Nagle znaleźliśmy się w 1935 roku.
W zaniedbanym pokoju nie stwierdziliśmy żadnych zmian, niemniej wszyscy wiedzieliśmy, że skoczyliśmy pod prąd.
Byliśmy ubrani w ciasne buty i śmieszne ubrania, mieliśmy też prawdziwe pieniądze, amerykańskie dolary, bo odciski kciuków nie były tu legalnym środkiem płatniczym. Ktoś ze Służby był tu już wcześniej i na pierwszą część pobytu zarezerwował nam miejsca w dużym hotelu na Canal, na granicy starej dzielnicy francuskiej. Jeff Monroe jeszcze raz uświadomił nam wszystkie niebezpieczeństwa wycieczki, po czym wyszliśmy i za rogiem skręciliśmy w wiodącą do hotelu ulicę.
Jak na kryzys, ruch samochodowy był fantastyczny. Hałas także. Szliśmy przed siebie parami, prowadzeni przez Jeffa. Strasznie się na wszystko gapiliśmy, ale to akurat nie było niebezpieczne, co najwyżej miejscowi obywatele pomyślą sobie, że przyjechaliśmy z Indiany. Ciekawość nie czyniła z nas jeszcze przybyszy z 2059 roku.
Thibodeaux, facet z elektrowni, nie potrafił pogodzić się z widokiem zawieszonych na słupach przewodów wysokiego napięcia.
— Czytałem o tym — powtarzał kilkakrotnie — ale nie wierzyłem, że tak naprawdę było!
Kobiety podkpiwały sobie z mody. Był ciepły, wilgotny wrześniowy dzień, a ludzie chodzili po ulicach okutani po szyję! Nie potrafiły tego zrozumieć.
Wszyscy mieliśmy problemy z pogodą. Nigdy przedtem nie doświadczyliśmy prawdziwej wilgotności, w podziemnych miastach to zjawisko nie występuje, a tylko szaleńcy jeżdżą na górę, kiedy pogoda nie sprzyja. Mordowaliśmy się więc i pociliśmy na potęgę.
W hotelu nie było klimatyzacji. Sądzę, że nie została jeszcze wynaleziona.
Zameldował nas Jeff. Kiedy już wszyscy podpisaliśmy się w księdze gości, recepcjonista — człowiek oczywiście, a nie komputerowy terminal — walnął w dzwonek i krzyknął: „Od frontu!”. Obskoczył nas tłum czarnych, przyjaznych bojów hotelowych, zabierając wszystkie bagaże.
— Myślisz, że to niewolnicy? — spytała męża szeptem pani Bienvenu.
— Nie, nie! — zaprotestował jej mąż. — Niewolnictwo zniesiono siedemdziesiąt lat temu!
Recepcjonista musiał go usłyszeć. Ciekawe, co sobie pomyślał?
Kurier zameldował mnie w jednym pokoju z Florą Chambers. Uprzedził, że jesteśmy państwem Elliott i że w tej epoce niezamężne pary nie mogą mieszkać w jednym pokoju, nawet jeśli należą do tej samej wycieczki… Flora uśmiechnęła się bladym, lecz pełnym nadziei uśmiechem.
— Będziemy udawać, że mamy czasówkę — powiedziała.
Monroe spojrzał na nią wściekle.
— Nie rozmawiamy o obyczajach obowiązujących z prądem!
— To w 1935 roku nie było związków czasowych?
— Cicho bądź! — warknął Jeff.
Rozpakowaliśmy się, wzięliśmy kąpiel i poszliśmy obejrzeć miasto. Byliśmy na Basin Street. Wysłuchaliśmy całkiem przyzwoitego prymitywnego jazzu. Potem poszliśmy kawałek dalej, na Bourbon Street, na striptiz. Lokal był pełen; zdumiało nas, że dorośli mężczyźni i dorosłe kobiety przez godzinę znoszą bez protestów tak zanieczyszczone powietrze i tyle kiepskiej muzyki tylko po to, by zobaczyć, jak jakaś dziewczyna zdejmuje parę sztuk ubrania.
Kiedy wreszcie skończyła, piersi nadal zasłonięte miała lśniącymi małymi tarczkami, a łono kawałkiem materiału. Każdy zainteresowany prawdziwą nagością może ją sobie przecież obejrzeć codziennie w publicznej łaźni. Ale oczywiście społeczeństwo to było społeczeństwem zakłamanym, zwłaszcza pod względem seksualnym.
Drinki i inne opłaty objęto jednym rachunkiem. Płacił wyłącznie Jeff Monroe. Służba Czasowa nie chciała, by zwykli turyści posługiwali się nie znanymi sobie pieniędzmi, chyba że byłoby to absolutnie konieczne. Jeff zręcznie opędzał nas od pijaków, żebraków i alfonsów, oblegających nasz stolik i stawiających nas wobec trudnych problemów obyczajowości 1935 roku.
— Ciężko być kurierem — zauważyła Flora.
— Tylko pomyśl, tyle podróży za darmo — odparłem.
Zdumiała nas przede wszystkim brzydota ludzi. Dopiero teraz naprawdę zdaliśmy sobie sprawę z tego, że nie było tu salonów genspirali, że nie znano mikrochirurgii kosmetycznej, że genetyka estetyczna, gdyby nawet w 1935 roku coś o niej wiedziano, uważana byłaby prawdopodobnie za komunistyczny lub faszystowski zamach na prawo wolnego człowieka do płodzenia brzydkich dzieci. Mimo wszystko reagowaliśmy zaskoczeniem na odstające uszy, niezdrową cerę, nosy jak kartofel i inne cechy fizyczne nie programowanych, nie opracowanych ludzi. W porównaniu z nimi najbrzydszy członek naszej grupy był piękny jak bóstwo.
Litowaliśmy się nad naszymi przodkami, którym przyszło żyć w czasach mrocznych i nieoświeconych.
Kiedy wróciliśmy do hotelu, Flora zrzuciła ubranie. Padła na łóżko z rozrzuconymi nogami.
— Bierz mnie! — krzyknęła. — Jestem pijana!
Sam byłem trochę pijany, więc ją wziąłem.
Madison Jefferson Monroe pilnował, byśmy przez cały wieczór nie wypili więcej niż jednego drinka. Mimo pokusy żadnemu z nas nie wolno było spróbować drugiego, pozostały nam wyłącznie napoje orzeźwiające. Nie chciał ryzykować, że powiemy coś bezmyślnego pod wpływem alkoholu, substancji, do której tak naprawdę nie byliśmy przyzwyczajeni. Okazało się, że nawet jeden drink potrafi rozluźnić język i zmiękczyć mózg; pewnym uczestnikom wycieczki wyrywały się uwagi, które, podsłuchane, mogłyby sprawić nam spore kłopoty.
Zdumiało mnie, że ludzie z XX wieku potrafią wypić tyle i się nie przewracają.
— Przyzwyczaj się do alkoholu — poradził mi Sam. — To ulubiona trucizna w większości miejsc spod prądu. Wyrób sobie tolerancję, bo możesz mieć kłopoty.
— Żadnych narkotyków? — zainteresowałem się.
— No, tu i tam znajdziesz trochę zielska, ale nic naprawdę psychodelicznego. Pałace nochali to nasz autentyczny wynalazek. Naucz się pić, Jud. Naucz się pić.
Nieco później odwiedził mnie w pokoju Jeff. Flora leżała na łóżku nieprzytomna. Porozmawialiśmy sobie o specyfice zawodu kuriera. Nawet go polubiłem, mimo że taki był gładki, taki bez wyrazu.
Najwyraźniej lubił swoją pracę. Jego specjalnością były Stany Zjednoczone XX wieku. Skarżył się tylko na to, że bez przerwy ogląda zamachy.
— Nic tylko morderstwa i morderstwa — powiedział. — Dallas, Los Angeles, Memphis, Nowy Jork, Chicago, Baton Rouge, Cleveland, raz za razem, raz za razem. Nawet nie wiesz, jak męczy mnie przebijanie się przez tłum na estakadzie, wskazywanie właściwego okna na piątym piętrze, przyglądanie się tej biednej kobiecie, kiedy wpełza na tylne siedzenie. Huey Long nie ma przynajmniej aż takiego wzięcia. W Dallas jest mnie za to chyba ze dwudziestu. Czy ludzi naprawdę nie interesuje to, co w XX wieku było piękne i szczęśliwe?
— A coś było? — zdziwiłem się.