Podczas następnej wycieczki przeżyłem pierwsze trudne chwile jako kurier. Ponieważ byłem zbyt dumny, by wezwać na pomoc Patrol, wywołałem paradoks duplikacji, a także otarłem się o paradoks przeniesienia. Sądzę jednak, że mimo wszystko wybrnąłem z kłopotów całkiem nieźle.
Kiedy zdarzyły się kłopoty, byłem z dziewiątką turystów w roku 1096, obserwując przybycie do Bizancjum pierwszej wyprawy krzyżowej.
— W 1095 roku — mówiłem — papież Urban II wezwał do wyzwolenia Ziemi Świętej z rąk Saracenów. Wkrótce potem europejscy rycerze zaczęli składać ślubowanie udziału w krucjacie. Wśród tych, którzy z radością powitali perspektywę wojny z niewiernymi, był bizantyński cesarz Aleksy, który uznał ją za sposób odebrania Turkom i Arabom utraconych przez cesarstwo ziem na Bliskim Wschodzie. Przesłał wiadomość, że z radością przyjmie kilkuset wyćwiczonych rycerzy, zdolnych pomóc mu wybić niewiernych. Otrzymał jednak więcej, niż sobie życzył, co zobaczymy za chwilę, w 1096 roku.
Skoczyliśmy do pierwszego sierpnia 1096 roku.
Weszliśmy na miejskie mury. Na zewnątrz dostrzegliśmy tłum, nie zakutych w stal rycerzy jednak, lecz obdartych wieśniaków.
— To krucjata chłopska — powiedziałem. — Podczas gdy zawodowcy biedzili się nad logistyką marszu, chudy, śmierdzący, charyzmatyczny karzeł znany jako Piotr Pustelnik zgromadził wokół siebie tysiące biedaków i poprzez całą Europę poprowadził ich do Bizancjum. Po drodze mordowali, kradli i niszczyli; zniszczyli między innymi połowę zbiorów zbóż ówczesnej Europy, a także wdali się w spór z bizantyńskim administratorem i spalili Belgrad, lecz w końcu trzydziestotysięczna rzesza dotarła na miejsce.
— Który z nich to Piotr Pustelnik? — zapytała najbardziej hałaśliwa i nieokrzesana w tej wycieczce, gruba, czterdziestoparoletnia pani wolnego stanu z Des Moines nazwiskiem Marge Hefferin.
Sprawdziłem czas.
— Zobaczymy go za półtorej minuty. Aleksy wysłał kilku urzędników, by zaprosili go na cesarski dwór. Pragnie, by Piotr i jego banda pozostali w Bizancjum oczekując przybycia rycerzy i baronów, bo dostojni sojusznicy zostaliby wyrżnięci przez Turków, gdyby sami zapuścili się do Azji Mniejszej. O, patrzcie, idzie Piotr.
Dwóch wymuskanych bizantyńskich arystokratów wyłoniło się z tłumu, najwyraźniej wstrzymując oddech; sprawiali zresztą wrażenie, że najchętniej w ogóle zatkaliby nosy. Pomiędzy nimi maszerował obdarty, bosy, brudny karzeł o końskiej szczęce, z twarzą zeszpeconą dziobami po ospie, ubrany w łachmany. Oczy mu płonęły.
— Piotr Pustelnik udaje się na audiencję do cesarza — wyjaśniłem.
Skoczyliśmy trzy dni z prądem. Krucjata chłopska dostała się w obręb murów miejskich i urządziła cesarskim poddanym krwawą łaźnię. Wiele budynków płonęło. Dziesięciu krzyżowców zrywało ołowiany dach z jednego z kościołów; ołów był wówczas w cenie. Kobieta, najwyraźniej wysokiego rodu, która wyszła z Hagia Sophii, na naszych oczach została odarta z szat i zgwałcona przez bandę pobożnych pielgrzymów.
— Aleksy popełnił błąd wpuszczając tę hałastrę do miasta tłumaczyłem. — Negocjuje w tej chwili pozbycie się jej, oferując darmową przeprawę promową przez Bosfor do Azji. Przeprawa odbędzie się szóstego sierpnia. Ci krzyżowcy zaczną od masakry bizantyńskiej ludności Azji Mniejszej, a potem zaatakują Turków i zostaną po prostu starci z powierzchni ziemi. Gdybyśmy mieli czas, skoczylibyśmy w rok 1097 i przez morze, obejrzeć wznoszące się po obu stronach drogi góry kości. Taki był los krucjaty chłopskiej. Tymczasem zawodowcy są już w drodze.
Opowiedziałem o czterech armiach krzyżowych: armii Rajmunda z Tuluzy, armii księcia Roberta Normańskiego, armii Boemunda i Tankreda oraz armii Godfryda z Bouillon, Eustachiusza z Bouillon i Baldwina Lotaryńskiego. Niektórzy z moich turystów czytali co nieco o krucjatach i kiwali głowami, rozpoznając imiona rycerzy.
Skoczyliśmy z prądem do ostatniego tygodnia roku 1096.
— Aleksy nauczył się czegoś z losów krucjaty chłopskiej — powiedziałem. — Nie planuje zatrzymywania krzyżowców w Konstantynopolu. Muszą oni przejść przez Bizancjum w drodze do Ziemi Świętej, ale powinni właśnie przejść, przejść jak najszybciej. Ponadto przed wpuszczeniem do miasta rycerzy zamierza związać ich przywódców przysięgą wasalną.
Obserwowaliśmy armię Godfryda z Bouillon, rozbijającą obóz pod murami miasta. Obserwowaliśmy poselstwa wędrujące do i od cesarza. Aleksy żądał złożenia przysięgi, Godfryd złożenia przysięgi odmawiał. Dzięki starannemu doborowi faktów, cztery miesiące zmieściłem w godzinie, ukazując przy tym, jak rodzi się nieufność między chrześcijańskimi krzyżowcami i chrześcijańskim cesarzem, z założenia współpracującymi w dziele wyzwolenia Ziemi Świętej. Godfryd nadal odmawiał złożenia przysięgi; Aleksy już nie tylko odmawiał wpuszczenia łacińskich rycerzy do miasta, ale wręcz odciął ich obóz od świata sądząc, że głodem zmusi przeciwników do ustępstw. Baldwin Lotaryński napadał na przedmieścia, Godfryd wziął w niewolę oddział żołnierzy przeciwnika i kazał wszystkich zamordować pod miejskimi murami.
Drugiego kwietnia krzyżowcy rozpoczęli oblężenie Konstantynopola.
— Zauważcie, jak łatwo obronili się Bizantyńczycy — mówiłem. — Aleksy stracił cierpliwość i wysłał do walki swych najlepszych żołnie rży. Rycerze, nie umiejący jeszcze walczyć wspólnie, uciekli. W Wielką Niedzielę Godfryd i Baldwin ustąpili wreszcie i złożyli przysięgę. Teraz wszystko jest już dobrze. Cesarz wyda na cześć krzyżowców ucztę, a potem szybko przetransportuje ich przez Bosfor. Wie, że za kilka dni pojawi się druga armia — armia Boemunda i Tankreda.
Na dźwięk tych imion Marge Hefferin wydała z siebie chrapliwe westchnienie, które doprawdy powinno mnie ostrzec, że dzieje się coś niedobrego.
Skoczyliśmy do dziesiątego kwietnia, by obserwować drugą falę krzyżowców. Pod murami miasta znów obozowało wielotysięczne wojsko. Rycerze przechadzali się dumnie w zbrojach i płaszczach, a kiedy zaczynali się nudzić, żartobliwie płatali się mieczami i rozwalali sobie łby maczugami.
— Który z nich to Boemund? — spytała Marge Hefferin.
Rozejrzałem się.
— Tam jest — powiedziałem, wskazując palcem.
— Oooooch!
Rzeczywiście, Boemund robił wrażenie. Miał dobre dwa metry wzrostu; jak na swoje czasy był prawdziwym gigantem. Szerokie ramiona. Potężna pierś. Krótko przycięte włosy, przedziwnie biała cera, niedbały krok. Ponury, twardy, niebezpieczny facet.
Boemund był też sprytniejszy od wszystkich krzyżowców razem wziętych. Zamiast kłócić się z Aleksym, natychmiast złożył przysięgę. Przysięgi były dla niego tylko słowami, a po co żreć się o słowa, kiedy można mieczem wyrąbać sobie w Azji księstwo? Niemal natychmiast dostał więc pozwolenie wejścia do Konstantynopola. Zabrałem moich podopiecznych pod bramę, żeby mogli bliżej mu się przyjrzeć. I to był błąd.
Krzyżowcy wkroczyli do miasta dumnie. Szli po sześciu w rzędzie, pieszo.
Pojawił się Boemund. Marge Hefferin wyrwała się z grupy. Rozerwała tunikę, pokazując światu wielkie białe cycki. Sądzę, że uznała je za coś w rodzaju reklamy swej osoby. Ruszyła biegiem w kierunku ukochanego rycerza, wrzeszcząc piskliwie:
— Boemundzie, Boemundzie, kocham cię! Kocham cię, zawsze cię kochałam! Weź mnie! Uczyń mnie swą niewolnicą, kochany mój!
Boemund gapił się na nią z niedowierzaniem. Sądzę, że po prostu niepomiernie zdumiał go widok wielkiej, gołej, wrzeszczącej baby, biegnącej w jego kierunku. Marge nie miała jednak szansy podejść do niego bliżej niż na pięć metrów. Jeden z idących przed nim rycerzy zdecydował, że to z pewnością próba zamachu, wbił sztylet wprost pomiędzy wielkie cyce turystki, powstrzymując jej szaleńczą szarżę. Marge zatoczyła się w tył, skrzywiła. Spomiędzy jej rozwartych warg ciekła krew. Padała już, kiedy inny rycerz zamachnął się mieczem i praktycznie przeciął ją na pół. Na chodnik wylały się dymiące wnętrzności.
Zamieszanie trwało może piętnaście sekund. Nie zdążyłem nawet drgnąć. Stałem jak wmurowany w ziemię myśląc tylko o jednym — że tak oto kończy się prawdopodobnie moja kurierska kariera. Utrata turysty to najgorsza rzecz, jaka może spotkać któregoś z nas, z wyjątkiem tylko przestępstwa czasowego.
Musiałem działać szybko.
— Nie wolno wam choćby krokiem ruszyć się z tego miejsca. To rozkaz! — warknąłem.
Miałem prawo oczekiwać ich całkowitego posłuszeństwa. Moi podopieczni stali w ciasnej grupce, rozhisteryzowani. Tulili się do siebie, szlochali, rzygali i drżeli jak galareta. Szok przytrzyma ich na miejscu przez kilka minut — miałem więcej czasu, niż potrzebowałem.
Ustawiłem timer na dwie minuty pod prąd. Skoczyłem i oto stałem za samym sobą. Zauważyłem przede wszystkim wielkie odstające uszy, ale nimi się nie zajmowałem. Patrzyłem, jak w perspektywie ulicy pojawia się Boemund. Turystów miałem po obu swych stronach; Marge, wspięta na palce, by lepiej widzieć swego idola, już rozrywała tunikę.
Przesunąłem się i stanąłem wprost za jej plecami.
Gdy tylko zrobiła krok przed siebie, wyciągnąłem ręce, lewą złapałem ją za tyłek, prawą za cycek.
— Zostań, gdzie jesteś, albo pożałujesz — szepnąłem.
Wyrywała mi się, wiła jak szalona. Wbiłem palce głęboko w jej tłusty zad i nie popuściłem. Obróciła się, zobaczyła, że to ja zaatakowałem ją tak bezceremonialnie i — sparaliżowana zdumieniem wpatrzyła się w stojącego obok drugiego mnie. Ochota do walki odeszła jej jak ręką odjął. Wyszeptałem jeszcze jedno ostrzeżenie, minęło kilka sekund, Boemund minął nas i już było po wszystkim.
Puściłem ją, nastawiłem timer na sześćdziesiąt sekund i skoczyłem z prądem.
Swych turystów opuściłem na mniej niż minutę. Prawdę mówiąc, spodziewałem się, że zastanę ich dławiących się i rzygających na rozpłatanego trupa Marge Hefferin, ale montaż czasu udał mi się bezbłędnie. Na ulicy nie było żadnego trupa. Maszerujący żołnierze nie deptali po flakach. Marge stała z grupą, potrząsając głową jak ktoś obudzony ze snu. Machinalnie masowała sobie tyłek. Tunikę miała rozchyloną; widziałem odciski mych palców na miękkiej kuli jej prawej piersi.
Czy ktoś z nich podejrzewał, co się w ogóle stało? Nie, nie. Nie pozostał im nawet okruch pamięci po tym, co zaszło. Moi turyści nie doświadczyli paradoksu przemieszczenia, ponieważ nie wykonali skoku w skoku wraz ze mną, więc tylko ja znałem fakty, które im wywietrzały z głowy, tylko ja z całą jasnością zdawałem sobie sprawę z zajścia pewnego krwawego zdarzenia, które stało się teraz nie zdarzeniem.
— Z prądem! — wrzasnąłem. Skoczyliśmy w rok 1098.
Ulica była pusta, cicha. Krzyżowcy już dawno wynieśli się z miasta i teraz pracowicie oblegali Antiochię. Był zmierzch upalnego letniego dnia, naszego nieoczekiwanego przybycia nie widział nikt.
Marge była jedyną poza mną osobą, która zdawała sobie sprawę, że zdarzyło się coś dziwnego. Pozostali turyści nie mieli o niczym pojęcia, ona jednak wiedziała, że za jej plecami zmaterializował się drugi Jud Elliott i przeszkodził jej w wybiegnięciu na ulicę.
— Coś ty, do cholery, zamierzała zrobić? — spytałem ją. — Miałaś właśnie wyskoczyć na ulicę i rzucić się w ramiona Boemunda, prawda?
— Nic na to nie poradzę. To był nagły odruch. Zawsze kochałam Boemunda, wiesz? Był moim bohaterem, moim bogiem… przeczytałam wszystko, co ktokolwiek o nim napisał… i kiedy pojawił się tuż przede mną…
— Pozwól, że opowiem ci, jak to wyglądało naprawdę — zdałem jej bardzo dokładną relację, jak została zabita, a także jak zmontowałem przeszłość i jak zepchnąłem fakt jej śmierci do linii równoległej. — Chcę, żebyś wiedziała — dodałem jeszcze — że ożywiłem cię tylko po to, by nie stracić pracy. Kiepsko wygląda w aktach kuriera fakt, że nie potrafi upilnować swych ludzi. Gdyby nie to, zostałabyś tam, na ulicy, wypatroszona ze szczętem. Czy nie powtarzałem z milion razy, że nie wolno nam ujawniać się pod żadnym pozorem!?
Potem kazałem jej zapomnieć o tym, że wie, iż zmieniłem przebieg zdarzeń, by ocalić jej życie.
— Następnym razem, jeśli nie posłuchasz mojego polecenia — zakończyłem — to… — miałem zamiar powiedzieć, że wsadzę jej głowę w tyłek i zrobię z niej wstęgę Moebiusa, ale w ostatniej chwili uświadomiłem sobie, że kurier nie powinien odzywać się do klientów w ten sposób niezależnie od stopnia prowokacji — … to unieważnię ci wycieczkę i natychmiast cofnę cię do naszej teraźniejszości, rozumiesz?
— Nigdy już nie zrobię niczego podobnego — wyszeptała Marge. — Przysięgam. Wiesz, teraz mam wrażenie, że prawie to widzę. Czuję wchodzący w ciało sztylet…
— To się nigdy nie zdarzyło.
— To się nigdy nie zdarzyło — powtórzyła potulnie.
— Z większym przekonaniem proszę. To się nigdy nie zdarzyło!
— To się nigdy nie zdarzyło! Ale mam wrażenie, że prawie się zdarzyło.