Noc spędziliśmy wszyscy w gospodzie, w 1098 roku. Byłem do tego stopnia spięty i wyczerpany po tak delikatnej robocie, że gdy moi ludzie spali, zdecydowałem się skoczyć w rok 1105, by wpaść do Metaxasa. Nie wiedziałem, czy jest akurat w swojej willi, ale warto było spróbować. Musiałem, po prostu musiałem wypocząć.
Bardzo uważnie zaprogramowałem timer.
Ostatnia przerwa Metaxasa zaczęła się na początku listopada 2059 roku. Skoczył wówczas do połowy sierpnia 1105. Założyłem, że spędził tam dziesięć do dwunastu dni. Jeśli tak, to powróciłby w 2059 pod koniec listopada. Założywszy, że wziął kolejną grupę na dwutygodniową wycieczkę, wróci do willi około 15 września 1105.
Wyznawałem cnotę ostrożności, więc skoczyłem do dwudziestego września.
Trudno dać wiarę, ale w erze efektu Benchleya łatwiej przenieść się o siedem lat w czasie niż o kilkanaście kilometrów w przestrzeni bizantyńskich przedmieść. Dla mnie był to poważny problem. Nie dysponowałem rydwanem, a w XII wieku doprawdy trudno o taksówki.
Spacerek? Co za idiotyczny pomysł!
Rozważałem właśnie sensowność udania się do najbliższej gospody i pomachania sakiewką bezanów przed nosem jakiegoś niezależnego woźnicy, gotowego dowieźć mnie w okolicę, w której stała willa Metaxasa. Stałem, zastanawiałem się i nie potrafiłem podjąć decyzji, kiedy usłyszałem znajomy głos wrzeszczący na całe gardło.
— Herr Kurier Elliott! Herr Kurier Elliott!
Odwróciłem się. Był to dyplomowany uczony Speer we własnej osobie.
— Guten Tag, Herr Kurier Elliott — przywitał mnie.
— Guten… — zachłysnąłem się, przerwałem i powitałem go w nieco bardziej bizantyński sposób. Uśmiechnął się z wyższością widząc, jak bardzo pragnę dostosować się do obowiązujących reguł postępowania.
— Co za udaną wizytę miałem — pochwalił się. — Od kiedy cieszyłem się pana towarzystwem, znalazłem „Thamyrasa” Sofoklesa, a także „Melanippe” Eurypidesa oraz częściowo zachowany tekst czegoś, co według mnie może być tylko „Archelaosem” Eurypidesa. No i jest jeszcze jakiś „Helios” Ajschylosa, o którym nigdzie nie ma wzmianek. Więc może to fałszerstwo, choć z drugiej strony możliwe, że dokonaliśmy nowego odkrycia. Zorientuję się dopiero po wnikliwej lekturze. Owocna wizyta, co?
— Bardzo — powiedziałem posłusznie.
— A teraz wracam do willi naszego przyjaciela Metaxasa, tylko przedtem muszę jeszcze dokonać niewielkiego zakupu w tym sklepie z przyprawami. Czy pójdzie pan ze mną?
— A pan co, na kółkach?
— Was meinen Się mit „kółkach”?
— Środek transportu. Rydwan.
— Naturlich! Tam stoi. Czeka na mnie rydwan mit kierowca, od Metaxasa.
— Cudo! — powiedziałem. — Proszę zrobić zakupy, a potem razem pojedziemy do Metaxasa, dobrze?
Sklep był mroczny, mocno w nim pachniało. Towar: oliwki, orzechy, daktyle, figi, rodzynki, pistacje, sery i przyprawy różnego rodzaju, mielone i niemielone, wystawione były na sprzedaż w beczkach, baryłkach, dzbanach, flaszkach i koszykach. Speer, najwyraźniej działając na prośbę kucharza Metaxasa, kupił to i owo, po czym zaprezentował właścicielowi sakiewkę pełną bezanów. Tymczasem na ulicy zatrzymał się ozdobny rydwan, z którego wysiadły, kierując się do sklepu, trzy osoby. Jedną z nich była niewolnica, najwyraźniej mająca nosić zakupy, drugą kobieta w dojrzałym wieku, w prostej szacie, pewnie duenna; w każdym razie sprawiała wrażenie smoka, którego każdy mąż chętnie przydzieliłby wybierającej się na zakupy żonie. Trzecią osobą była żona we własnej osobie, kobieta niewątpliwie szlachetnego rodu, która wybrała się na wycieczkę do miasta.
I żona ta była nieprawdopodobnie wręcz piękna.
Od razu zorientowałem się, że ma nie więcej niż siedemnaście lat. Jej uroda była urodą śródziemnomorskiej arystokratki: smukłe ciało, wielkie, ciemne lśniące oczy, długie rzęsy, jasnooliwkowa cera, pełne usta, wydatny nos, a wszystko to z dodatkiem aroganckiego, w pełni arystokratycznego zachowania. Szata z białego jedwabiu ujawniała raczej niż ukrywała wysokie, duże piersi oraz miękkie ciało o kuszących kształtach. Dama ta była esencją kobiecości, kobietą moich marzeń, wcieloną w formę idealną.
Zagapiłem się na nią. Bezwstydnie.
Zagapiła się na mnie. Bezwstydnie.
Nasze spojrzenia spotkały się i znieruchomiały, przemknęło między nami coś jak najczystsza energia, zadrżałem, kiedy ugodził we mnie jej cios. Dziewczyna uśmiechnęła się lekko, zaledwie kącikiem ust, obnażyła dwa lśniące ząbki. Był to uśmiech zaproszenia, uśmiech pożądania.
Niemal niezauważalnie skinęła do mnie głową, a potem odwróciła się, rozkazała przynieść sobie to, to i jeszcze odrobinę tego, a ja nie mogłem przestać się na nią gapić, aż wreszcie wpadłem w oko duennie, która patrzyła na mnie wściekle, ostrzegawczo.
— W drogę! — powiedział zniecierpliwiony Speer. — Rydwan czeka i…
— To niech poczeka!
Zmusiłem go, żeby został w sklepie, póki piękność nie zrobi zakupów. Patrzyłem za nią; nawet gdy wreszcie wyszła na dwór, nie potrafiłem wręcz spuścić wzroku z delikatnych poruszeń jej obciągniętej jedwabiem pupki. Kiedy znikła mi z oczu, odwróciłem się, skoczyłem na właściciela i złapałem go za przegub ręki.
— Jak się nazywa ta kobieta?! — warknąłem.
— Panie… to… tajemnica handlowa…
Rzuciłem na ladę złotą monetę.
— Jak się nazywa?
— Pulcheria Dukas — stęknął właściciel. — Jest żoną powszechnie znanego i szanowanego Leona Dukasa, który…
Jęknąłem i wypadłem ze sklepu.
Rydwan Pulcherii oddalał się szybko w stronę Złotego Rogu.
Speer wybiegł za mną.
— Czy pan jest w dobrym zdrowiu, panie kurierze Elliott? spytał z troską w głosie.
— Nie — odparłem zgodnie z prawdą. — Jestem w bardzo złym zdrowiu. Pulcheria Dukas… to była Pulcheria Dukas…
— No i co z tego?
— Kocham ją, Speer. Potrafisz to w ogóle zrozumieć?
— Rydwan czeka — odparł Speer. Twarz miał kamienną.
— Niech czeka. Nie jadę z tobą. Przekaż Metaxasowi najlepsze życzenia.
Z tymi słowy pobiegłem ulicą, bezmyślnie i bez planu; głowę (i krocze) pełne miałem wyłącznie Pulcherii. Drżałem. Pot ściekał mi po ciele strugami. Szlochałem. W końcu zderzyłem się z murem któregoś z kościołów, przycisnąłem policzek do chłodnego granitu, złapałem timer i skoczyłem z powrotem do mych turystów, śpiących spokojnie w 1098 roku.