Do Stambułu dojechałem w mroczne, letnie popołudnie. Natychmiast złapałem kapsułę na trasie przez Bosfor; kwatera Służby Czasowej znajdowała się po stronie azjatyckiej. Miasto praktycznie nie zmieniło się od czasu, kiedy widziałem je po raz ostatni. Nie zaskoczyło mnie to — Stambuł właściwie wcale się nie zmienił od czasu Kemala Ataturka, czyli przez sto pięćdziesiąt lat. Szare budynki wyglądały dokładnie tak samo jak przedtem, taka sama była plątanina nie brukowanych uliczek, taka sama wszechobecna szarość, wszechobecny brud. A nad tą ruiną wznosiły się te same niebiańskie meczety.
Kocham i niezmiernie podziwiam meczety. Meczety są dowodem na to, że Turcy do czegoś się jednak nadają. Mimo nich Stambuł jest jednak dla mnie tylko czymś w rodzaju żałosnego żartu, który ktoś zrobił sobie z ruiny mego umiłowanego Konstantynopola. Widoczne gdzieniegdzie okruchy Bizancjum więcej mają dla mnie czaru niż meczet sułtana Ahmeda, Suleymaniye i meczet Bejazyta razem wzięte.
Na myśl o tym, że wkrótce zobaczę Konstantynopol jako miasto żywe, miasto bez śladu tureckich nowotworów, z radości omal nie zsikałem się w gacie.
Służba Czasowa miała swoją kwaterę w niskim, przysadzistym, imponującym budynku z końca XX wieku, gdzieś w głębi Bosforu, praktycznie naprzeciwko tureckiej fortecy Rumeli Hisari, z której w 1453 roku Mehmet Zwycięzca zdusił Bizancjum. Oczekiwano mnie, a jednak musiałem spędzić w poczekalni dobre piętnaście minut. Otaczali mnie zagniewani turyści, skarżący się na jakąś pomyłkę w datach.
— Gdzie jest końcówka komputera? Chcę, by wszystko to zostało wprowadzone do komputera! — krzyczał jeden z nich, czerwony na twarzy.
Zmordowana sekretarka o twarzy anioła powtarzała mu cierpliwie, że wszystko jest wprowadzane do komputera, wszystko, każde, choćby najcichsze beknięcie. Dwaj umundurowani giganci z Patrolu przebijali się przez tłum nie zwracając nań najmniejszej nawet uwagi. Twarze mieli ponure; założę się, że interesowały ich wyłącznie obowiązki, same obowiązki, nic, tylko obowiązki. Niemal słyszałem, jak myślą: „Aha! Aha!”. Chuda kobieta o wąskiej, trójkątnej twarzy podbiegła do nich, podsuwając im pod wysunięte szczęki jakieś papiery.
— Siedem miesięcy temu potwierdziłam rezerwację! Siedem miesięcy! Zaraz po Bożym Narodzeniu! A teraz mówią mi…
Funkcjonariusze parli przed siebie. W tym momencie pojawił się w poczekalni robot sprzedający losy na loterię, a za nim obdarty, nie dogolony Turek z miodowymi ciasteczkami na tłustej tacy.
Podziwiałem jakość całego tego zamieszania. Doprawdy, było dziełem geniuszu. Mimo to jednak ratunek powitałem z wdzięcznością. Lewantyński typek mogący być najbliższym krewnym radosnej pamięci Najeeba Dajaniego pojawił się nieoczekiwanie przy mym boku, przedstawił jako Spiros Protopopolos i pospiesznie wyprowadził mnie przez przesuwne drzwi, których wcześniej nawet nie zauważyłem.
— Trzeba było wejść bocznym wejściem — powiedział. — Bardzo przepraszani za opóźnienie. Nie wiedzieliśmy, że pan już przyjechał.
Protopopolos był niewysoki, tęgi, zręczny, na nosie miał okulary, w uśmiechu zaś szczerzył mnóstwo bardzo białych zębów. Kiedy jechaliśmy w górę, do kwatery kurierów, spytał:
— Nigdy nie prowadził pan wycieczek? To pana pierwsza wyprawa jako kuriera, prawda?
— Tak. Nigdy nie prowadziłem. To moja pierwsza wyprawa.
— Spodoba się panu praca! A już szczególnie w Bizancjum. Bizancjum, ach! Jak by to ująć… — mocno zacisnął tłuste rączki. Z pewnością sam pan to czuje, choć tylko w małej części. Tylko Grek jak ja czuje to w całej pełni. Bizancjum! Ach, Bizancjum!
— Ja też jestem Grekiem — powiedziałem.
Zatrzymał platformę. Podniósł okulary.
— To pan nie jest Judson Daniel Elliott III?
— Jestem.
— I to greckie nazwisko?
— Panieńskie nazwisko mojej matki brzmi Passilidis. Urodziła się w Atenach. Dziadek po jej linii był burmistrzem Sparty. Od strony matki pochodził z rodziny Markezinisów.
— Jesteś moim bratem! — krzyknął Spiros Protopopolos.
Okazało się, że sześciu z dziewięciu pozostałych kurierów, obsługujących Bizancjum, to ludzie greckiego pochodzenia lub narodowości. Dwaj, Herschel i Melamed, byli Niemcami, ostatni zaś, cwany mały ciemnowłosy Hiszpan nazwiskiem Capistrano, mocno już pijany wyznał mi, że jego prababka była Turczynką. Pewnie kłamał w nadziei, że go znienawidzę. Był urodzonym masochistą.
Pięciu z moich dziewięciu kolegów skoczyło akurat pod prąd, czterech zaś było na miejscu dzięki nieszczęściu w opracowywaniu grafiku; nieszczęściu, którego skutków byłem świadkiem. Protopopolos przedstawił nas sobie:
— Melamed, Capistrano, Pappas, poznajcie Elliotta.
Melamed miał jasne włosy i twarz ukrytą za gęstą blond brodą, Pappas zapadłe policzki, smutek w oczach i opadające wąsy. Obaj przekroczyli już czterdziestkę. Capistrano sprawiał wrażenie nieco młodszego.
Podświetlona tablica informowała, co robią nasi koledzy: Herschel, Kolettis, Plastiras, Metaxas i Gompers.
— Gompers? — zdziwiłem się.
— Jego babka była czystej krwi Hellenką — odparł Protopopolos.
Ta piątka rozrzucona była po ponad dziesięciu stuleciach. Tak przynajmniej informowała tablica: Kolettiss w roku 1651 p. t. (przed teraźniejszością), a Metaxas w 606 — czyli, odpowiednio, w roku 408 i 1453. Pozostali prowadzili grupy gdzieś pomiędzy. W momencie gdy patrzyłem na tablicę, Kolettis przesunął się o przeszło wiek.
— Będą oglądać rozruchy — powiedział cicho Melamed. Capistrano skinął głową i westchnął.
Pappas zrobił mi mocną kawę. Capistrano otworzył butelkę tureckiej brandy, która — przynajmniej dla mnie — okazała się nie — co przyciężka do strawienia. Zawahałem się, ale trącił mnie w ramię przyjacielsko.
— Pij, pij — powiedział. — Na nic lepszego nie trafisz w ciągu ostatnich piętnastu stuleci.
Przypomniał sobie radę Sama — mam się przyzwyczaić do alkoholu. Wypiłem, choć bez przyjemności. Tęskniłem za zielskiem, lataczem, dymkiem, czymkolwiek, byle było przyzwoitej jakości.
Kiedy rozmawiałem z nowymi przyjaciółmi, do świetlicy wszedł funkcjonariusz Patrolu. Nie użył skanera, żeby dostać pozwolenie, nawet nie zapukał, po prostu wszedł do środka.
— Nie moglibyście choć raz zachować się uprzejmie? — warknął Pappas.
— Pieprz się — odparł patrolowiec, rozpinając kurtkę munduru. Był typem potężnym, aryjskim, z tych o włochatej piersi. Obojczyki łączyło mu coś przypominającego złoty przewód.
— Nowy? — spytał, wskazując mnie ruchem głowy.
— Jud Elliott — przedstawiłem się. — Kurier.
— Dave Van Dam — odparł. — Z Patrolu. — Moja dłoń zniknęła w jego wielkiej łapie. — Nie daj się złapać na spieprzeniu czegoś tam, pod prądem — kontynuował. — To nic osobistego, ale jestem twardym sukinsynem. Łatwo nas nienawidzić, bo jesteśmy nieprzekupni. No, spróbuj mnie przekupić.
— To świetlica kurierów — powiedział niepewnie Capistrano.
— Nie musisz mi tego mówić — odparł Van Dam. — Nie wierz, jak nie chcesz, ale umiem czytać.
— To co, zostałeś kurierem?
— Przeszkadza wam, że chcę odsapnąć w towarzystwie opozycji? — Patrolowiec uśmiechnął się, podrapał po włochatej piersi, po czym przyłożył do warg butelkę brandy. Pił długo, beknął.
— Boże, co za cholerny dzień! — westchnął. — Wiecie, czym się zajmowałem?
Wielkiego zainteresowania nie wzbudził, ale to mu bynajmniej nie przeszkadzało.
— Cały dzień spędziłem w 1962 roku. 1962! Sprawdzaliśmy każde cholerne piętro cholernego Hiltona w Stambule, bo dostaliśmy doniesienie o dwóch przestępcach czasowych prowadzących podobno handel pod prądem. Doniesiono nam, że szmuglują złote monety i rzymskie szkła z 1400 p. t. i sprzedają je amerykańskim turystom w Hiltonie, potem inwestują zyski na giełdzie, zyski z transakcji giełdowych zaś wpłacają na szwajcarskie konto, by podjąć je w teraźniejszości. Chryste! Wiecie, że w ten sposób można zarobić miliardy? Wyprzedaj się w dobrym roku, przechowaj zyski przez sto lat i skończysz mając forsy na kupienie sobie całego świata! No tak, tylko że w tym cholernym Hiltonie nie znaleźliśmy nic, same legalne interesy oparte na czasie miejscowym. Ale gówno! — Van Dam znów się napił. — Ci z góry osobiście teraz mogą sobie wszystko sprawdzić. Niech sami szukają tych cholernych przestępców!
— To świetlica kurierów — powtórzył Capistrano.
Patrolowiec nie zwrócił na niego najmniejszej nawet uwagi.
— Oni wszyscy są tacy? — spytałem pięć minut później, gdy wreszcie sobie poszedł.
— Ten należy do wyrafinowanych — wyjaśnił mi Protopopolos.
— Większość z nich to prawdziwe chamy.