Spokojnie. Tylko spokojnie. Nie wolno ci się denerwować. Facet poszedł sobie do pissoir. Zaraz wróci.
Punkt pierwszy. Kurier musi znać miejsce pobytu wszystkich swych turystów w każdej chwili. Kara za złamanie tego przepisu…
Zapaliłem pochodnię w tlącym się jeszcze kominku. Pobiegłem korytarzem.
Sauerabend? Sauerabend!
Nie sika. Nie zszedł na dół, by znaleźć sobie coś do jedzenia. Nie bada zawartości piwniczki na wino.
Sauerabend!
Gdzieś ty się podział, świnio?!
Na wargach nadal czułem smak ust Pulcherii. Na ciele, wraz z moim potem, wysychał też jej pot. Na podbrzuszu nadal czułem wilgoć jej łona. Słodkie, zakazane radości transtemporalnego kazirodztwa nadal grały mi w duszy liryczną symfonię.
Za to, co się stało, Patrol Czasowy bez dyskusji mnie załatwi. Powiem im: „Zginął mi człowiek”, a oni zapytają: Jak to się stało?”. „Na trzy minuty wyszedłem z pokoju, a on znikł”. „Trzy minuty, co? Przecież nie wolno ci… ”, a ja będę tłumaczył: „To były zaledwie trzy minuty. Chryste, nie spodziewacie się chyba, że będę pilnować ich dwadzieścia cztery godziny na dobę!”. Potraktują to ze zrozumieniem, niemniej jednak będą chcieli wszystko sprawdzić, ze sprawdzenia zaś im wyjdzie, że pozwoliłem sobie skoczyć do jakiegoś innego punktu w czasie, więc wysilą się trochę i sprawdzą, że byłem w roku 1105, gdzie znajdą mnie w objęciach Pulcherii. Ukarzą mnie nie tylko za niedopilnowanie turysty, lecz także za kazirodztwo z własną praprapra…
Uspokój się. Uspokój.
Sprawdziłem ulicę. Poświeciłem pochodnią. Sauerabend? Sauerabend?
Na ulicy nie było żadnego Sauerabenda.
Gdybym był Sauerabendem, dokąd bym się udał? Do domu jakiejś dwunastoletniej Bizantynki? A jak niby miał taką znaleźć? Jak się do niej dostać? Nie, nie, to nie leżało w granicach jego możliwości. Więc gdzie jest? Spaceruje po mieście? Wyszedł zaczerpnąć świeżego powietrza? Powinien spać. Chrapać. Nie. Nagle zdałem sobie sprawę, że kiedy skoczyłem do 1105, nie spał i nie chrapał, tylko napastował Palmyrę Gostaman.
Pospiesznie wróciłem do gospody. Bieganie ciemnymi uliczkami Konstantynopola nie miało żadnego sensu.
Coraz bardziej zdenerwowany i wściekły obudziłem Palmyrę. Usiadła, potarła oczy, zaczęła się skarżyć. Światło pochodni padło na jej płaską białą pierś.
— Gdzie jest Sauerabend? — syknąłem.
— Powiedziałam mu, żeby się ode mnie odczepił. Powiedziałam mu, że jeśli się nie odczepi, to mu odgryzę fiutka. Wsadził rękę o, tu i…
— Dobra, dobra, ale gdzie on jest?
— Nie mam pojęcia. Po prostu poszedł sobie. Było ciemno. Zasnęłam może ze dwie minuty temu. Dlaczego mnie pan obudził?
— Też mi pomoc — warknąłem. — Idź spać.
Uspokój się, Judson. Uspokój. Całą sprawę można załatwić całkiem prosto. Gdybyś się tak nie trząsł, już dawno domyśliłbyś się, że możesz wmontować Sauerabenda do tego pokoju, tak jak wmontowałeś Marge Hefferin do życia. Coś takiego jest oczywiście nielegalne. Kurierom nie zezwala się na dokonywanie korekt przeszłości. To zadanie dla Patrolu. Ale korekta będzie przecież niewielka. Potrafisz dokonać jej szybko, nikt się nigdy o niczym nie dowie. Z Hefferin ci się udało, prawda? Prawda? Prawda, Jud. To twoja ostatnia szansa, Jud.
Usiadłem na łóżku i wziąłem się za planowanie całej akcji. Noc z Pulcheria nieco przytępiła mi intelekt. Myśl, Jud. Myśl, jak jeszcze nigdy nie myślałeś.
Myślałem z ogromnym wysiłkiem.
O której godzinie skoczyłeś w 1105 rok?
Czternaście minut przed północą.
O której godzinie wróciłeś pod prąd, w 1204 rok?
Jedenaście minut przed północą.
Która jest teraz godzina?
Minuta przed północą.
Więc kiedy Sauerabendowi udało się wymknąć z pokoju?
Między za czternaście i za jedenaście dwunasta.
Dobrze, świetnie. Teraz musisz skoczyć pod prąd. Ile musisz skoczyć, żeby dorwać faceta?
Mniej więcej trzynaście minut.
Zdajesz sobie sprawę z tego, że jeśli skoczysz więcej niż te trzynaście minut, spotkasz swe poprzednie ja, przygotowujące się do skoku w 1105 rok? To się nazywa paradoks duplikacji.
Muszę ryzykować. Już mam problemy znacznie większe niż wywołanie paradoksu duplikacji.
Więc lepiej skacz i załatw sprawę.
Dobra. Do roboty!
Ustawiłem timer z perfekcyjną doskonałością — trzynaście minut minus kilka sekund. Z przyjemnością zauważyłem, że moje poprzednie ja zdążyło już skoczyć, Sauerabend natomiast nie. Wstrętny grubas siedział na łóżku, obrócony plecami do mnie. Powstrzymanie go to chyba najprostsza rzecz pod słońcem. Zakażę mu po prostu opuszczania pokoju. Przez trzy minuty; to powinno załatwić sprawę. W chwili gdy pojawi się tu me poprzednie ja — jedenaście minut przed północą, skoczę dziesięć minut pod prąd, zajmując właściwe miejsce w strumieniu czasu. Sauerabend będzie więc pod opieką kuriera (w tym lub innym jego wcieleniu) przez cały niebezpieczny odcinek czasu, od za czternaście dwunasta. Nastąpi co prawda duplikacja, lecz tylko na najkrótszą chwilkę, spotkam się bowiem z mym powracającym ja, ale zniknę z tego poziomu czasowego tak szybko, że facet po prostu nic nie zauważy. Wreszcie wszystko będzie tak, jak być powinno.
Dobrze. Doskonale.
Ruszyłem przez pokój w jego stronę, zamierzając zablokować mu drogę ucieczki. Sauerabend odwrócił się nie wstając z łóżka. Dostrzegł mnie.
— Wróciłeś? — zdziwił się.
— Owszem. Nie mam zamiaru…
Położył dłoń na timerze i znikł.
— Czekaj! — wrzasnąłem, budząc wszystkich w zasięgu głosu. — Nie możesz… to niemożliwe… timery turystów są zablokowane…
Głos mi się załamał i mogłem już tylko bełkotać. Sauerabend znikł, dokonał skoku na moich oczach! Wrzeszczenie na puste miejsce, miejsce, w którym już go nie było, to marny sposób, żeby sprowadzić go z powrotem. Co za cholernie sprytna, perfidna świnia! Bawił się timerem. Głosił wszem wobec, że potrafi go uruchomić, i rzeczywiście, jakoś odpieczętował kontrolki i uruchomił timer.
Teraz znalazłem się w sytuacji najgorszej z możliwych. Oto jeden z moich turystów szaleje sobie w czasie, dysponując działającym timerem. Może dotrzeć, gdzie tylko chce… co za burdel! Po prostu wpadłem w rozpacz. Patrol dorwie go oczywiście, i to z pewnością jeszcze przed popełnieniem serii poważnych przestępstw czasowych, ale ponad wszelką wątpliwość oberwę za to, że udało mu się wyrwać na wolność.
Chyba że go złapię, nim zdoła wyrwać się na wolność.
Od chwili kiedy znalazłem się tu, by powstrzymać Sauerabenda, minęło pięćdziesiąt sześć sekund.
Nie zastanawiałem się długo nad tym, co powinienem zrobić. Nastawiłem timer na sześćdziesiąt sekund i skoczyłem. I znów zobaczyłem Sauerabenda siedzącego na łóżku. Z drugiego końca pokoju patrzyło na niego moje drugie ja. Reszta turystów spała, mój krzyk jeszcze ich nie obudził.
Świetnie. Mamy przewagę liczebną. Załatwimy sukinsyna.
Rzuciłem się na niego mając zamiar przytrzymać mu ręce, uniemożliwić skok. Drgnął i niemal nim zdążyłem się poruszyć, z diabelską szybkością opuścił dłoń na timer. Skoczył! Znikł! Leżałem na jego pustym łóżku sparaliżowany szokiem.
Drugi Jud spojrzał na mnie nieprzychylnie.
— Skąd się tu wziąłeś, u diabła? — spytał.
— Jestem pięćdziesiąt sześć sekund przed tobą. Już raz próbowałem go dorwać. Teraz skoczyłem, żeby spróbować po raz drugi.
— I znów spudłowałeś.
— Nie da się ukryć.
— Za to udało ci się nas zduplikować.
— Przynajmniej temu można zaradzić bez kłopotu — stwierdziłem i sprawdziłem czas. — Za trzydzieści sekund skoczysz w tył sześćdziesiąt sekund, włączając się w prądy czasu.
— Za cholerę — stwierdził Jud B.
— Jak to?
— Po co mam skakać? Sauerabenda dalej nie będzie, to znaczy będzie w drodze. Nie dorwę go, prawda?
— Przecież musisz skoczyć — powiedziałem.
— A to czemu?
— Ponieważ ja to zrobiłem w tym momencie.
— Ale ty miałeś powód. Właśnie chybiłeś Sauerabenda; chciałeś skoczyć minutę w tył i go dorwać. Ja jednak nie miałem nawet szansy, żeby go chybić. A poza tym czemu mamy martwić się prądami czasu? Prądy czasu już Się zmieniły.
Miał rację, niech go diabli. Minęło te pięćdziesiąt sześć sekund. Byliśmy teraz w momencie, w którym ja po raz pierwszy spróbowałem zapobiec ucieczce Sauerabenda, lecz Jud B, który najprawdopodobniej żył teraz w tej minucie, w której ja żyłem tuż przed pierwszym zniknięciem Sauerabenda, przeżył tę minutę zupełnie inaczej niż ja. Wszystko się pomieszało. Spłodziłem duplikata, który nie chciał i nie miał dokąd pójść. Było już za trzynaście dwunasta; północ zbliżała się nieuchronnie. Jeszcze dwie minuty i dołączy do nas trzeci Jud — ten, który wskoczył w ten czas wyskoczywszy przed chwilą z ramion Pulcherii i który miał dopiero odkryć pierwsze zniknięcie Sauerabenda. On też miał swe przeznaczenie — dziesięć minut w panice próbował zdecydować, co robić, a potem skoczył z za minutę północ do za czternaście minut północ, rozpoczynając proces, który nas właśnie powołał do życia.
— Musimy się stąd wynosić — powiedział Jud B.
— Nim on się pojawi — dokończyłem za niego.
— Właśnie. Jeśli nas zobaczy, może nie zdecydować się na ten skok do za czternaście północ, a to…
— … a to może wyeliminować z życia ciebie i mnie.
— To dokąd skaczemy? — spytał on.
— Możemy skoczyć te trzy, cztery minuty wstecz i spróbować razem złapać Sauerabenda.
— Nie możemy. Nałożymy się na tego trzeciego, który właśnie wybiera się do Pulcherii.
— No to co? Zmusimy go, by szedł swoją drogą, kiedy tylko przyskrzynimy tego gościa.
— Powtarzam, że nie możemy. Bo jeśli nie przyskrzynimy Sauerabenda, spowodujemy kolejną zmianę w prądach czasu i, być może, przywołamy trzeciego z nas. Wywołamy efekt lustrzanego odbicia, będziemy się duplikować, aż zrobi się nas milion. Z tym timerem facet jest dla nas za szybki.
— Masz rację. — Żałowałem, że Jud B nie wrócił na swoje miejsce, kiedy jeszcze był na to czas.
Dwanaście minut do północy.
— Mamy sześćdziesiąt sekund na podjęcie decyzji. To dokąd?
— Nie wracamy po Sauerabenda. Za nic!
— Zgoda.
— Ale musimy jakoś go zlokalizować.
— Tak.
— A on może być wszędzie?
— Tak.
— Więc nas dwóch to za mało. Musimy znaleźć pomoc.
— Metaxas.
— Tak. A może i Sam.
— Tak. I może Capistrano?
— To Capistrano jest?
— Kto wie? Zawsze można spróbować. Potrzebny nam on, Buonocore, Jeff Monroe. Przecież to sytuacja kryzysowa!
— Słusznie. Słuchaj, mamy jeszcze tylko dziesięć sekund. Chodź ze mną.
Wybiegliśmy z pokoju. Zbiegliśmy na dół, do kuchni, mijając się o sekundy z Judem z za jedenaście dwunasta. Przycupnęliśmy w ciemnej wnęce pod kuchennymi schodami myśląc o Judzie, którego tylko te schody dzieliły od odkrycia, że Sauerabend znikł.
— Musimy pracować jak zgrana drużyna — powiedziałem. — Ty skoczysz pod prąd do 1105, znajdziesz Metaxasa i wyjaśnisz mu, co się stało. Niech wezwie posiłki. Wszyscy macie zająć się tropieniem linii czasowej Sauerabenda.
— A co z tobą?
— Mam zamiar zostać tutaj. Do za minutę dwunasta. Za minutę dwunasta ten my z góry skoczy pod prąd mniej niż trzynaście minut, żeby znaleźć Sauerabenda…
— … pozostawiając turystów bez opieki…
— … właśnie, a ktoś musi przecież z nimi zostać, więc kiedy tylko zniknie, pójdę na górę i odegram rolę Juda Elliotta, kuriera. Będę tu cały czas, dopóki nie dostanę od ciebie jakichś informacji. Zgoda?
— Zgoda.
— No to znikaj.
Znikł posłusznie, a ja skuliłem się w ciasny kłębek, drżąc ze strachu. Wszystko nagle zwaliło mi się na głowę. Sauerabend znikł, ja zaś spłodziłem alter ego przez paradoks duplikacji — w ciągu jednego wieczora popełniłem kilka przestępstw czasowych, z których paru nie umiałem nawet nazwać, i…
Chciało mi się płakać.
A przecież nie zdawałem sobie nawet sprawy z tego, że to dopiero początek.