— Kiedy znów będziesz miał przerwę — powiedział Metaxas — odwiedź mnie w mojej willi. Żyję w 1105 roku. To dobry czas na mieszkanie w Bizancjum. Rządzi Aleksy Komnen, i rządzi mądrze. Będę miał dla ciebie namiętną dziewczynę i mnóstwo wina. Odwiedzisz mnie?
Bezgranicznie podziwiałem tego człowieka, niskiego, drobnego, o ostrej, trójkątnej twarzy. Wycieczka zbliżała się do końca, przed nami był już tylko podbój turecki. Ten człowiek w oszałamiająco dobitny sposób wykazał mi, jaka jest różnica między kompetentnym a natchnionym kurierem.
Tylko doświadczenie całego życia, tylko oddanie życia kurierskiej służbie doprowadzić mogło do takich rezultatów.
Metaxas pokazał nam nie tylko najważniejsze wydarzenia, lecz także mnóstwo mniej ważnych. Zatrzymywaliśmy się na godzinę tu i dwie godziny tam, widzieliśmy wspaniałą mozaikę wielkiej historii Bizancjum przyćmiewającą swą urodą słynne mozaiki Hagia Sophii. Podczas tego typu wycieczki kurierzy wykonują z turystami kilkanaście skoków. Metaxas wykonał ich ponad pięćdziesiąt.
Szczególnymi względami darzył cesarzy nieudanych. Wysłuchaliśmy przemowy Michała II Jąkały, oglądaliśmy cuda wyprawiane przez Michała III Pijaka, byliśmy na chrzcie piątego z Konstantynów, który miał pecha, nasikał do chrzcielnicy i od tej pory zwany był Konstantyn Kopronymos, Konstantyn Siusiający. Metaxas czuł się jak u siebie w Konstantynopolu każdego z tysiąca lat jego historii. Bez najmniejszych problemów przemierzał epoki, chłodny i niewzruszony.
Willa, którą utrzymywał w XII wieku, była dowodem jego bezczelnej pewności siebie — żaden inny kurier nie ośmieliłby się stworzyć sobie tożsamości pod prądem, spędzać przerw między wycieczkami w charakterze obywatela przeszłości. To swoje życie wiódł na zasadzie naszej teraźniejszości, to znaczy jeśli prowadził dwutygodniową wycieczkę, wracał do domu po dwóch tygodniach. Nigdy się nie nałożył, nigdy nie powrócił w czasie, gdy akurat przebywał na miejscu; tylko jednemu Metaxasowi wolno było używać willi, a mianowicie Metaxasowi jego własnej teraźniejszości. Kupił ją dziesięć lat temu według swej podwójnej teraźniejszości, w i 1095. Korelował czas bardzo precyzyjnie, dziesięć lat upłynęło w jego obu planach. Obiecałem, że odwiedzę go w 1105.
— To dla mnie zaszczyt — powiedziałem mu.
Metaxas tylko się uśmiechnął.
— Przy okazji przedstawię cię mojej praprapraprababce — obiecał. — Niesamowicie namiętna z niej kobietka. Pamiętasz, co mówiłem ci o pieprzeniu własnych antenatek? Nie ma nic fajniejszego.
— Czy ona wie, kim jesteś? — spytałem zdumiony.
— No, nie gadaj! Czy według ciebie byłbym skłonny złamać pierwszą zasadę Służby Czasowej? Czy komukolwiek z przeszłości napomknąłbym choćby, że jestem z przyszłości? Coś ty! Nawet ja, Temistokles Metaxas, przestrzegam tej zasady!
Jak ponury Capistrano, Metaxas także przywiązywał wielką wagę do genealogii… swojej genealogii. W odróżnieniu od Capistrano nie chodziło mu jednak o znalezienie możliwie najbardziej skomplikowanego sposobu popełnienia samobójstwa. Interesowało go wyłącznie transtemporalne kazirodztwo.
— Czy to nie ryzykowne? — spytałem.
— Bierz pigułki i jesteś bezpieczny. Ona też.
— Chodzi mi o Patrol Czasowy…
— Pilnuj tylko, żeby się nie dowiedzieli, i jesteś bezpieczny.
— Jeśli przypadkiem zajdzie przez ciebie w ciążę, staniesz się swym własnym przodkiem.
— Ale fajnie — westchnął Metaxas.
— Tylko że…
— W naszych czasach nie zachodzi się już w ciążę przypadkiem, chłopcze — poinstruował mnie. — No, ale oczywiście — dodał szybko — pewnego dnia mogę zechcieć mieć z nią dziecko.
Poczułem, jak wiatry czasu przeradzają się w huragan.
— Głosisz anarchię — wykrztusiłem.
— Nie anarchię, lecz nihilizm — poprawił mnie. — Tylko popatrz, Jud… tylko zajrzyj do tej książeczki. Mam w niej listę wszystkich mych przodkiń od XIX do X wieku… są ich setki. Nikt na świecie nie ma takiej książeczki, może z wyjątkiem snobistycznych rodów królewskich, ale ich genealogia z pewnością nie jest aż tak dokładna.
— Jest jeszcze Capistrano — zauważyłem.
— Capistrano dotarł zaledwie do XIV wieku. No i ma przecież źle w głowie. Wiesz, czemu tworzy swe drzewo genealogiczne?
— Wiem.
— Chory facet, nie?
— Owszem. A powiedz mi, dlaczego tak ci zależy na sypianiu z własnymi antenatkami?
— Naprawdę chcesz wiedzieć?
— Naprawdę.
— Dobrze, powiem ci. Mój ojciec był zimnym draniem. Nienawidziłem go. Bijał swe dzieci codzienne przed śniadaniem, żeby się rozruszać. Jego ojciec też był zimnym draniem, którego mój ojciec nienawidził z całego serca, bo zmuszał jego i jego rodzeństwo do niewolniczej pracy. Ojciec jego ojca… i tak dalej; pochodzę z długiej linii tyranów, autokratów, dyktatorów. To, co robię, jest moją własną formą buntu przeciw obrazowi ojca. Płynę pod prąd coraz dalej i dalej, uwodząc żony, siostry i córki ludzi, których nienawidzę. W ten sposób nakłuwam baloniki ich rozdętych ego.
— Ale w takim razie… gdybyś chciał być konsekwentny… to przecież matka… zacząłbyś…
— Granicą jest zboczenie.
— Rozumiem.
— Ale babka, owszem! I mnóstwo prababek! — Oczy mu zapłonęły. Jego obsesja była dlań dziełem świętym. — Przerobiłem już jakieś dwadzieścia, trzydzieści pokoleń, a przerobię jeszcze ze trzydzieści! — Roześmiał się cienkim, szatańskim śmiechem. — A poza tym — dodał jeszcze — lubię kobiety jak każdy zdrowy mężczyzna. Inni uwodzą zdając się na przypadek, Metaxas jednak robi to systematycznie! Nadaje to mojemu życiu sens i porządek. Interesuje cię to, nie?
— No…
— W życiu nie zaznałem większej przyjemności.
Oczami wyobraźni dostrzegłem sięgający nieskończoności rząd nagich kobiet, leżących ramię przy ramieniu. Wszystkie miały trójkątne twarze i ostre rysy Temistoklesa Metaxasa. Sam Metaxas szedł powoli wzdłuż tego rzędu, wtykał w tę i w następną, i w następną. Niezmordowany, dotarł wreszcie do leżących z rozwartymi nogami włochatych, pozbawionych szyi kobiet Pithecanthropus erectus, nie zniechęciło go to, wsadzał i wsadzał, aż do początku ludzkości.
Brawo, kolego! Brawo, brawo, brawo!
— Dlaczegóż to właściwie nie miałbyś spróbować? — spytał nagle Metaxas.
— No…
— Powiedziałeś, że jesteś z pochodzenia Grekiem.
— Moja matka była Greczynką, tak.
— A więc twoi przodkowie najprawdopodobniej mieszkali wla śnie tu, w Konstantynopolu. Żaden Grek wart tej nazwy nie mieszkał wówczas we właściwiej Grecji. W tej właśnie chwili jakaś twoja namiętna przodkini mieszka gdzieś tu, po sąsiedzku!
— No…
— Znajdź ją! — krzyknął Metaxas. — Pieprz ją! Co to za radość! Co za ekstaza! Zaprzecz istnieniu przestrzeni i czasu! Napluj bogom w oko!
— Naprawdę nie wiem, czy właśnie o tym marzę — odparłem. Ale o tym właśnie marzyłem.