu zesłany z Tratwy, był dość korpulentnym mężczyzną. Teraz zostały z niego skóra i kości. Grye zauważył, że Sheen mu się przygląda. Przełożył czarkę z napojem do drugiej ręki i spuścił wzrok.
— Coś mi się zdaje, że się rumienisz. — Sheen wybuchnęła śmiechem.
— Przepraszam.
— Musisz się rozchmurzyć. Pamiętaj, jesteś teraz jednym z nas. My, ludzie, trzymamy się razem, a przeszłość się nie liczy. Mamy tu zupełnie nowy świat. Zgadza się?
— Przepraszam… — Grye wzdrygnął się na te słowa.
— Przestań przepraszać.
— Po prostu trudno jest zapomnieć o setkach szycht, które musieliśmy przecierpieć, odkąd się tu pojawiliśmy. — Głos uczonego był łagodny, lecz przebijała przez niego nuta rozgoryczenia. — Zapytaj Rocha, czy przeszłość się nie liczy. Zapytaj Cipse’a.
Teraz poczerwieniała Sheen. Z niechęcią przypomniała sobie, jak bardzo nienawidziła wygnańców i pozwalała, aby ich okrutnie traktowano. Zrobiło jej się gorąco ze wstydu. Teraz gdy Rees dał ludziom nowy cel, tego rodzaju postępowanie zasługiwało na bezbrzeżną pogardę.
— Jeśli to ma jakiekolwiek znaczenie, przepraszam — wydusiła z wysiłkiem.
Grye nic nie odpowiedział.
Na parę chwil zapadło kłopotliwe milczenie. Grye nieco złagodniał, jakby poczuł się lepiej w towarzystwie niedawnego wroga.
— No cóż — odezwała się Sheen w przypływie energii przynajmniej Jame już nie przeszkadza wam bywać w barze „U Kwatermistrza”.
— Powinniśmy być wdzięczni za drobne łaski. — Pociągnął łyk z czarki i westchnął. — Może nie takie znowu drobne. — Pokazał ręką nadlatujący talerz. — Wy, górnicy, chyba naprawdę akceptujecie nas znacznie bardziej od czasu przybycia pierwszych Kościejów.
— Wcale się nie dziwię. Być może obecność Kościejów pokazuje nam, jak wiele nas z wami łączy.
— O, tak.
Za sprawą rotacji Pasa bar „U Kwatermistrza” ponownie znalazł się pod zbliżającym się talerzem. Sheen spostrzegła, że na stateczku leciało trzech Kościejów, dwóch mężczyzn i jedna kobieta. Wszyscy byli niscy i barczyście zbudowani i mieli na sobie zniszczone tuniki, dostarczone przez ludność Pasa. Sheen słyszała wiele legend dotyczących tego, co nosili na swojej planecie. Poczuła, że znowu dygocze.
Pas spełniał funkcję przystanku między światem Kościejów i Tratwą. Kościeje lecący na Tratwę zatrzymywali się tutaj na kilka szycht, a potem odlatywali na drzewie dostawczym.
Jak daleko Sheen sięgała pamięcią, nigdy nie pojawiali się na Pasie, lecz większość górników uważała, że nawet ta garstka to zbyt wiele.
Kościeje ze statku gapili się na Sheen, rozdziawiając grube usta. Jednemu z mężczyzn udało się zwrócić jej uwagę. Mrugnął i wymownie zakołysał biodrami. Poczuła, że jedzenie podchodzi jej do gardła, ale wytrzymała wzrok Kościeja, aż w końcu talerz zniknął za linią horyzontu Pasa.
— Szkoda, że nie potrafię uwierzyć, iż potrzebujemy ich — mruknęła.
— To przecież ludzie. — Grye wzruszył ramionami. — Rees twierdzi, że nie wybierali sobie stylu życia. Po prostu usiłowali przetrwać, jak my wszyscy. Tak czy owak, może nie będziemy ich potrzebować. Nasza praca z kretami w jądrze gwiazdy posuwa się całkiem dobrze.
— Naprawdę?
— Wiesz, co próbujemy zrobić tam w dole? — Grye przysunął się do Sheen. Poczuł się pewniej, gdyż rozmowa zeszła na temat, na którym się znał.
— Mniej więcej…
— Widzisz, jeśli pomysł Reesa z katapultowaniem się ma zadziałać, musimy opuścić Tratwę na dokładnie ustalony tor wokół Rdzenia. Kierunek asymptotyczny jest bardzo wrażliwy na warunki początkowe.
— Lepiej używaj jednosylabowych wyrazów, albo jeszcze krótszych. — Podniosła ręce.
— Przepraszam. Ruszamy na ścisłą orbitę, bardzo blisko Rdzenia. Im bliżej dotrzemy, tym bardziej zakrzywiona będzie nasza droga, ale nawet małe odchylenie powoduje ogromne różnice. Musisz wyobrazić sobie wiązkę sąsiadujących trajektorii, którymi nadlatujemy do Rdzenia. Po pewnym czasie rozchodzą się niczym rozplecione włókna. Dlatego nawet najmniejszy błąd mógłby ostatecznie zepchnąć Tratwę w zupełnie innym kierunku, niż byśmy chcieli.
— Rozumiem, tak mi się przynajmniej wydaje, ale przecież różnica nie może być zbyt wielka, prawda? Przecież celujecie w całą mgławicę, która liczy sobie tysiące mil.
— Tak, ale dzieli nas od niej daleka droga. Potrzebne będzie bardzo precyzyjne „strzelanie”. Jeśli chybimy, nawet o te parę mil, możemy się znaleźć w pustej, pozbawionej powietrza przestrzeni i żeglować w niej bez końca.
— Jaka jest więc rola kreta?
— Musimy ustalić wszystkie trajektorie w wiązce, żeby wiedzieć, w jaki sposób mamy się zbliżyć do Rdzenia. Obliczanie wyników na papierze zabiera mnóstwo czasu, taką pracę zapewne wykonywały dla pierwszej Załogi specjalne maszyny. To Rees wpadł na pomysł, żeby wykorzystać mózgi kretów.
— Któż by inny. — Sheen skrzywiła się.
— Twierdził, że krety musiały kiedyś latać. Jeśli dobrze się przyjrzeć, można zauważyć, że w niektórych miejscach miały przymocowane rakiety, stateczniki i tym podobne.
Zdaniem Reesa krety musiały w pewnym stopniu rozumieć prawa dynamiki orbitalnej.
Usiłowaliśmy przedstawić kretowi nasze problemy. Zadawanie pytań i uzyskiwanie odpowiedzi trwało wiele godzin, ale w końcu zaczęliśmy otrzymywać przydatne wyniki. Teraz kret dostarcza treściwych odpowiedzi i szybko posuwamy się do przodu.
— Imponujące. Jesteście pewni jakości tych wyników? — Sheen skinęła głową, obracając czarkę w ręku.
— Tak pewni, jak to jest możliwe. — Grye trochę spuścił z tonu. — Skonfrontowaliśmy wyniki z pisemnymi obliczeniami, ale żaden z nas nie jest ekspertem w tej dziedzinie. — Jego głos znowu stwardniał. — Widzisz, naszym głównym nawigatorem był Cipse.
— Posłuchaj, Grye, myślę, że już pora, abym… — Sheen nie wiedziała, co powiedzieć.
Wysączyła resztki napoju.
— Hej, powiedzcie mi, gdzie stary Quid mógłby się napić.
Słysząc chytry głos, Sheen odwróciła się spłoszona. Ujrzała przed sobą szeroką, pomarszczoną twarz. Przybysz odsłaniał w uśmiechu zepsute zęby i wodził czarnymi oczami po ciele kobiety. Cofnęła się instynktownie. Miała wrażenie, że Grye, który stał za jej plecami, drży ze strachu.
— Czego… chcesz?
— Jak to, kochanie? — Kościej pogładził delikatnie rzeźbioną włócznię z kości.
Wytrzeszczył oczy, udając zdziwienie. — Dopiero co się zjawiłem, a ty witasz mnie w taki sposób? Przecież teraz wszyscy jesteśmy przyjaciółmi. — Zbliżył się do rozmówczyni. — Kiedy poznasz starego Quida, na pewno go polubisz.
— Jeszcze krok, a złamię ci to cholerne ramię. — Sheen stała w miejscu. Nie ukrywała obrzydzenia.
— Ciekawe, jak to zrobisz, kochanie. — Quid wybuchnął śmiechem. — Pamiętaj, że osiągnąłem swój ą tężyznę w warunkach dużej liczby g, nie w takiej dziecinnie słabiutkiej mikrograwitacji jak ty. Masz bardzo atrakcyjne mięśnie, ale założę się, że twoje kości są łamliwe jak suche liście. — Obrzucił Sheen przenikliwym spojrzeniem. — Zdziwiłaś się, dziewczyno, że stary Quid używa takich wyrażeń jak „mikrograwitacja”? Jestem Kościejem, ale na pewno nie potworem i z pewnością nie jestem głupi. — Wyciągnął rękę i chwycił ją za ramię. Był to stalowy uścisk. — Najwyraźniej musisz opanować tę lekcję… — Sheen odbiła się od ściany baru nogami i szybkim ruchem uwolniła ręce. Kiedy stanęła z powrotem, miała już w dłoni nóż. Quid uniósł ręce i uśmiechnął się z podziwem. — No, dobrze, dobrze… — Zwrócił uwagę na Grye’a. Naukowiec kurczowo przyciskał czarkę do piersi i dygotał. — Słyszałem, co mówiłeś — powiedział Quid. — Cała ta gadka o orbitach i trajektoriach… Myślę, że to się wam nie uda.
— Co masz na myśli? — Policzki Grye’a zadrżały — Na przykład, co zrobicie, kiedy polecicie na tej kupie żelaza, do samego Rdzenia i przekonacie się, że tej trasy nie ma w waszych tablicach liczbowych? W krytycznym momencie będziecie mieli najwyżej parę minut na reakcję. Jak postąpicie?
Odwrócicie się plecami i narysujecie nowe linie na papierze? Tak?
— Ty za to jesteś fachowcem, prawda? — prychnęła Sheen.
— Doceniasz moją wartość, kochanie. — Quid uśmiechnął się. — Posłuchaj mnie.
Tych orbit jest więcej niż na wszystkich świstkach papieru, jakie istnieją w Mgławicy.
— Bzdury — parsknęła Sheen.
— Tak? Twój mały przyjaciel Rees tak nie uważa, prawda?
— Quid potrząsnął włócznią. Sheen nie spuszczała z niej wzroku. — No, ale Rees — ciągnął Kościej — widział, czego potrafimy dokonać za pomocą takich dzid… — Obrócił się gwałtownie twarzą w stronę jądra gwiazdy i ze zdumiewającym wdziękiem cisnął włócznię.
Broń dostała przyśpieszenia przy pięciu g studni grawitacyjnej jądra. Poruszała się tak szybko, że Sheen widziała tylko smugę. Przeleciała zaledwie metr za linią horyzontu i skręciła za gwiazdą, a po chwili wynurzyła się z drugiej strony jądra i pomknęła ku Sheen.
Sheen schyliła się i chwyciła Grye’a za ramię, ale włócznia przeleciała nad jej głową i poszybowała w powietrze. — Nie całkiem udany rzut. — Quid westchnął. — Stary Quid musi lepiej celować, ale mimo wszystko — mrugnął — jak na pierwszą próbę, chyba nie było źle? — Szturchnął Grye’a w brzuch. — Oto, co nazywam dynamiką orbitalną! I stary Quid ma to wszystko w głowie. Zdumiewające, nieprawdaż? Właśnie dlatego potrzebujecie Kościejów.
No dobrze, Quid musi się napić. Zobaczymy się później, kochanie. — Odepchnął Sheen z Grye’em i udał się do baru.
Gord odgarnął z oczu przerzedzone jasne włosy i uderzył w stół.
— To się nie uda. Do diabła, wiem, o czym mówię.
— A ja ci mówię, że się mylisz. — Jaen pochyliła się nad inżynierem.
— Dziecino, nigdy nie zdołasz uzyskać takiego doświadczenia jak moje…
— Doświadczenia? — Wybuchnęła śmiechem. — Twoje doświadczenie z Kościejami rozmiękczyło ci mózg!
— Ach, ty… — Gord poderwał się z miejsca.
— Przestańcie, przestańcie. — Znużony Hollerbach położył na stole pokryte ciemnymi plamkami ręce.
— Ale on nie chce słuchać. — Jaen zapieniła się ze złości.
— Zamknij się, Jaen.
— Ale… a niech to — ustąpiła.
Hollerbach powiódł wzrokiem po chłodnym, doskonale wykończonym wnętrzu obserwatorium na mostku. Podłogę pokrywały tablice i szerokie diagramy. Uczony i jego rozmówcy debatowali nad szkicami dróg orbitalnych, modelami ochronnych powłok, które miano wybudować wokół Tratwy, tabelami zawierającymi racje żywnościowe i stopień zużycia tlenu w zależności od narzucanych ograniczeń. Dyskusja była ożywiona i gorączkowa. Hollerbach z melancholią przypomniał sobie, jaki panował tu spokój, gdy przyjmowano go do wielkiej klasy uczonych. W owych czasach na niebie można było jeszcze dostrzec odrobinę błękitu, a pracy badawczej nie ograniczał żaden określony czas.
Pocieszał się, że obecny pośpiech przynajmniej jest właściwie ukierunkowany i wywołuje pożądane rezultaty. Dzięki tablicom i wykresom powoli wyłaniał się obraz zmodyfikowanej Tratwy, śmiało lecącej po trajektorii wokół Rdzenia. Poważni naukowcy i asystenci wspólnie zajmowali się realizacją najbardziej ambitnego projektu ludzkości od czasu budowy Tratwy.
W czasie tych rozmyślań do pomieszczenia wszedł Gord i oprócz upstrzonych notatkami kawałków papieru przyniósł druzgocące wieści.
Gord i Jaen wciąż się spierali. Hollerbach napotkał wzrok Deckera. Przywódca Tratwy stał przy stole z kamienną, skupioną twarzą. Hollerbach cicho westchnął. Zaufaj Deckerowi, pomyślał. Instynktownie odróżnia to, co istotne, a więc poradzi sobie w kryzysowej sytuacji.
— Proszę, omówmy wszystko jeszcze raz, inżynierze — powiedział do Gorda. — Tym razem, Jaen, postaraj się zachowywać racjonalnie. Dobrze? Obelgi nikomu nie pomogą.
Jaen rzuciła uczonemu gniewne spojrzenie. Jej pulchna twarz spurpurowiała.
— Naukowcu, jestem, byłem, naczelnym inżynierem Pasa — zaczął Gord. — O zachowaniu się metali w ekstremalnych warunkach wiem więcej, niż bym chciał pamiętać.
Widziałem już metale wypływające niczym plastikowa substancja, kruche niczym stare drewno…
— Nikt nie podaje w wątpliwość twoich kompetencji, Gord — przerwał mu Hollerbach, nie mogąc opanować irytacji. — Przystąp do rzeczy.
— Badałem siły pływowe, jakim będzie podlegała Tratwa podczas zbliżania się do Rdzenia. — Gord zabębnił palcami po papierach. — Ponadto oszacowałem prędkości, jakie musiałaby osiągnąć po katapultowaniu się, aby opuścić Mgławicę. Mogę ci powiedzieć, Hollerbach, że wasze szansę są bliskie zeru. Tutaj macie wszystkie wyliczenia, możecie je sprawdzić.
— Sprawdzimy, sprawdzimy. Teraz wyjaśnij to ogólnie. — Hollerbach machnął ręką.
— Przede wszystkim wspomniane siły pływowe rozerwą Tratwę na kawałki, zanim nawet zdążycie dokądkolwiek się zbliżyć, a wymyślne konstrukcje, które wasze bystre dzieciaki planują wznieść na pokładzie, po prostu zostaną zdmuchnięte jak stos gałązek.
— Nie zgadzam się z tym, Gord — wybuchnęła Jaen. — Jeśli na nowo skonfigurujemy Tratwę, umocnimy niektóre jej części, zadbamy o odpowiednie ustawienie statku, gdy znajdziemy się najbliżej Rdzenia…
Gord odwzajemnił gniewne spojrzenie dziewczyny, lecz nic nie odrzekł.
— Sprawdzisz jego wyliczenia później, Jaen — powiedział Hollerbach. — Mów dalej, inżynierze.
— Poza tym, co z oporem powietrza? Przy wymaganych prędkościach, w miejscu gdzie powietrze jest najgęstsze w całej Mgławicy, każde pojawiające się tam ciało po prostu spłonie jak meteor. Doczekacie się co najwyżej widowiskowego pokazu fajerwerków. Przykro mi, że to wszystko jest takie rozczarowujące, ale wasz plan najzwyczajniej w świecie nie może się powieść. Nie muszę wam tego mówić, wystarczy wziąć pod uwagę prawa fizyki…
— Górniku — Decker pochylił się — jeśli to, co mówisz, jest prawdą, to być może jednak będziemy skazani na powolną śmierć w tym parszywym miejscu. Hm, może słabo się znam na ludziach, ale coś mi się zdaje, że ta perspektywa specjalnie cię nie przeraża. Masz inne propozycje?
— No cóż, tak się składa… — Na twarzy Gorda zakwitł uśmiech.
— Dlaczego, u diabła, od razu nam o tym nie wspomniałeś? — Hollerbach oparł się o krzesło.
— Gdyby ktoś z was raczył zapytać… — Gord uśmiechnął się jeszcze szerzej.
— Dość już tych słownych gierek — oznajmił Decker ze spokojem. Położył wielką łapę na stole. — Gadaj, co wiesz.
Gord przestał się uśmiechać. Przez twarz przemknął mu cień strachu.
Hollerbachowi zrobiło się przykro na myśl, ile musiał wycierpieć ten niewinny człowiek.
— Nikt ci nie grozi — uspokoił Gorda. — Po prostu przedstaw nam s woj ą teorię.
Gord wydał się bardziej pewny siebie. Wstał i jako pierwszy opuścił mostek.
Wkrótce wszyscy czworo, Gord, Hollerbach, Decker i Jaen, stanęli obok słabo oświetlonej nadbudówki. Ciepło bijące od gwiazdy sprawiło, że na łysinie Hollerbacha pojawiły się kropelki potu. Gord pogładził ścianę mostka.
— Kiedy po raz ostatni go dotykaliście? Codziennie przechodzicie obok mostka i nie zwracacie na niego uwagi, ale kiedy zbliżycie się do niego z oczyszczonym umysłem, może się okazać prawdziwym objawieniem.
— Nie ma tarcia. Tak. Jasne. — Hollerbach przyłożył dłoń do srebrzystej, gładkiej powierzchni.
— Twierdzicie, że kiedyś był to samodzielny statek, a dopiero później stał się częścią pokładu Tratwy — ciągnął Gord.
— Zgadzam się z wami. Powiem więcej: uważam, że ten stateczek zaprojektowano z myślą o lotach.
— Nie ma tarcia — powtórzył zadyszanym głosem Hollerbach. Wciąż pocierał dłonią metal. — Oczywiście, jak mogliśmy być tacy głupi? Widzisz — powiedział Deckerowi — ta powierzchnia jest tak gładka, że powietrze po prostu ześlizguje się po niej bez względu na prędkość rozwijaną przez statek. Nie ma mowy o nagrzewaniu się, tak jak w przypadku zwykłego metalu. Bez wątpienia ta konstrukcja jest wystarczająco mocna, żeby wytrzymać siły pływowe w pobliżu Rdzenia. W każdym razie zniesie je o wiele lepiej niż nasza zdezelowana Tratwa. Oczywiście, będziemy musieli sprawdzić wyliczenia Gorda, Decker, ale myślę, że okażą się prawidłowe. Czy rozumiesz, co to oznacza? — Wydawało się, że sędziwy Hollerbach doznaje olśnienia. — Nie będziemy musieli budować żelaznej osłony dla utrzymania powietrza. Po prostu możemy zamknąć właz mostka. Polecimy statkiem w taki sposób, w jaki zrobili to nasi przodkowie. Możemy nawet wykorzystać przyrządy, żeby zbadać Rdzeń w trakcie lotu. Jedna brama się zamknęła, ale otworzyła się druga, rozumiesz, Decker?
— Och, rozumiem, Hollerbach, ale przegapiłeś jeszcze jedną kwestię — powiedział ponuro Decker.
— Co takiego?
— Tratwa ma osiemset metrów szerokości. Mostek liczy sobie najwyżej sto metrów.
Hollerbach zmarszczył czoło. Uświadomił sobie, jakie konsekwencje niesie ze sobą uwaga Deckera. — Znajdź Reesa — rzucił Decker. — Spotkam się z wami w gabinecie za piętnaście minut. — Kiwnął głową i wyszedł.
Atmosfera w gabinecie Hollerbacha wydała się Reesowi bardzo napięta.
— Zamknij drzwi — mruknął Decker.
Rees usiadł przy biurku Hollerbacha. Hollerbach siedział po drugiej stronie i naciągał palcami zwiotczałą skórę rąk. Decker oddychał ciężko i ze spuszczonym wzrokiem krążył po pomieszczeniu.
— Dlaczego taka pogrzebowa atmosfera? Co się stało? — Rees nachmurzył się.
— Sprawa się komplikuje. — Hollerbach pochylił się do przodu i przedstawił w ogólnych zarysach spostrzeżenia Gorda. — Oczywiście, musimy sprawdzić jego wyliczenia, ale…
— Ale on ma rację — przerwał Rees. — Wiesz, że tak jest, prawda?
— Oczywiście, że ma rację. — Hollerbach westchnął. Powietrze drapało go w gardle. — Gdybyśmy nie dali się zwieść spekulacjom na temat grawitacyjnej katapulty i szerokiej na półtora kilometra kopuły, zadalibyśmy te same pytania i doszlibyśmy do podobnych wniosków. — Rees skinął głową.
— Jeśli użyjemy mostka, będziemy się zmagali z nieprzewidzianymi problemami.
Sądziliśmy, że można uratować wszystkich. — Nerwowo zerknął na Deckera. — Teraz musimy wybierać.
— I dlatego zwracacie się do mnie. — Decker poczerwieniał z gniewu.
— Decker, jeśli zdołamy odlecieć, ci, którzy zostaną, będą żyli jeszcze setki, tysiące szycht. — Rees potarł nos.
— Mam nadzieję, że porzuceni przez wasz wspaniały statek podejdą do tej kwestii z równie filozoficznym spokojem. — Decker splunął. — Uczeni. Powiedzcie mi jedną rzecz, czy to przedsięwzięcie się uda? Czy pasażerowie mostka naprawdę mogą przeżyć krążenie wokół Rdzenia i podróż w kosmosie do nowej mgławicy? Przecież plan, który rozważamy, bardzo się różni od pierwotnego zamysłu Reesa.
Rees powoli kiwnął głową.
— Będziemy potrzebowali maszyn dostawczych, maksymalnie dużej ilości sprężonego powietrza, tyle, ile się zmieści we wnętrzu mostka, być może roślin, które przekształcałyby nieświeże powietrze w…
— Oszczędź mi szczegółów — warknął Decker. — Ten absurdalny projekt wiąże się z potworną harówką, obrażeniami i wypadkami śmiertelnymi i bez wątpienia odlatujący mostek zabierze najlepsze mózgi, jeszcze bardziej pogarszając los tych, którzy zostaną.
Postawię sprawę jasno: jeśli ta misja nie ma realnych szans powodzenia, nie poprę jej.
Nie chcę skracać życia ludzi, za których ponoszę odpowiedzialność, tylko po to, żeby kilku bohaterów mogło odbyć turystyczną wycieczkę.
— Wiesz — odparł w zamyśleniu Hollerbach — wątpię, czy przewidziałeś podejmowanie tak trudnych decyzji, kiedy, hm, przejąłeś władzę.
— Czy ty szydzisz ze mnie, naukowcu? — Decker spojrzał na niego podejrzliwie.
— Nie. — Hollerbach zamknął oczy.
— Przemyślmy to — zasugerował Rees. — Hollerbach, musimy przetransportować wystarczająco dużą pulę genetyczną, aby gatunek mógł przetrwać. Ilu ludzi?
— Czterystu, może pięciuset. — Hollerbach wzruszył ramionami.
— Czy pomieścimy aż tylu?
Hollerbach zwlekał z odpowiedzią.
— Tak — wyrzekł powoli. — Wymagałoby to bardzo ścisłego nadzoru, ostrożnego planowania, racjonowania… To nie będzie beztroska wycieczka.
— Genetyczna pula? — jęknął Decker. — Wasi pasażerowie będą się czuli w nowym świecie jak bezradne, pozbawione środków do życia niemowlęta. Zanim zdążą się rozmnożyć, będą musieli znaleźć sposób na to, by nie przyciągnął ich Rdzeń nowej mgławicy.
— Tak. — Rees skinął głową. — Podobne problemy miała Załoga pierwszego Statku.
Nasi emigranci zostaną wyposażeni skromniej, ale przynajmniej będą wiedzieli, czego mogą się spodziewać.
— Twierdzisz więc, że misja może się zakończyć sukcesem, a nowa kolonia zdoła przetrwać? Zgadzasz się, Hollerbach? — Decker zacisnął pięść.
— Tak — odparł spokojnie stary uczony. — Musimy opracować szczegóły, ale już teraz odpowiedź brzmi pozytywnie. Masz moje zapewnienie.
— W porządku. — Decker zamknął oczy i mocno się zgarbił. — Kontynuujemy nasz plan.
Tym razem powinniśmy przewidzieć wszelkie problemy.
Rees poczuł ogromną ulgę. Gdyby Decker postanowił inaczej, gdyby uniemożliwił realizację wielkiego celu, w jakim nastroju on sam, Rees, spędziłby resztę życia? Nie umiał sobie wyobrazić tak trudnej sytuacji.
— Teraz czekają nas dalsze zadania — powiedział Hollerbach. Wyciągnął chudą jak szkielet rękę i zaczął liczyć na palcach. — Oczywiście, musimy nadal ustalać szczegóły dotyczące samej misji, ekwipunku, odczepienia mostka i sterowania nim. Jeśli chodzi o tych, którzy zostaną, musimy przemieścić Tratwę. — Decker sprawiał wrażenie zdziwionego. — Decker, gwiazda w górze nie odleci. Usunęliśmy się spod niej dawno temu, w normalnych warunkach. Teraz gdy założyliśmy, że Tratwa pozostanie w Mgławicy, musimy zmienić jej położenie. I wreszcie… — głos Hollerbacha zamarł.
— I wreszcie — dokończył gorzko Decker — musimy pomyśleć, w jaki sposób należy wyselekcjonować tych, którzy polecą mostkiem i tych, którzy się nie zabiorą.
— Uczciwie byłoby przeprowadzić coś w rodzaju tajnego głosowania.
— Nie. — Decker potrząsnął głową. — Ten lot może się udać tylko pod warunkiem zabrania odpowiednich ludzi.
— Masz rację — przytaknął Hollerbach.
— Mnie się też tak wydaje. — Rees zmarszczył czoło. — Kto jednak wybierze odpowiednią załogę?
— A jak myślisz? — Decker rzucił mu groźne spojrzenie. Blizny na twarzy pogłębiły się, zastygając w masce bólu.
Rees kołysał w dłoni czarkę.
— A więc to już wszystko — odezwał się do Pal lisa. — Teraz Decker musi podjąć najważniejszą decyzję w życiu.
— Zdaje się, że posiadanie władzy wymaga większej odpowiedzialności. — Pallis stał przed klatką z młodymi drzewami i dotykał drewnianych prętów. Pomyślał, że niektóre z tych drzew były już wystarczająco dojrzałe, by je wypuścić. — Nie jestem pewien, czy Decker to rozumiał, gdy stawał na czole tego śmiesznego Komitetu, ale bez wątpienia rozumie to teraz…
Decker podejmie właściwą decyzję. Miejmy nadzieję, że reszta postąpi tak samo.
— Kogo masz na myśli, mówiąc „reszta”?
Pallis podniósł klatkę i podał ją Reesowi. Była duża, ale niezbyt ciężka. Rees odstawił czarkę i z wahaniem przyjął klatkę, przyglądając się młodym drzewom.
— Powinniście ją zabrać w podróż — powiedział Pallis. — Może należałoby zabrać więcej tych drzewek. Puścić je w nowej mgławicy, pozwolić, aby się rozmnożyły. Dzięki temu za kilkaset szycht utworzą się całe lasy. Chyba że już istnieją w tym nowym miejscu.
— Dlaczego mi to dajesz? Nic nie rozumiem, pilocie.
— Ale ja rozumiem.
Pallis gwałtownie się obrócił. Reesowi zaparło dech w piersiach. Był tak wstrząśnięty, że machinalnie podrzucał klatkę.
W drzwiach stała Sheen. W świetle gwiezdnych promieni na jej nagich ramionach było widać delikatny meszek.
Pallisowi zrobiło się gorąco ze wstydu. Poczuł, że się czerwieni. Widząc jaw swojej kabinie, miał wrażenie, iż jest niezdarnym sztubakiem.
— Nie spodziewałem się ciebie — wydusił.
— Widzę. — Sheen roześmiała się. — No, mam tu tak stać? Nie dostanę nic do picia?
— Ależ oczywiście…
Sheen wygodnie rozsiadła się na podłodze i skrzyżowała nogi. Kiwnęła głową Reesowi.
Rees spoglądał to na Pallisa, to na Sheen. Czerwienił się coraz mocniej. Pallis był zaskoczony. Czyżby Rees darzył jakimś uczuciem swoją dawną przełożoną… nawet pomimo tego, jak został potraktowany podczas wygnania na Pas?
— Jeszcze z tobą pogadam, Pallis… — Rees wstał i zaczął niezgrabnie manipulować przy klatce.
— Nie musisz iść — szybko powiedział pilot.
W oczach Sheen zatliły się iskierki rozbawienia. Rees obrzucił tych dwoje badawczym spojrzeniem.
— Myślę, że tak będzie chyba najlepiej — rzucił. Wymruczał coś na pożegnanie i wyszedł.
— A więc kocha się w tobie bez wzajemności. — Pallis wręczył Sheen czarkę z napojem.
— Młodzieńcza żądza — bąknęła.
— Potrafię to zrozumieć. — Uśmiechnął się Pallis. — Rees nie jest jednak młodzieniaszkiem.
— Wiem. Jest zdeterminowany i pcha nas wszystkich naprzód. Zbawia świat, ale potrafi się też zachować jak skończony idiota.
— Myślę, że jest zazdrosny…
— Czyżby miał ku temu jakieś powody, pilocie? — Zamiast odpowiedzi Pallis wywrócił oczami. — A zatem — dodała szybko — nie wyruszasz w podróż mostkiem. Taką wymowę miał twój podarunek dla Reesa, prawda?
— Nie zostało mi zbyt wiele życia — powiedział powoli. Odwrócił się w stronę klatki. — Z mojego miejsca w mostku powinien skorzystać ktoś młody.
— Zaproszą cię do odbycia podróży tylko wówczas, gdy uznają, że będziesz im potrzebny. — Wyciągnęła rękę i dotknęła kolana mężczyzny. Gest podziałał na niego elektryzująco.
— Sheen, zanim te skoczki w klatce dorosną, moje zesztywniałe zwłoki zdążą już się znaleźć w przestrzeni, ciśnięte za Krawędź. Poza tym na cóż mogę się przydać bez drzewa? — Wskazał w kierunku wirującego lasu, który skrywał dach kabiny. — Moje życie to ten las w górze. Kiedy odleci mostek, Tratwa nadal tu będzie, i to przez długi czas.
Ludzie z pewnością będą potrzebowali drzew.
— No cóż, rozumiem cię, chociaż nie mogę się z tobą zgodzić. — Popatrzyła na Pallisa jasnymi oczami. — Sądzę, że moglibyśmy o tym podyskutować, kiedy odleci mostek.
— O czym ty mówisz? Chyba nie zamierzasz zostać? Sheen, zwariowałaś… — Z wrażenia zaparło mu dech w piersiach. Wziął kobietę za rękę.
— Pilocie drzewa — odrzekła — nie obrażałam cię w związku z twoją decyzją. — Nie wyjmowała dłoni. — Tak jak mówiłeś, Tratwa będzie się tu znajdowała jeszcze przez długi czas. Podobnie ma się rzecz z Pasem. Kiedy mostek się stąd oddali, odbierając nam całą nadzieję, zrobi się tu ponuro, ale ktoś będzie musiał dbać o to, żeby życie toczyło się dalej.
Nadal potrzeba kogoś do ogłaszania kolejnych szycht. Podobnie jak ty, zdecydowałam, że nie chcę porzucać swojego trybu życia.
— Hm, nie powiem, że się zgadzam. — Pokręcił głową.
— Pilocie — zaczęła ostrzegawczo Sheen.
— Szanuję jednak twoją decyzję i… — poczuł, że twarz znowu zalewa mu fala ciepła — i cieszę się, że będziesz tu.
— Co próbujesz powiedzieć, pilocie? — Uśmiechnęła się i przysunęła twarz.
— Może moglibyśmy dotrzymać sobie towarzystwa.
— Tak, to całkiem możliwe. — Chwyciła kosmyk brody Pallisa i delikatnie pociągnęła.