Wszyscy, których ewakuowano do Nowej Atlantydy, wrócili do domu. Tsi był odrobinę rozczarowany, bo nie udało mu się tam spotkać Siski. Mieszkali każde w innej miejscowości.
Ram, Theresa, Armas i Berengaria zakończyli kwarantannę.
W pałacu Marca urządzono wielkie przyjęcie na cześć Sol, ponieważ wypełniła swoje zadanie i unieszkodliwiła liczącą sobie tysiące lat wiedźmę.
Przyjęcie trwało wiele godzin, było mnóstwo wspaniałego jedzenia i dużo dobrego picia. Siska odsunęła od Tsi-Tsunggi butelkę wina, bo nie chciała, żeby, podchmielony, ujawnił zbyt wiele na temat ich przyjaźni. Podczas kwarantanny Theresa uznała, że niemowlę w domu jej i Erlinga to jednak pewna przesada. Są zresztą inni którzy też bardzo pragną dziecka, a którzy potrafią je wychować zgodnie z wymaganiami czasu. Erling był zmęczony i czuł się dość marnie po tej głupiej historii z Lenore. Lepiej, żeby przez jakiś czas byli z Theresa sami.
Ale Taran zawsze ubolewała, że ona i Uriel mają tylko jedno dziecko, czyli Joriego. Taran wciąż wykazywała bardzo wiele energii, a Uriel, wedle słów Joriego, to najlepszy ojciec na świecie. Jori także uważał, że miło byłoby mieć młodszą siostrzyczkę. On sam opuścił już wprawdzie dom, jako poważny Strażnik musiał zamieszkać z innymi kolegami. No właśnie, ważny? Nadal działał na swój beztroski sposób. Tak więc dziecko trafiło do tej rodziny i Taran czuła się naprawdę szczęśliwa. Zrezygnowała z pracy, znowu była przede wszystkim żoną oraz stała się matką malutkiej dziewczynki, wydobytej z pojemnika na śmieci w zewnętrznym świecie. Podczas obiadu na cześć Sol Taran nie mówiła o niczym innym, tylko o dziecku. A ponieważ siedziała naprzeciwko Mirandy, obie panie naprawdę się nie nudziły.
Theresa przyniosła do pałacu Marca kosztowności z Theresenhof, przeważnie wspaniałe zabawki z cesarskiego dworu. Podzieliła to wszystko między swoje dzieci i wnuki oraz prawnuki, Joriego i Jaskariego. Jedna zabawka została i tę otrzymała Sol, częściowo za pomoc przy unicestwieniu Griseldy, a częściowo za wyprowadzenie Berengarii z Theresenhof. Goście podziwiali dary, podawano je sobie z rąk do rąk, a Theresa przypomniała, że uratowanie klejnotów to przecież także zasługa Sol. Skoro w ciągu blisko trzystu ostatnich lat nikt ich nie znalazł, to wątpliwe, czy i później ujrzałyby światło dzienne. Zresztą, jak Theresa wielokrotnie podkreślała, nikt w zewnętrznym świecie nie miał prawa rościć sobie do nich pretensji.
– Trafiły we właściwe ręce – rzekł Marco z powagą.
Sol uszczęśliwiona przyglądała się swojej ślicznej kostce do gry. Klejnocik mienił się złotem, drogimi kamieniami i niebieską emalią. Sol pomyślała sobie, że jeśli kiedykolwiek będzie miała dziecko, to ono go odziedziczy. To jednak zależy od tego, jak Marco się odniesie do jej prośby, by pozwolono jej być żywym człowiekiem. Popatrzyła na księcia Czarnych Sal. Zajmowała honorowe miejsce po jego prawej stronie, chętnie zadałaby mu to ważne pytanie, ale nie starczyło jej odwagi.
Wielu uczestników przyjęcia podchodziło do niej i gratulowało zwycięstwa nad Griseldą. Jako ostatni podszedł Ram. Talornin posadził go tak daleko od Indry jak to możliwe. On jednak najwyraźniej lekceważył teraz zakazy Obcych, podszedł do ukochanej i rozmawiał z nią. Po drodze do Indry zatrzymał się obok Sol, żeby jej podziękować za wspaniale wykonaną pracę. Po chwili Talornin, który starał się panować nad sytuacją, odesłał go na miejsce.
– Myślałam, że Talornin przestał uszczęśliwiać Rama związkiem z Lenore – powiedziała Sol, kiedy Ram z westchnieniem zniecierpliwienia podporządkował się poleceniu.
– Naturalnie, że przestał. Definitywnie. Lenore jest już historią w Królestwie Światła. Talornin jednak nie chce zrezygnować ze swoich zasad i nadal uważa, że związek między człowiekiem i Lemurem nie będzie szczęśliwy.
– A to wapniak!
– Tak. Ale Talorninowi bardzo zaimponowało to, co zrobiłaś w sprawie Griseldy.
– Naprawdę? A ja myślałam, że on nawet nie wie o moim istnieniu.
W dosłownym znaczeniu tego słowa przecież nie istniejesz, pomyślał Marco ale głośno tego nie powiedział. Na tym punkcie Sol była przewrażliwiona.
Czarownica z Ludzi Lodu smutnym wzrokiem wpatrzyła się gdzieś przed siebie.
– Ona była samotna – westchnęła cicho.
– Kto? O kim ty mówisz? O Lenore czy o Indrze?
– O Griseldzie.
– Coś ty, Sol! Czegoś bardziej egoistycznego niż ona nie można sobie wyobrazić.
– Tym gorzej. Egoiści są straszliwie samotni.
– Ona wcale tak nie uważała!
– To prawda, ale pomyśl tylko. Samotnie na ziemi, jedno stulecie za drugim. Nienawiść. Strach.
– Nienawiść towarzyszyła jej wszędzie, ale przecież sama tego chciała. Uwielbiała się mścić.
Sol potrząsnęła głową.
– Pragnienie zemsty też często wynika z samotności. – Wyprostowała się i głęboko wciągnęła powietrze. – Chociaż masz, oczywiście, rację w tym, co mówisz. A propos samotności, Marco… czy mogłabym cię prosić o coś bardzo ważnego? O naprawdę wielką przysługę.
No to zaczyna się, pomyślał Marco. Sol jednak nie siebie miała na myśli.
– Spotkałam pewną bardzo samotną duszę. Czy znasz Krzykacza z wymarłych pustkowi po tamtej stronie indiańskiego lasu?
– Kiedyś o nim słyszałem, ale nigdy tam nie byłem.
– On przybył do Królestwa Światła w osiemnastym wieku razem z rodziną Czarnoksiężnika. Przedtem, w zewnętrznym świecie, przez stulecia błąkał się po pustkowiach i zawodził. No a potem tutaj znowu. Czy nie mógłbyś… uwolnić go od tego przekleństwa? Czy w Królestwie Światła ktoś musi aż tak cierpieć tylko dlatego, że kiedyś zabłądził na pustkowiach i może się utopił w bagnie?
– Nie, oczywiście, że nikt nie powinien cierpieć bez końca. Tylko że on cię trochę okłamał. Nikt nie staje się krzykaczem tylko dlatego, że zabłądził i umarł na pustkowiu. Nie, nie, dziękuję, nie chcę już więcej wina, jestem dostatecznie rozbawiony. Nie, Sol, on musiał być jakimś przestępcą, może zbiegłym więźniem, nie wiadomo.
– Nie przypuszczam, by kłamał. – Sol wystąpiła z gwałtowną obroną nieszczęśnika. – Po prostu nie wyznał całej prawdy. Ale nawet jeśli było tak, jak mówisz, to czy nie uważasz, że cierpiał już dostatecznie dużo? Ile, twoim zdaniem, może trwać kara?
Marco długo siedział pogrążony w myślach. W końcu powiedział:
– Nie podoba mi się, że coś takiego tyle czasu trwało w Królestwie Światła. Po prostu zapomniano o tym człowieku! Mamy w królestwie wiele istot natury, a nawet upiorów, ale wszyscy oni są wolni. Chcę z nim porozmawiać.
Wstał.
– Pójdziesz ze mną? Teraz, zaraz, czy może wolisz się jeszcze bawić?
Sol rozejrzała się.
– Przyjęcie ma się ku końcowi, towarzystwo jest zmęczone. Chodźmy!
Podeszli do drzwi i tam Marco spojrzał na nią pytająco.
– A Dolg?
– Naturalnie. Z niebieskim!
– Tak jest. Może się nam przydać.
Odszukali Dolga, który przerwał od początku skazaną na niepowodzenie dyskusję z Jorim o granicach czasu. Bardzo chętnie zgodził się pójść z nimi. Na pewno wielu biesiadników z radością zrobiłoby wycieczkę na pustkowia w ten wczesny, piękny ranek, ale Marco chciał już nikogo więcej.
Na schodach przed domem siedziała Berengaria z tęsknym wyrazem twarzy. Przystanęli.
Dziewczyna posłała im bezgranicznie smutne spojrzenie.
– Cicho, cicho krwawi moje serce – zaczęła deklamować.
– Berengario, opamiętaj się! – zawołał Marco. – Chyba już przestałaś opłakiwać Oko Nocy?
– Oko Nocy? – zapytała jakby nieobecna myślami. – Zapomniałam o nim dawno temu.
Wszyscy troje odetchnęli.
– Bogu dzięki – powiedziała Sol. – Berengaria jest znowu zakochana. Cieszę się, że zrozumiałaś, iż Oko Nocy jest dla ciebie nieosiągalny. I że tym razem wybrałaś rozsądniej. Kto to taki?
– Armas – odparła tamta z błyskiem w oczach.
Jednogłośne „nie!” było odpowiedzią.
Miłosne cierpienia Berengarii miały się znowu stać sprawą publiczną.